Co jej mogłeś dać



40 lat mniej

Przypadkiem natrafiłem na You Tube na piosenkę „Co jej mogłeś dać”, która w swoim czasie przysporzyła wiele popularności Jackowi Lechowi.  Przy okazji uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy słuchałem jej prawie 40 lat temu. To było w Kielcach. Praktykowałem wówczas w prywatnej piekarni. Wraz ze mną na kwaterze mieszkał pewien czeladnik, który posiadał adapter oraz płyty z piosenkami  Jacka Lecha. Szczególnie zapadł mi w pamięci wspomniany wyżej utwór oraz „Dwadzieścia lat, a może mniej”.  Wtedy byłem nieco znudzony ustawicznym puszczaniem tych kawałków przez mojego współlokatora. Dzisiaj sytuacja wygląda tak, że wykonawca tych przebojów nie żyje już od sześciu lat, a ja - mimo iż nigdy nie zostałem zawodowym piekarzem - prywatnie nadal wypiekam chleb i chętnie słucham tamtych piosenek…

Chcecie, to posłuchajcie:https://www.youtube.com/watch?v=3Cn6Y5yA2Zc

Kaczyński o Tusku



Parę dni temu wyszło na jaw, że politycy z PO, zwłaszcza członkowie rządu, kupują sobie z partyjnych pieniędzy garnitury oraz robią zakupy w sklepach z winami i cygarami. Donald Tusk próbował to jakoś usprawiedliwić, tłumacząc się m.in. z kupna sukienek dla żony. Spośród licznych głosów oburzenia, jakie pojawiły się w Internecie, warto zacytować Bogusława Kaczyńskiego:

Drodzy Przyjaciele,
Szalenie mnie zbulwersowała wypowiedź premiera Tuska, który przekonywał społeczeństwo do celowości, ba, nawet konieczności kupowania z funduszy partyjnych, a tym samym z naszych podatków, garniturów i butów członkom rządu, a własnej żonie sukienek. Jest to – zdaniem premiera – konieczne, aby godnie reprezentować kraj na arenie międzynarodowej. Pragnę stanowczo zaprotestować przeciw takiemu rozumowaniu. Przez 50 lat reprezentowałem Polskę na świecie. Występowałem w telewizjach: w Nowy Jorku, Toronto, Hawanie, Rzymie, Hamburgu, Monachium, nawet w Ułan – Bator . Prowadziłem wielogodzinne „Dni Polskie”. Do Hawany jeździłem aż trzy razy. Zapraszano mnie tam na życzenie telewidzów, którzy obdarzyli mnie wielką sympatią i uznaniem.
Pragnę oświadczyć, że na wszystkie występy telewizyjne w kraju i zagranicą zakładałem wyłącznie własne garnitury, koszule i buty. Prywatne muszki i krawaty. Do głowy mi nie przyszło, aby poprosić Telewizję Polską, żeby kupiła mi na występ ubranie. Nigdy nie otrzymałem od telewizji nawet agrafki do przypięcia fantazyjki w butonierce. Nie wiedziałem nawet, że takie pomysły mogą komukolwiek przyjść do głowy.
Ale to były inne czasy. Moralność i przyzwoitość ludzi była także inna.
Pozdrawiam Was serdecznie i zachęcam do radowania się latem, które nagle wybuchło. Bądźcie idealistami, bo naprawdę warto!

A to już mój komentarz: Sama prawda, ale przecież nasi politycy są bardzo biedni. Jednego nie stać na pokrycie kosztów przegranego procesu, innego zaś na kupno sukienki dla żony. Ciekaw jestem tylko, co zrobili z kasą pobieraną przez wiele lat zasiadania w ławach sejmowych...

Dla jasności – pisząc o polityku (byłym), którego niby nie stać na zapłacenie kosztów przeprosin, miałem na myśli Jana Rokitę, który niedawno użalał się na polską sprawiedliwość. Biedaczysko siedzi we Włoszech i martwi się perspektywą pracy na czarno, żeby ukryć dochody przed komornikiem. Żałosne…

