Ubezpieczenie gwarancji, czyli patent EURO AGD



W czasach mojej młodości, czyli u schyłku dekady Gierka, zakup takich urządzeń jak telewizor czy lodówka stanowił poważną inwestycję. Nie chodziło tylko o cenę. Ważniejszym problemem było wystanie w kolejce danego urządzenia. Czasami trwało to tygodniami i miesiącami. Jeżeli już jednak miało się szczęście nabyć interesujący nas sprzęt, to cieszyliśmy się z niego przez długie lata. Niezwykle rzadko zdarzało się, żeby coś się psuło. Owszem, czasami  przepalił się bezpiecznik w telewizorze lub wysiadł termostat w lodówce, ale takie usterki można było usunąć we własnym zakresie. Generalnie jednak ówczesne urządzenia działały przez długie lata, np. moja lodówka funkcjonowała przez 21 lat.

Obecnie na rynku mamy ogromny wybór sprzętu typu lodówki, pralki, telewizory i komputery. Za niczym nie trzeba stać w kolejkach. Ba, nie trzeba nawet posiadać odpowiednich funduszy na zakup. Usłużni sprzedawcy podpowiedzą możliwość zakupu na raty z zerowym oprocentowaniem. Przy okazji wcisną nam ubezpieczenie kredytu, dodatkową gwarancję i tp.

W tym miejscu przejdę do osobistych doświadczeń. Z pewnych względów zdecydowałem się na zakup nowego laptopa. Na stronie internetowej wybrałem interesujący mnie model i udałem się do placówki Euro AGD w celu sfinalizowania transakcji. Sprzedawczyni zasugerowała mi najpierw możliwość zakupu na raty. Kiedy jednak stwierdziłem, że zapłacę na miejscu kartą, spróbowała podejść mnie z innej strony.

- A może chciałby pan dodatkowe ubezpieczenie gwarancji?

- A po co?- zdziwiłem się. – Przecież producent daje mi dwuletnią gwarancję…

- No tak, ale ta gwarancja nie obejmuje uszkodzeń mechanicznych. Poza tym teraz producenci tak konstruują sprzęt elektroniczny, że zaraz po upływie gwarancji wysiada.

Z tym ostatnim argumentem byłbym skłonny się zgodzić. Faktycznie, współcześnie produkowane sprzęty szeroko pojętego AGD mają dość krótki żywot. Niemniej jednak nie lubię, gdy ktoś zbyt natarczywie wmawia mi dodatkowe usługi. Odpowiedziałem więc nieco sarkastycznie:

- Mój obecny laptop służy mi od pięciu lat i jakoś nic się z nim nie dzieje.

-  Może się panu poszczęściło, ale naprawdę warto mieć takie ubezpieczenie. Zdarza się bowiem, że nawet w okresie gwarancyjnym niektóre usterki nie są uznawane przez serwisy – brnęła dalej sprzedawczyni.

- A ile by mnie kosztowała ta dodatkowa usługa? – zapytałem na odczepnego.

- 360 złotych – usłyszałem.

Kwota ta stanowiła dokładnie 15 procent wartości laptopa, którego miałem zamiar nabyć. Odpowiedziałem więc, że wolę zaryzykować i kupić sprzęt na normalnych warunkach. Sprzedawczyni była wyraźnie zawiedziona. Nie dziwię się, straciła bowiem prowizję, którą za pośrednictwem firmy ubezpieczeniowej (prawdopodobnie Ergo Hestia) wypłaciłoby jej kierownictwo sklepu.

"Moja żmija" - recenzja AGi CM

Wielokrotnie polecałem już w tym miejscu recenzje moich książek, a szczególnie ostatniej, czyli "Mojej żmii". Faktem jest, że nie zawsze były one pochlebne. Niektórzy recenzenci starali się jednak wyłuskać z tej książki nie tylko negatywy, ale doszukiwali się też pozytywów.  Niewątpliwie zalicza się do nich Aga CM, autorka "Bloga Kulturalnego". Zamieszczam poniżej fragment jej przemyśleń po lekturze "Mojej  żmii" i zachęcam do przeczytania całości na jej blogu

Ireneusz Gębski napisał powieść prostym językiem. Spodobały mi się opowiadania erotyczne (opublikowane po raz pierwszy w okresie 1992-1994 w miesięczniku „Sexodrama”), które bohaterowie przesyłają sobie w emailach - są wciągające. Historia opowiedziana przez autora to rodzaj swoistego ostrzeżenia dla osób, które poszukują wirtualnych znajomych. Powieść ta ukazuje siłę internetu. Dzięki temu nawiązujemy kontakt z ludzi, którzy mogą wpłynąć na nasze dalsze losy. To powieść o życiu, upojeniu i niepowodzeniach, o ciągłych zmianach. “Moja żmija” to ciekawa, współczesna historia, w której każdy odnajdzie coś dla siebie.