"Moja żmija" na finiszu



Z wiadomości otrzymanej od prezesa wydawnictwa LSW wynika, że za kilka dni zakończy się druk mojej nowej książki.  Myślę więc, że nie popełnię falstartu, jeżeli już teraz oficjalnie poinformuję, że na początku lipca „Moja żmija” będzie dostępna dla wszystkich zainteresowanych. Zachęcam oczywiście do lektury i recenzowania (dotychczas gotowość napisania recenzji wyraziło 7 osób).
Póki co prezentuję  notę wydawniczą, która zostanie zamieszczona na ostatniej stronie okładki.
Ireneusz Gębski, dziennikarz i pisarz debiutował na łamach prasy w 1982 roku. Teksty prozatorskie i aforyzmy zamieszczał m.in. w „Karuzeli”, „Przekroju”, „Zielonym Sztandarze”, „Twórczości Robotników”, „Sztandarze Młodych” i „Dzienniku Bałtyckim”. W 1986 roku wydał tomik opowiadań Dyrektorzy, a trzy lata później Monolog małomównego mężczyzny oraz Myśli i fraszki magazyniera. W 2009 r. opublikował autobiograficzną  Spowiedź bezrobotnego, a w 2011 powieść W cieniu Sheratona. W roku 2010 został uhonorowany przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego tytułem „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.
*
     Moja żmija to powieść, której akcja rozgrywa się w internecie. Doświadczeni już życiowo bohaterowie powieści – Zbyszek i Krystyna (oboje w średnim wieku) uzależnieni są od codziennej korespondencji e-mailowej, stając się osobami zafascynowanymi sobą i – bardzo szybko – także zaangażowanymi uczuciowo.
Ich korespondencja jest coraz bardziej nasycona erotyzmem, ale oboje nie są wolni i nigdy nie dochodzi do spotkania w realu. Kończą korespondencyjny romans, z którego bardzo poturbowany wychodzi Zbyszek.

My name is Jan, Jan Nowak



Dziś słów kilka o publikowaniu czyjegoś imienia i nazwiska. Zawsze wydawało mi się, że jest rzeczą oczywistą podanie personaliów osoby, która prowadzi np. publiczną imprezę lub spotkanie jakiejś zorganizowanej grupy. Słowem – występuje niejako z urzędu i nie jest w danym momencie kimś prywatnym. Nigdy też nie przyszło mi do głowy, aby pytać taką osobę o wyrażenie zgody na ujawnienie nazwiska. Nie miałem też dotychczas przypadku, aby ktoś kwestionował zamieszczenie  jego nazwiska w którymś z moich mniej lub bardziej publicznych tekstów. Do czasu…
Ostatnio otrzymałem bowiem maila, w którym ze zdumieniem przeczytałem: Jan Kowalski (nazwisko zmienione – przyp. I. G.) zamień  na Jan. Ustalaj, proszę, ze mną na przyszłość zgodę na publikację.
Poszperałem trochę w Internecie i bez trudu znalazłem kilkanaście wzmianek o tej osobie. Napisałem zatem: No cóż, Twoje nazwisko często występuje w sieci w kontekście różnych wydarzeń i dotychczas Ci to chyba nie przeszkadzało...
Na odpowiedź nie musiałem długo czekać: Nie zwracasz uwagi na detale. Istotny jest kontekst wystąpienia nazwiska.
Przejrzałem więc jeszcze raz materiał, w którym wymieniłem nazwisko tej  osoby. W żadnym zdaniu nie znalazłem ani cienia pejoratywnej oceny czy też czegokolwiek, co stawiałoby ją w złym świetle. Pozostało zatem poszukanie kontekstu, który mógł ewentualnie pozostawić rysę na kryształowej zapewne postaci wspomnianej osoby. Jedyne co znalazłem, to mała wzmianka o wieczornym grillu, przy okazji którego niektórzy uczestnicy spotkania zapijali kiełbaski nie tylko colą. W owym akapicie nie było jednak żadnych personaliów.
Opisuję tę dość banalną historyjkę dlatego, aby pokazać jak cienka jest granica między życiem prywatnym a publicznym, a przy okazji zwrócić uwagę na nadmierną wrażliwość niektórych osób na punkcie ujawniania bądź  nie ich nazwisk. Z doświadczenia wiem, że w tej kwestii ludzie dzielą się na dwie zasadnicze grupy:
Jedni nie mają nic przeciwko pisaniu o nich, nawet krytycznie, byleby tylko poprawnie wymieniano ich nazwisko (sam zaliczam się do tej grupy).
Drudzy zaś kategorycznie nie zgadzają się na ujawnianie swoich nazwisk, jeżeli nie dopatrują się w tekście korzystnych dla swojego wizerunku aspektów.
Tych ostatnich muszę jednak zmartwić. Jeżeli bowiem decydują się na jakiś publiczny występ, to nie mogą mieć pretensji, gdy ktoś napisze, że Imprezę prowadził Jan Nowak, a w dalszej części publikacji będzie wzmianka np. o awanturze wywołanej przez innego uczestnika.

Szlakiem duchów i diabłów kaszubskich



Uczestniczyłem w drugiej w tym sezonie wycieczce z Trójmiejską Inicjatywą Rowerową. Tym razem odbywała się ona poza terenem Trójmiasta, a jej zasadniczym celem było poszukiwanie duchów i diabłów kaszubskich. Chodzi oczywiście nie o prawdziwe demony, lecz o drewniane rzeźby wykonane na zamówienie Gminy Linia przez artystę ludowego Jana Redźko.

Spotkaliśmy się w sobotę przed południem na peronie dworca w Strzebielinie. Wraz z pięcioletnią Mają, która podróżowała w wygodnej przyczepce rowerowej, zebrało się 16 osób (siedemnasta dołączyła do grupy później). Z ramienia TIR wycieczkę prowadził Andrzej G. (nie życzy sobie podawania  nazwiska).

Jako pierwszego obejrzeliśmy Jablóna (ponoć opiekuje się sadami i ogrodami) w Osieku.  W niedalekim Kętrzynie napotkaliśmy figurkę duszka zwanego Wëkrëkùs (opiekun samotników). Po przyjeździe do Linii uzupełniliśmy zapasy w miejscowym sklepie i obejrzeliśmy kolejne trzy rzeźby. Jedna, przedstawiająca Retnika (czarodziej od instrumentów) znajduje się w samym centrum tej miejscowości. Pozostałe dwie Pólnica  i Lubiczk znajdują się w pobliskich wioskach Tłuczewo i Kobylasz. O ile Lubiczk pomaga zakochanym, o tyle Pólnica może sprowadzić nieszczęście na zauroczonego jej urodą mężczyznę. Z kolei w Zakrzewie spotkaliśmy Jigrzana (opiekun zabaw i tańców).

Nad niewielkim jeziorkiem, usytuowanym między Zakrzewem a Niepoczołowicami, zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Niektórzy z nas korzystali wyłącznie z kąpieli słonecznych, ale było też sporo amatorów pływania.

W Niepoczołowicach obejrzeliśmy siódmą i ostatnią w tym dniu podobiznę duszka. Był to Neczk (złośliwy wodnik).

W  drodze na kwaterę, tuż przed Kamienicą Królewską, napotkaliśmy orszak weselny. Ktoś rzucił pomysł, aby zaimprowizować tradycyjną bramę. Tak też uczyniliśmy. Kolega Zbyszek złożył życzenia młodej parze oraz poczęstował młodego własną nalewką. W zamian otrzymaliśmy dwie butelki Luksusowej.

Pokoje gościnne mieliśmy zarezerwowane  w Kamienicy Królewskiej (nocleg 35 zł od osoby). Po solidnym obiedzie (dwa dania i kompot za jedyne 15 zł) rozejrzeliśmy się trochę po okolicy. Wieczorem natomiast przyszedł czas na grilla i mniej oficjalną, aczkolwiek bardzo przyjemną, część programu. Powiem tylko, że nie zmarnowała się ani kropelka ze „zdobycznych”  i innych butelek wódki…

Rano gospodyni przygotowała dla chętnych śniadanie złożone z jajecznicy, domowego pasztetu i lokalnego przysmaku, zwanego „krwawa” (coś w rodzaju kaszanki). Do tego oczywiście pieczywo, masło, ogórki, kawa i herbata. Całość w cenie 12 zł.

W drogę wyruszyliśmy o dziewiątej. Leśnymi duktami dotarliśmy do jeziora Lubygość. Tutaj zwiedziliśmy naturalną grotę oraz zrekonstruowany bunkier „Ptasia Wola”. W czasie drugiej wojny światowej ukrywali się tutaj partyzanci Gryfa Pomorskiego. Stamtąd pojechaliśmy nad jezioro Kamienne, gdzie na terenie rezerwatu przyrody Żurawie Błota, znajduje się duży głaz zwany diabelskim kamieniem. Tu odpoczywaliśmy przez godzinę.

Kolejnym punktem na szlaku „Poczuj kaszubskiego ducha” było Miłoszewo ze swoim Damkiem (opiekunem milczków i odludków). W Strzepczu zaś spotkaliśmy ducha snu, który zwie się Grzenia. Potem była następna przerwa na byczenie się nad wodą.

W sąsiadujących ze sobą wioskach Lewino i Lewinko rezydują Pikón i Purtk (pierwszy jest złośliwy, a drugi bardzo śmierdzi).  W Smażynie poznaliśmy Borową ciotkę (opiekuje się lasami i leśna zwierzyną).  I to była ostatnia rzeźba, którą obejrzeliśmy. Do kompletu zabrakło nam tylko Szemicha z Pobłocia, którego po prostu przeoczyliśmy.

W Częstkowie część grupy odłączyła się i pojechała w kierunku Szemudu, kierując się na Gdynię i Chwaszczyno. Reszta udała się na dworzec w Wejherowie, skąd rozjechała się do swoich miejsc zamieszkania.

W sumie przez dwa dni przejechaliśmy około stu kilometrów, co zajęło nam prawie siedem godzin. Była to zatem typowo lajtowa wycieczka krajoznawczo-wypoczynkowa.  Nie znaczy to jednak, że nie było trudnych podjazdów czy piaszczystych lub dziurawych dróg. Teren Kaszub jest dość mocno pofałdowany, co oczywiście dodaje uroku mijanym krajobrazom. 
Slajdy z wycieczki można obejrzeć tutaj
 Ślad:
 

Chwin o gdańskiej tożsamości

  Znalazłem wreszcie czas, żeby przeczytać „Mój Gdańsk” Stefana Chwin a. Znakomity gdański pisarz, jeden z najwybitniejszych żyjących pols...

Posty