Wyprzedzamy Norwegów...



Z Angory nr 3 dowiedziałem się, że produkt krajowy brutto naszego kraju będzie wyższy niż w Norwegii. Tygodnik ten podaje za portalem Forsal.pl następujące dane:

(…) Polski produkt krajowy brutto urośnie do 544 mld dolarów, natomiast norweski osiągnie wielkość tylko 526,9 mld. Wyprzedzamy Norwegów nie po raz pierwszy. Możemy mieć powód do dumy.

Nie bardzo rozumiem, z czego mamy się cieszyć. Może z tego, że średnie zarobki wynoszą u nas niespełna cztery tysiące złotych, a w Norwegii ponad osiemnaście tysięcy w przeliczeniu na naszą walutę? A może z tego, że za średnie wynagrodzenie możemy nabyć np. 1400 litrów mleka, podczas gdy mieszkańcy Norwegii cztery razy tyle?

Owszem, nasz PKB w ujęciu nominalnym jest zbliżony do norweskiego, ale jeżeli spojrzymy na wskaźnik per capita, to wyjdzie, że mamy na głowę statystycznego mieszkańca tylko  20 592 USD, podczas gdy Norwegowie ponad 55 tysięcy. W efekcie my zajmujemy 47. pozycję na świecie, a oni 4.

Po co więc stroszyć piórka i chwalić się wskaźnikami, które mają się nijak do realnego życia? Podobną propagandę przeżywaliśmy już za czasów pierwszego górnika PRL. A co dziś zostało z tamtych „sukcesów?

Tusk i alkomaty



Początek  roku przyniósł serię tragicznych wypadków spowodowanych przez pijanych kierowców. Najbardziej dramatyczny wydarzył się w Kamieniu Pomorskim, gdzie śmierć poniosło sześć osób. Głośno było też o pijanym motorniczym z Łodzi, którego lekkomyślne postępowanie doprowadziło do śmierci dwóch osób. Poza tym były jeszcze pojedyncze przypadki zdarzeń ze skutkiem śmiertelnym, np. w Gdyni. 
Jak zwykle w takich przypadkach bywa, natychmiast podniosła się ogromna wrzawa medialna. Dziennikarze i politycy wręcz ścigali się w przedstawianiu propozycji zaostrzenia kar dla pijanych kierowców. Nie wnikam w szczegóły, ale zastanawiam się głośno, dlaczego akurat teraz posypało się takie mrowie pomysłów mających na celu uzdrowienie sytuacji na polskich drogach. Wszak nietrzeźwi kierowcy nie od dziś siadają za kółkiem i  nie od dziś powodują wypadki. Zjawisko to występowało, występuje i nadal będzie występować, niezależnie od zapowiadanych czy też wdrażanych systemów represyjnych. Poza tym nasz system prawny ma już przecież wystarczające instrumenty do walki z pijanymi kierowcami. Wystarczyłoby ich tylko konsekwentnie używać. Tak więc cały ten hałas medialny wygląda mi na typową pokazówkę. Założę się, że gdyby w Kamieniu Pomorskim nie zginęło aż sześć osób, ale za to w innych rejonach Polski w pojedynczych wypadkach byłoby np. trzydzieści ofiar śmiertelnych, to żaden członek rządu nawet by się o tym nie zająknął.
Nie wiem kto podsunął premierowi pomysł odnośnie obowiązku wyposażania każdego samochodu w  alkomat. Wydaje mi się jednak, że takie rozwiązanie nie prowadzi do niczego pozytywnego. Przede wszystkim będzie to okazja do zrobienia świetnego interesu przez producentów i handlowców. A i skarb państwa też się przy tym pożywi. Nie należy się łudzić, że alkomaty będą kosztować 5 - 10 złotych, jak mówi Donald Tusk. Jeżeli nawet takie gdzieś są, to na pewno podrożeją, jak tylko wspomniany przepis wejdzie w życie. Inna sprawa to jakość. Za takie pieniądze można nabyć najwyżej zabawkę a nie urządzenie podające wiarygodne wyniki. Jest jeszcze kwestia korzystania z alkomatów. Co z tego, że będzie on leżał w schowku auta, skoro jeden czy drugi „król szos” po kilku drinkach nawet na niego nie spojrzy?
Jeżeli chodzi o praktyczne zastosowanie alkomatów, to na pewno godne uwagi jest rozwiązanie praktykowane w Szwecji. Tam pijany kierowca, po zatrzymaniu przez policję, ma wybór: zabranie prawa jazdy albo montaż alkomatu, który w przypadku nietrzeźwości kierowcy uniemożliwia uruchomienie silnika. Takie urządzenie jest dość drogie, ale jego skuteczność na pewno jest lepsza niż w przypadku projektu Tuska.

Szwankująca pamięć Potockiej



Nie lubię  grzebać się w życiu osobistym ludzi, których nie znam. Nie mogę jednakże pominąć milczeniem książki  „Obywatel i Małgorzata”. Pewnie bym jej nie kupił, ale skoro otrzymałem ją w prezencie gwiazdkowym, to wypadało przeczytać.
Książka składa się z dwóch części. W pierwszej Małgorzata Potocka odpowiada na pytania dziennikarki Krystyny Pytlakowskiej, w drugiej zaś zawarte są zapiski z jej dziennika. Obie części dotyczą oczywiście związku Małgorzaty Potockiej z Grzegorzem Ciechowskim. Abstrahując od tego, że oboje zrujnowali swoje poprzednie małżeństwa, mam odczucie, że Potocka nieco się zagubiła. Niby chce rozliczyć się z przeszłością, ale albo nie do końca jest obiektywna, albo szwankuje jej pamięć. Poniżej podaję tylko kilka rozbieżności z tych, jakie zauważyłem w obu częściach książki.
W wywiadzie Potocka mówi, że o rozwiązaniu Republiki Ciechowski powiedział jej osobiście, cyt.: Pamiętam ten dzień, gdy Grzegorz wrócił do domu i powiedział „Republika nie istnieje”. Z jej dziennika wynika zaś, że: Grzegorz dzwoni roztrzęsiony. Co się stało? Republika się rozleciała(…). Pierwszym pociągiem pędzę do Warszawy”
Inaczej też przedstawia okoliczności rozstania z mężem w wywiadzie i swoich zapiskach. W rozmowie z dziennikarką twierdzi, że mąż cierpliwie znosił jej romans, a na koniec powiedział: Chyba tak się nam nie uda. Musisz pojechać do Warszawy, spróbować z nim mieszkać, zobaczyć jak wam będzie razem. W dzienniku zaś pisze: Rozmawiam z Józkiem. Pierwszy raz jest stanowczy i ostry. Miesza mnie z błotem.
Odmiennie opisuje też sytuację, w której pierwsza żona Ciechowskiego zastała ich w łóżku: W końcu usłyszałamTo jest Jola, moja żona”. Zamarłam. W drzwiach stała wysoka, piękna kobieta (…). W dzienniku wygląda to tak:  Ten moment wejścia Joli (…) Kto to był – zapytałam Grzegorza, chociaż pytając, już wiedziałam, bo zobaczyłam w jej oczach.
Potocka wiele mówi o swoich znajomościach. Rzeczywiście, są one imponujące i nie chodzi tu tylko o kulturalną śmietankę towarzyską, czyli tzw. warszawkę. Przyjaźni się bowiem z Kwaśniewskimi, spotyka z  Polańskim, Fibakiem i Jaruzelskimi. W tym ostatnim przypadku znowu natrafiłem na pewną nieścisłość. Otóż Małgorzata Potocka  przytacza opowieść Moniki Jaruzelskiej o tym, jak ojciec tej ostatniej otrzymał nowy samochód od prezydenta Japonii i zamiast dać córce, przekazał go dla jakiegoś szpitala. Bardzo pięknie, ale przecież w Japonii nie istnieje urząd prezydenta…
Niestety, takie drobiazgi rzutują na wiarygodność całej książki.

Pianista w "Pianiście"


Romuald Koperski

We wstępie do mojej najnowszej książki (ma się ukazać za około trzy miesiące) „Od moroszki po morwę” napisałem m.in.: Nie aspiruję do porównań z prawdziwymi globtroterami i odkrywcami. W tym miejscu przychodzą mi na myśl takie nazwiska   jak: Wojciech Dąbrowski,   Marek Kamiński, Romuald Koperski (z Trójmiasta)  czy Jacek Pałkiewicz.



Dalej zaznaczyłem, że ich podziwiam i żywię szacunek dla ich dokonań. Tym większą więc satysfakcję odczuwam z osobistego poznania jednego z wymienionych podróżników. Udało mi się dzisiaj spotkać go na gdańskim Manhattanie, gdzie promował swoją najnowszą książkę „Ocean niespokojny”. W tym momencie każdy już chyba domyślił się, że mówię o Romualdzie Koperskim – podróżniku, pisarzu, pianiście, pilocie, fotografie et cetera, et cetera… Słowem – o człowieku orkiestrze, którego lista dokonań jest równie długa i różnorodna jak Syberia, której jest miłośnikiem i niekwestionowanym znawcą.
Autograf Romualda Koperskiego
Panu Romualdowi dziękuję za autograf i życzę, aby druga część „Oceanu niespokojnego”  była  równie interesującym opisem zmagań z żywiołem i walki z własnymi słabościami. Oby zwieńczonej sukcesem. 
Dla mniej zorientowanych dodam, że Romuald Koperski planuje podjęcie drugiej próby przepłynięcia Pacyfiku łodzią wiosłową  „Pianista”.

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty