Pokazywanie postów oznaczonych etykietą oslo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą oslo. Pokaż wszystkie posty

Do Mendozy (Argentyna cz. I)


Z Gdańska  do Oslo  samolot linii Norwegian odlatuje planowo o 13.35. Jest całkowicie zapełniony, co będzie miało znaczenie podczas wysiadania. Na przesiadkę na lot do Londynu będę miał bowiem niespełna pół godziny. Ponieważ jednak mam miejsce w rzędzie 28,  będę wysiadał jako jeden z ostatnich, co zajmie dodatkowe cenne minuty. Podczas lądowania na lotnisku Gardermoen mimochodem stwierdzam, że w Oslo jest już zima (w Gdańsku było słonecznie i ciepło). Nie zastanawiam się jednak głębiej nad pogodowymi kwestiami, bo mam już tylko 20 minut na dotarcie do terminalu S, gdzie właśnie zaczyna się boarding. Pytam jakiegoś pracownika lotniska o kierunek i pędzę  z wywieszonym językiem. Uff, udało się! Spocony, ale zadowolony zajmuję miejsce w prawie pustym tym razem samolocie.

Służbom ochrony na lotnisku Gatwick nie podobają się moje kosmetyki. Testują je więc  pod  kątem  narkotyków. Niczego oczywiście nie znajdują. Polka pracująca na tym lotnisku  pomaga mi odnaleźć drogę do terminalu S, choć tym razem nie spieszę się. Odlot do Buenos Aires mam bowiem dopiero za 4,5 godziny. W lotniskowym sklepie nabywam butelkę wody o pojemności 0,75 litra za 1,99 funta. Gdybym był bardziej przewidujący, to mógłbym przywieźć własną pustą butelkę lub chociaż jakąś manierkę, bo na lotnisku znajduje się punkt, gdzie można za darmo nabrać wodę pitną.

O  21.30 wylot do stolicy Argentyny. Lot długi, ale spokojny. Trochę nudno, bo Norwegian nie daje słuchawek, a ja nie zabrałem swoich, więc niespecjalnie mogłem oglądać filmy dostępne na monitorku przed fotelem. Co najwyżej jakieś przyrodnicze. Zresztą większość lotu i tak przespałem. Na lotnisku Ezeiza wylądowaliśmy pół godziny przed czasem. Dokładnie o 7.46. W Polsce zbliżało się wtedy południe. Z pewnym zaskoczeniem stwierdziłem, że w Argentynie, podobnie jak w Polsce, pasażerowie klaszczą po wylądowaniu. W trakcie odprawy paszportowej musiałem dać zrobić sobie zdjęcie i zeskanować linie papilarne kciuka.

Z hali przylotów w terminalu A udałem się do terminalu C, bo właśnie z tego ostatniego miałem odbyć czwarty i ostatni lot do Cordoby. Dojście tam nie było łatwe, gdyż powodu remontów droga wiodła krętymi i długimi korytarzami.  Podczas  kontroli bagażu wypatroszono mi plecak,  bo skaner pokazywał  jakieś  długie  kostki, a to były zwykłe czekoladki w kartonach  po 300 g…

W Cordobie  wylądowałem o 13.20  i czekałem na lotnisku przez ponad trzy godziny na przylot Wojciecha Dąbrowskiego, z którym miałem odbyć właściwą część wyprawy do Argentyny.  Po drobnych perturbacjach udało nam się odnaleźć wypożyczalnię samochodów, w której mieliśmy opłacony wynajem auta, konkretnie renault logan.

Do miejsca noclegu w Villa Carlos Paz było tylko 45 kilometrów. W mieście tym trwały jednak remonty dróg, czego nawigacja z Map Google nie przewidziała. W efekcie trochę pobłądziliśmy, wjeżdżając nawet raz w ulicę jednokierunkową. A propos ruchu jednokierunkowego, to nie ma tu znanych u nas znaków zakazu wjazdu. Kierunek jazdy wyznaczają strzałki umieszczone na tabliczkach z nazwami ulic. W sumie pokonaliśmy 49 kilometrów i o godzinie 19 dotarliśmy do dormitorium  Los Carolinos Depertamentos przy ul. Alejandro Magno 50. Przed udaniem się na spoczynek nabyliśmy jeszcze chleb w pobliskim sklepiku. Nie mieliśmy wymienionych pesos, więc zapłaciliśmy walutą amerykańską. Wyszedł jeden dolar za pieczywo dla dwóch. Ciekawostką jest, że chleb sprzedaje się tu częściej na wagę niż na sztuki.

W czwartek, piątego grudnia, rozpoczęliśmy właściwy objazd Argentyny. Trasa tego etapu wiodła przez San Luis do Mendozy i liczyła 643 kilometry. Zanim jednak opuściliśmy na dobre Villa Carlos Paz, odwiedziliśmy urokliwe jezioro San Roque.

Niedaleko za Copina zatrzymaliśmy się przy niewielkim wodospadzie o wdzięcznej nazwie ”Łza Indianina”. Droga z początku była kręta i wiodła przez górzyste okolice. Ruch dość spory, a krajobraz pustynny. Za to od Dolores  aż do San Luis  szosa prosta  jak strzała  i równa  jak stół. Momentami jadę  140 km/h. Podczas rutynowej kontroli policji widzę zdziwienie na twarzy młodego funkcjonariusza na widok polskiego prawa jazdy. Policja stoi zwykle na granicy prowincji lub na miejskich rogatkach.

W San Luis oglądamy katedrę (remont elewacji),  Plac Niepodległości z wszechobecnym w argentyńskich miastach pomnikiem bohatera narodowego Jose de San Martin i kościół  San Domingo,. Odwiedzamy także znany skądinąd Carrefour. Najtańsze wino Michel Torino kosztuje tutaj  59 pesos, czyli niespełna dolar za butelkę, a półtoralitrowa butelka Coli 88 pesos. Nabyłem tam także konserwy z tuńczykiem po 90 pesos za dwustugramową puszkę.

Popołudnie jest upalne. Do Mendozy mamy około 240 km dwupasmówką. Po drodze  liczne winnice. Od czasu do czasu trafiamy na punkty poboru opłat. W jednym przypadku wzięli od nas dolara, w innym przymknęli oko  i przepuścili za darmo. Jednakże za trzecim razem nie było zmiłuj się. Nie masz pesos – nie przejedziesz! Trzeba było więc wycofać auto i szukać kogoś, kto zgodziłby się sprzedać trochę pesos. Ostatecznie WD nabył argentyńską walutę od szefa tego punktu poboru opłat.

Do Mendozy docieramy tuż przed wieczorem. Mimowolnie konstatuję, że jest to miasto platanów.  Meldujemy się w naszym hostelu Casa Olascoaga przy ul. Olascoaga 268 (tym razem nie było problemów z dotarciem) i niemal natychmiast idziemy na spacer. Przede wszystkim w poszukiwaniu punktu wymiany walut. Po kilkukrotnym zasięganiu języka znajdujemy stosowną instytucję. Pobieramy numerek i czekamy w kolejce. Sama wymiana waluty wiąże się ze sporą biurokracją. Trzeba dać paszport do przeskanowania i podpisać odpowiednie formularze. Wreszcie następuje moment wymiany: za 200 dolarów dostaję 12 000 pesos!

W trakcie sześciokilometrowego spaceru odwiedzamy ładnie podświetlony Plac Hiszpański. Widać, że tętni tu wieczorne życie. W jednym miejscu przygrywa jakiś lokalny zespół, tuż obok stoją stragany z pamiątkami. Fontanna mieni się kolorami tęczy. Na ławeczkach siedzą jakieś pary. Idąc dalej, trafiamy na Plac San Martin z nieodłącznym pomnikiem wspomnianego już bohaterskiego generała.

Za nocleg płacimy 17 dolarów na dwóch. Dokładnie tyle samo, co wczoraj w Villa Carlos Paz. Tyle tylko, że tutaj mamy w ofercie oprócz przysłowiowego łóżka także śniadanie. I to nie najgorsze: croissanty, ser, szynka, dżem, kawa plus gorące mleko.

  Rano, podczas porannej toalety, uświadomiłem sobie, że nie mam jak się ogolić. W mojej elektrycznej golarce brakowało bowiem nasadki na głowicę. Wtedy przypomniałem sobie, że poprzedniego ranka zostawiłem ją na umywalce w Villa Carlos Paz.  Widać los chciał, żebym nieco zarósł i nabrał wyglądu prawdziwego podróżnika 😊
Argentyna cz. II tutaj
Argentyna cz. III tutaj 
Argentyna cz. IV tutaj
Nasz dzielny logan

Villa Carlos Paz


Śniadanie w Mendozie

Podczas lotu

Na kwaterze w Villa Carlos Paz

Jezioro San Roque

Wodospad "Łza Indianina"





Katedra w San Luis



Mendoza

Mendoza - pl. Hiszpański

Mendoza - pomnik San Martin


San  Luis - pomnik San Martin

Klementynka, Huldra i Syrenka



Klementynka w Genewie

W trakcie zwiedzania różnych miejsc natrafiamy często na rzeźby przedstawiające postacie nagich kobiet.  Zazwyczaj nie zastanawiamy się nad ich symboliką. A szkoda! Zwykle bowiem autor bądź pomysłodawca danej figury chciał pokazać coś więcej niż gołe ciało kobiety. Czasami chodzi o postać z baśni, jak w przypadku Małej Syrenki z Kopenhagi, będącej uosobieniem postaci z baśni Jana Christiana Andersena pt. "Mała Syrena". Innym razem jest to protest przeciwko wykorzystywaniu młodych dziewcząt, co uosabia figurka Klementynki w Genewie. W jeszcze innym przypadku jest  to postać z wierzeń ludowych, np. Huldra (żeńska odmiana trolla). 

Kopenhaga 

Parę takich posągów miałem okazję obejrzeć podczas wędrówek po różnych krajach Europy. Kopenhaską Syrenkę zapewne każdy zna, ale może oprócz pozostałych sfotografowanych  przeze mnie rzeźb, widział ktoś inne postacie młodych dziewcząt zastygłe w formie artystycznego posągu. Chętnie je poznam ...

Z Klementynką w Genewie

Varens Huldra w Goteborgu


Mała Syrenka w Kopenhadze

 

Warta honorowa

W trakcie podróży po różnych krajach natrafiałem często na żołnierzy służby wartowniczej. Czasami fotografowałem ich podczas ceremonii zmiany warty, a czasami w trakcie pełnienia służby przed ważnymi obiektami.

Zamieszczam poniżej  ponumerowane zdjęcia żołnierzy z siedmiu krajów i zapraszam do zabawy w odgadnięcie ich narodowości. Jeżeli jednak ktoś będzie niecierpliwy, to może od razu sprawdzić rozwiązanie zagadki, które umieściłem na końcu tego wpisu. Jako bonus załączam filmik ze zmiany warty.

1

1a

2

3

3a

4

5

5a

6

6a

7

7a

 1 i 1a - Grecja (Ateny)

2 - Maroko (Rabat)

3 i 3a - Turcja (Ankara)

4 - Portugalia (Lizbona)

5 i 5a - Norwegia (Oslo)

6 i 6a - Dania (Kopenhaga)

7 i 7a - Szwecja (Sztokholm)

 





Skandynawia razy dziesięć

Dzisiaj prawie bez słów. Zamieszczam tylko pojedyncze migawki z  dziesięciu  podróży po krajach skandynawskich. Obecna aura sprzyja różnym wspomnieniom, a ja najmilej wspominam właśnie wyjazdy do Szwecji, Norwegii i Danii. 
2003 - okolice Tarnaby, ale po norweskiej stronie

2001 - Goeteborg, twierdza Kronan

2002 - zbiory borówki

2004 - okolice Storuman

2004 - Gansvika nad Qyeren k/ Oslo

2005-  Fjelhamar k/ Oslo

2005 - Sztokholm

2006 - lodowiec w Norwegii

2009- Odense

2012 - Oslo

Foto wspomnienia z podróży 2012

Słoneczna jesień jest już tylko wyblakłym wspomnieniem. Za oknem od wielu godzin mokro i szaro. A zatem doskonały czas na wspominki. Spośród wielu setek zdjęć, dokumentujących moje tegoroczne wojaże, wybrałem 40 fotek, czyli po jednej dla najbardziej charakterystycznych miejsc. Można je obejrzeć w postaci slajdów:

https://picasaweb.google.com/105491291175835308949/Podroze2012

 lub też na urozmaiconym muzyką filmiku:



Moroszka, szczupaki i inne atrakcje

Moja dziesiąta podróż po krajach skandynawskich to połączenie pracy i wypoczynku. Opisywanie każdego z 57 dni pobytu w Szwecji i w Norwegii byłoby zbyt nudne. Dlatego też, szanując czas swoich potencjalnych czytelników, przedstawię tylko nieco charakterystycznych obrazków z tego wyjazdu.
Najpierw słów kilka o załodze. W sumie było nas trzech. Nigdy wcześniej o sobie nie słyszeliśmy. Kontakt nawiązaliśmy przez Internet. Spiritus movens  całego przedsięwzięcia był Łukasz spod Kamienia Pomorskiego. Najpierw ustalił on plan wyjazdu z Piotrem spod Golubia-Dobrzynia, a potem zwrócił uwagę na moje ogłoszenie o chęci zbierania moroszki i wkrótce dokooptował mnie do ekipy. Wyjazd zaplanowaliśmy na 24 lipca, a miejsce zbiórki u mnie, w Gdańsku.
Wygrane dropsy
W poniedziałek 23 lipca przed ósmą przyjeżdża Łukasz – wysoki, szczupły brunet. Sprawia sympatyczne wrażenie. Robimy zakupy spożywcze, potem wypijamy po dwa piwa, jemy obiad i czekamy na Piotra. Ten przyjeżdża po szesnastej. Wygląda na nieco nieśmiałego i zagubionego, ale potem trochę się rozkręca. Jego golf jest malutki, więc z trudem upychamy swoje klamoty na długi wyjazd do Szwecji. Wieczorkiem zwiedzamy centrum Gdańska i w ramach integracji wypijamy po dwa specjale z „kija”.
Jeden z moich współtowarzyszy podróży jest po UAM w Poznaniu, a drugi po UMK w Toruniu. Ich łączny wiek nie przekracza ilości lat przeżytych przeze mnie, choć przecież nie jestem matuzalemem. Na użytek tej relacji jednego nazwałem Intelekcik, drugiego zaś Roztropek. Mam nadzieję, że uzasadnienie dla tych ksywek da się bez trudu wyłuskać z dalszych fragmentów, a sami bohaterowie nie będą mieli mi ich za złe.
Z Gdyni wypływamy we wtorek porannym promem Stena Spirit. Pogoda świetna, nastroje też, choć Roztropek trzyma się nieco z boku. Nie obserwuje ani nie bierze udziału w grach i zabawach organizowanych przez animatorów Stena Line. Ja osobiście wykupuję los za 5 złotych i wygrywam tubę  z sześcioma rolkami dropsów.
Pierwszy nocleg pod Sztokholmem
Do nabrzeża w Karlskronie dobijamy o 19.30. Zjeżdżamy z promu i bez zwłoki ruszamy w kierunku Sztokholmu.  Roztropek prowadzi auto jedna ręką, ale przestrzega przepisów i jedzie dość pewnie. Obok niego siedzi Intelekcik, więc to na niego spada rola pilota. Nie jest to trudne, gdyż sam wcześniej rozpisałem dokładnie trasę z podziałem na numery dróg i nazwy mijanych miast. Po około sześciu godzinach jazdy zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Po ciemku nie jest to prosta sprawa, ale przed drugą w nocy udaje się nam znaleźć zaciszne miejsce na rozbicie namiotów. Jest to jakaś wioska położona około 60 kilometrów przed stolicą Szwecji.

Na tym wzgórzu spędziliśmy 24 doby

Po pięciu godzinach snu zwijamy namioty i jedziemy prosto do Norsjo. Na kemping w Norsjovallen docieramy przed dziewiętnastą, pokonując łącznie 1313 km. W recepcji pustki, a przy domkach tylko jeden samochód z polską rejestracją. Ani śladu skupu runa leśnego. Potwierdza się zatem informacja, że sezon w tym roku opóźni się. Przyjechaliśmy więc zbyt szybko. A skoro tak, to szkoda pieniędzy na kemping. Postanawiamy poszukać innego miejsca do spania. Los nam sprzyja, gdyż już po przejechaniu 14 kilometrów natrafiamy na idealną lokalizację. Jest to wzgórze, na którym znajduje się ośrodek narciarski Solia. Rozciąga się   stąd piękny widok na jezioro Norsjon, wioskę Arnberg i dalsze okolice. Latem jest tu praktycznie całkiem pusto, więc nikt nie powinien zakłócać nam spokoju. Na zewnątrz budynku stołówki znajdujemy gniazdka z prądem, więc nie ma problemu z ładowaniem baterii czy korzystaniem z czajnika elektrycznego. Są także toalety. Jedyny mankament to brak wody, ale tę możemy przecież przywozić w butelkach. Rozbijamy zatem namioty niemal pod samym wyciągiem.
Kościół w Norsjo

Kolejnego dnia jedziemy do Norsjo. Miasteczko jest niewielkie, więc dość szybko orientujemy się, gdzie znajdują się supermarkety Ica i Konsum, urząd gminy, punkt informacji turystycznej, kościół, biblioteka, sklep wędkarski i zakład wulkanizacyjny. Wymieniam te miejsca nie bez kozery, gdyż z każdym z nich będziemy mieli do czynienia. Po obchodzie Norsjo wyjeżdżamy szukać terenów, na których rośnie moroszka. Mamy mapy z zaznaczonymi bagnami, więc nie jest to trudne zadanie. Szutrowymi drogami przemierzamy okolice Bjursele i Hemmingen. Natrafiamy na kilka polan z dobrze zapowiadającymi się plonami hjortronu. Niestety, maliny są jeszcze niedojrzałe, niektóre wręcz w fazie pączkowania.
 Po południu idziemy nad jezioro Norsjon na pierwsze wędkowanie. W bardzo krótkim czasie Intelekcik łowi trzy szczupaki. Wspólnie z Roztropkiem usuwamy z nich łuski i czyścimy je. Po wdrapaniu się na nasze wzgórze rozpalam ogień w specjalnym pojemniku i zaczynamy smażyć zdobycz. W tym miejscu dopowiem, że solidarnie dzieliliśmy się tak rybami, jak i pracą przy ich przyrządzaniu przez około trzy tygodnie. Potem wszystko się zmieniło…

 
Piotr w akcji

Kolacja coraz bliżej:)
Następnego dnia zaczęliśmy zbierać moroszkę. Przez cztery godziny zebrałem wiadro niedojrzałego „jurtonu”. Teraz trzeba było go wyszypułkować, a to trwało znacznie dłużej, bo aż do późnych godzin wieczornych. Wyczyszczone maliny pozostawało już tylko odstawić na kilka dni do dojrzewania. Czynności te powtarzaliśmy jeszcze przez wiele dni. Ku mojemu zaskoczeniu Łukasz i Piotr, a zwłaszcza ten ostatni, zbierali znacznie szybciej i więcej ode mnie. Miało to oczywiście swoje przełożenie na wyniki finansowe całego wyjazdu.
Ostatniego dnia lipca dowiedzieliśmy się, że ruszył już skup moroszki, a jej cena wynosi 100 koron za kg. Bardzo mnie to ucieszyło, gdyż od kolegi Sławka wiedziałem, że w Storuman płacą tylko 70 koron. Nazajutrz spakowaliśmy więc nasz urobek do sześciu wiader i pojechaliśmy na skup. Prowadzi go Charlie Johansson, który jednocześnie jest szefem kempingu. Przy skupie osobiście rzadko się udziela, wyręczając się Polakami. Wagowym jest pan Andrzej (moi koledzy nazywają go „pan z wąsikiem”), a kasę obsługuje jego syn Paweł. Niestety, moje i Łukasza maliny zostają uznane za niedojrzałe i nie są przyjęte. Musimy więc jeszcze kilka dni się z nimi „pobujać”.
Moroszka
Zbieramy przede wszystkim w okolicach Hemmingen. Coraz częściej zdarza się nam spotkać tam Tajlandczyków. Przyjeżdżają  busami, w których jest ich 7-8. Błyskawicznie przemierzają  polany z moroszką, czyniąc spustoszenie porównywalne z przejściem tornado. Są przy tym uprzejmi i mile się uśmiechają. Ba, jeden z nich, mijając się ze mną, podał mi rękę i pokazał wspaniałomyślnie, gdzie zostało jeszcze trochę owoców hjortronu. Podobno przyjechało ich w tym roku do Szwecji sześć tysięcy. Całkiem możliwe, gdyż tylko w okolicach Norsjo widziałem bodajże 7 busów.

W okolicy tej linii kolejowej trochę pobłądziłem

Na poszukiwanie moroszki jeździliśmy także w okolice Holmtrask, około 40 km od naszej bazy. Tam właśnie wystąpił pierwszy przypadek zagubienia się. Pech chciał, że padło właśnie na mnie…

Od samochodu na miejsce zbiorów szło się około godziny, w tym blisko połowę nasypem kolejowym. W drodze powrotnej pomyliłem kierunki i zszedłem z torów na niewłaściwą stronę. Szedłem przed siebie ponad godzinę, przekonany  święcie, iż zbliżam się do auta. Po jakimś czasie zorientowałem się jednak, że topografia terenu odbiega nieco wyglądem od tego uprzednio przemierzanego. Wysłałem zatem esemes o treści: „Zabłądziłem. Idę 2 godziny drogą szutrową i szukam asfaltowej z drogowskazem.” Łukasz zapytał: „Na drodze szutrowej mijałeś jakieś jezioro?” W rozmowie telefonicznej potwierdziłem, że mijałem jeziorko i most na rzece. Wtedy Łukasz zorientował się na podstawie mapy, w którym miejscu, mniej więcej, przebywam. Po dalszych trzydziestu minutach auto moich współtowarzyszy zatrzymało się obok mnie. Ja miałem odciski na piętach od długiego marszu w gumiakach po szutrze, z wiadrem moroszki w ręku, zaś prawa tylna opona golfa złapała pospolitego kapcia. Wulkanizacja kosztowała nas 200 koron (w ramach wdzięczności za odnalezienie postawiłem kolegom sześciopak imitującego piwo napoju pod nazwą Tingsryd). Podobny przypadek mieliśmy jeszcze raz, podczas zbioru jagód, gdy po natknięciu się na Tajów wycofywaliśmy się na główną drogę. Tym razem poszła guma w lewym przednim kole.

Ofiarą drugiego zagubienia się był Piotr. Miało to  miejsce w okolicy Hemmingen. Kiedy nie stawił się o umówionej godzinie pomyśleliśmy, że pochłonęły go zbiory moroszki i cierpliwie czekaliśmy. Po przeszło godzinie zadzwonił jednak do Łukasza i przyznał, że się zgubił. Intelekcik, który widział go ostatni, poradził mu aby kierował się na prawo od miejsca, w którym się spotkali. Po kolejnej godzinie otrzymałem esemes o treści: Podziękuj Łukaszowi za to „w prawo”. Wie gdzie może wsadzić swoje rady.
Przed tym domem czekaliśmy na Roztropka 5,5 godziny

Popatrzyliśmy  z Łukaszem na siebie i pomyśleliśmy chyba to samo: jak można komuś pomóc, skoro ten ktoś przyjmuje tak roszczeniową postawę… Pewnie dlatego, a może z nudów, Łukasz wziął siekierę i ściął brzozę o średnicy przynajmniej piętnastu centymetrów. Doskwierało nam łaknienie i pragnienie, ale nie mieliśmy możliwości dobrania się do zapasów, które były zamknięte w aucie. Pokrzepialiśmy się tylko niedojrzałymi porzeczkami i resztkami ciastek sezamowych, jakie zaplątały się w kieszeni mojej kurtki. Piotr odnalazł w końcu właściwą drogę, ale trwało to ponad pięć godzin.

Moroszkę zbieraliśmy w sumie przez 19 dni. Jej cena rosła od stu do stu dwudziestu koron za kilogram, a następnie sukcesywnie spadała aż do siedemdziesięciu.  Łącznie zebrałem 106,74 kg, co dało średnią dzienną 5,61 kg, a w wymiarze finansowym 560 koron dziennie.

Tu smażyliśmy ryby, tu też piekłem chleb



Jak już nadmieniałem, koledzy mieli znacznie lepsze wyniki. Jednakże na tle innych zbieraczy, których obserwowałem na skupie, nie wypadłem wcale tak źle.
Czwartego dnia po przyjeździe zdecydowaliśmy się rozszerzyć naszą „strefę wpływów” w ośrodku narciarskim. Mówiąc krótko i treściwie – weszliśmy do środka budynku. O metodzie, jaką się przy tym posłużyliśmy, nie będę pisał, gdyż nie jest godna polecenia. Tak czy owak, mieliśmy teraz dostęp do bieżącej wody, pełnego wyposażenia kuchennego a także do drobnych zapasów, jakie pozostały po sezonie zimowym. Spaliśmy nadal w namiotach, ale posiłki przyrządzaliśmy w ośrodkowej kuchni i tam spędzaliśmy każdą wolną chwilę. A propos czasu wolnego, to my z Intelekcikiem najczęściej czytaliśmy (ja  np. przebrnąłem przez „Biesy” Dostojewskiego), natomiast we trzech często gęsto rżnęliśmy popołudniami i wieczorami w tysiąca.
W tych sielskich warunkach zleciało nam 24 dni. Jednakże pewnego popołudnia usłyszałem warkot podjeżdżającego samochodu a w chwilę później zgrzyt przekręcanego w drzwiach zamka. Stałem wówczas w korytarzu z kubkiem kawy. Wchodzącego mężczyznę przywitałem szwedzkim „Hej”, jakbym był co najmniej gospodarzem tego obiektu. Gość popatrzył na mnie dziwnie, po czym zapytał: „You from Poland?” Potwierdziłem. Wówczas on rozejrzał się po wnętrzu i chyba od razu zorientował się, w czym rzecz. W kuchni Roztropek szypułkował bowiem moroszkę, a jej pełne wiadra i kartony walały się na podłodze jadalni. Intelekcika nie było, a tylko on w naszej grupie biegle posługiwał się angielskim.
Szwed wydawał się być bardzo spokojny, co trochę mnie zdziwiło, gdyż ja na jego miejscu miałbym problem z powstrzymaniem się od wyrażenia oburzenia w stosunku do nieproszonych gości. Powiedział tylko, że powinniśmy posprzątać budynek i opuścić go do rana, gdyż następnego dnia ma tu odbyć się spotkanie czterdziestu osób.

Wnętrze ośrodka Solia


Widok na "nasz" dom ze szczytu wyciągu narciarskiego


Piotr przed domkiem w Piasorn

Wnętrze domku w Piasorn

Tak też uczyniliśmy. Kolejną noc spędziliśmy w domku przy kąpielisku w Piasorn, nieopodal Bjursele, tuż nad brzegiem jeziora. Znajdowało się tutaj palenisko z rusztem, zapas drewna (później Piotr pomagał starszemu Szwedowi rąbać brzozowe klocki), stoły i ławki, szafki, patelnia, garnek i czajnik, a nawet kawa i ciastka. Domek z założenia przeznaczony był dla turystów, którzy chcieli tu odpocząć czy popływać.

 



Tu spędziliśmy 22 noce

Widok ogólny kempingu

Tymczasem nadszedł 28 dzień naszej podróży. To była niedziela 19 sierpnia. Postanowiliśmy wtedy zamieszkać na kempingu Rannuddens w Norsjovallen. Mały domek (4 łóżka, lodówka, kuchenka) kosztował 1400 SEK tygodniowo. Nas było jednak tylko trzech. Charlie długo myślał i intensywnie przeliczał różne opcje, a w końcu zgodził się, żebyśmy płacili tylko 1050 koron, ale postawił warunek, iż za brakującą czwartą osobę ktoś z nas powinien pomagać przy skupie. W wyniku losowania „przyjemność” ta spadła na Piotra. Myśleliśmy, że potem będziemy się zmieniać, ale w praktyce do końca naszego pobytu na kempingu (9 września), czyli przez 22 dni  pomocnikiem wagowego pozostał Roztropek. A skoro o nim mowa, to czas poruszyć mniej przyjemny temat, który jednak gwoli kronikarskiej dokładności musi być  wspomniany.
70-cm szczupak Łukasza
Bywały dni, kiedy Piotr do nikogo się nie odzywał. Widać było, że coś dusi w sobie, ale skoro nic nie mówił, to my też nie narzucaliśmy się. Pierwszy sygnał tego, że jest niezadowolony ze sposobu spędzania wolnego czasu, mieliśmy okazję odebrać w niedzielę 5 sierpnia. Jechaliśmy wtedy nad jezioro Malan (tam Łukasz złowił szczupaka o długości 70 cm, którego głowę zasuszyłem i przywiozłem do Polski na pamiątkę). W trakcie jazdy Łukasz o coś zapytał tradycyjnym „co?”, na co Piotr zareagował brutalnie: „K…a, jajco!” Spojrzeliśmy z Łukaszem znacząco po sobie, ale nie reagowaliśmy.
Do pierwszej konkretnej rozmowy doszło właśnie w dniu  wprowadzenia się na kemping. Wtedy to Piotr powiedział, że ma już dosyć tego jeżdżenia na niedzielne wycieczki i że nie ma zamiaru niszczyć samochodu na jakieś podróże po Norwegii (na koniec pobytu mieliśmy zaplanowaną kilkudniowa wycieczkę). Próbowaliśmy uświadomić mu, że przecież wcześniej zaakceptował plan wyjazdu i że drogi w Norwegii są bardzo dobre. Kiedy nadal upierał się przy swoim, ja zagroziłem, że odłączę się i wrócę do kraju z kolegą Sławkiem. Wówczas zmiękł i zgodził się na wydłużony powrót przez Norwegię.
Pozorna zgoda trwała do 47 dnia pobytu. Wtedy nastąpił kryzys. Piotr zostawił nam na stole kartkę o treści, cyt.:”Koszt eksploatacji mojego auta w Szwecji przewidywalna ilość przejechanych kilometrów – ponad  6 tysięcy za  1 tys kilometrów 100 zł 6 (tys km) x 100 zł = 600 zł : 3 (ilość osób) koszt na 1 osobę – 200 zł (400 koron).”
Zdziwiliśmy się – to mało powiedziane. Nie dość, że wyskoczył z tym tematem pod koniec wyjazdu, to w dodatku nie miał odwagi przedstawić nam swoich żądań ustnie. Zignorowaliśmy więc tę korespondencję. Następnego dnia czekał na nas znacznie dłuższy list, którego zwieńczenie stanowił punkt mówiący o tym, że jeżeli nie zaakceptujemy przedstawionych warunków, to każdy z nas może robić „co chce, jak chce i kiedy chce oraz wracać na własny koszt do kraju jak chce i kiedy chce”.
Odrobinę mnie to zezłościło, więc odpisałem m.in.: „To jest szantaż – nie zmienia się reguł w trakcie gry.  Skoro liczymy wszystko, to również weźmy pod uwagę nocleg i wyżywienie u mnie. Szacuję to na 200 koron.”
Tymczasem Łukasz opracował kilka wersji planu awaryjnego. Jedna z nich zakładała, że wynajmiemy samochód i pojedziemy na prom do Karlskrony sami. Ostatecznie zaproponował jednak kompromis (płacimy po 200 a nie po 400 koron), który Piotr przyjął. Jak się potem dowiedziałem, Roztropek wpadł na pomysł obciążenia nas kosztami eksploatacji auta po tym, gdy dowiedział się, że ja niegdyś nie płaciłem podczas pobytu na zbiorach za paliwo. Nie uwzględnił jednak tego, że ja jednocześnie  brałem na siebie całkowitą odpowiedzialność za wszelkie awarie samochodu (samodzielnie pokrywałem koszty wymiany uszkodzonego układu wydechowego i prostowania skrzywionej felgi). A przecież podczas tego wyjazdu wszyscy solidarnie pokrywaliśmy wszelkie koszty (paliwo, dwukrotna wulkanizacja), więc żądanie od nas extra dopłat, w dodatku pod koniec wyjazdu, było przejawem pospolitego zdzierstwa i pazerności.
Inna sprawa, że Roztropek nie jest typem ciekawym świata. Dla niego zwiedzanie czegokolwiek jest zajęciem tyleż nudnym, co niepotrzebnym. Tu muszę z ogromnym zdziwieniem podkreślić, że jest on jedyną osobą, jaką znam, która stwierdziła, że Norwegia jest nieciekawym krajem. No comments…
Wracając do kempingu, to zamieszkany był głównie przez Polaków. Jedynie 2 domki zajmowali Rumuni pracujący w lesie (do 31 sierpnia), 1 Litwini i 1 Ukraińcy (wcześniej mieszkający w namiotach). Sporadycznie  pojawiali się tez Szwedzi z kamperami.
Charlie wręcza nagrodę


Charliemu spodobała się moroszka Łukasza

Charlie potrafi zadbać o swój biznes. Przyciąga Polaków nie tylko stosunkowo niskimi cenami za kemping, ale też kusi nagrodami za najlepsze wyniki w zbiorach. W tym roku wypłacił po 400 koron dla najlepszej ekipy z domku, namiotu oraz dla kobiety, która zebrała najwięcej jagód (259 kg w tydzień). Ponadto rokrocznie funduje tzw. obiad pożegnalny. Tym razem była to karkówka z grilla, sałatka i ziemniaki w mundurkach (miałem z tego obiady na 3 dniJ). Podobno w latach ubiegłych poczęstunek był znacznie bogatszy, łącznie z pięćdziesiątką wódki na osobę. Dodatkowo w trakcie różnych konkursów można wygrać nagrody rzeczowe, np. Piotr za celne rzuty do tarczy zdobył butelkę szwedzkiej wódki o wartości ponad 200 koron.


Ksiądz Erik po prawej


Sakiewka zamiast tacy
Integracyjny posiłek po mszy

W jedną z niedziel poszliśmy na nabożeństwo do kościoła luterańskiego w Norsjo. Frekwencja była raczej niewielka, gdyż około sześćdziesięciu osób, w tym bodajże jedenastu Polaków. Liturgia mszy jest tu nieco inna niż w katolickim kościele. Nie ma zwyczaju klękania, nie przekazuje się znaku pokoju, nie zauważyłem także spowiedzi indywidualnej. Komunię przyjmuje się do ręki i macza w winie. Podczas ofiarowania żona księdza przechadza się z długą tyczką zakończoną sakiewką, którą podsuwa pod nos wiernym. W tej sytuacji trudno się wymówić przed złożeniem ofiary. Po skończonej mszy parafianie siadają w kościelnych ławkach z kubkami kawy w ręku, jedzą ciasto i kanapki, rozmawiając pogodnie na różne tematy. Również ksiądz, po zdjęciu szat liturgicznych, dołącza się do wiernych i stara się zamienić z każdym choć kilka słów. Rozmawia także z nami. Jest to na pewno miły zwyczaj i sprzyja zacieśnieniu więzi między duchownym a jego parafianami i gośćmi. Poza tym w obecnych czasach, kiedy wiele osób, zwłaszcza młodych, omija kościoły z daleka, takie otwarcie się i zmniejszanie dystansu jest jak najbardziej wskazane. Ksiądz Erik-Oscar Oscarsson nie ogranicza się tylko do wspomnianych pogaduszek. Rozwiesza także na miejskich tablicach zaproszenia do udziału w nabożeństwach.
Jeden z moich chlebów

Kiedy w naszej ekipie panowała jeszcze względna idylla i wspólnie przyrządzaliśmy i jedliśmy ryby, wspólny był także chleb, który wypiekałem w kuchni ośrodka narciarskiego (na mąkę i drożdże składaliśmy się po równo). W sumie były to tylko trzy wypieki, gdyż wcześniej miałem przez 17 dni hermetycznie pakowane pieczywo z Polski. Potem zaś, już na kempingu, piekłem chleb oraz różnego rodzaju placki tylko dla siebie (te ostatnie czasami odsprzedawałem Piotrowi, na jego zresztą prośbę). Praktycznie rzecz biorąc, przez cały pobyt miałem własne pieczywo (szwedzki chleb, który mnie osobiście nie smakuje i jest drogi, kupiłem tylko raz, na drogę powrotną).


Placki z ciasta chlebowego



 


Kontynuując wątek jedzenia dodam jeszcze, że w Konsumie dokupowałem m.in. ziemniaki (7,90 kg), cebulę (12,90 kg), jajka (12,90 za 6 szt.), różne rodzaje mąki w średniej cenie 19 koron za 2 kg, drożdże po 1,90 lub 2,20 za 50 gram i olej (16,95 litr). Osobny rozdział stanowi piwo. Najtańszy był Tinsgryd (19, 50 za sześciopak), ale były to po prostu siki (2,8% alkoholu). Była też wersja 3,5% za  43 korony, ale różniła się tylko ceną. W Konsumie można było jeszcze nabyć np. Mariestads 3,5% za 13,50 lub Carnegie Porter 3,5% za 12,90. Natomiast prawdziwe piwa o zawartości alkoholu 5.2 i 7,2 procent dostępne były w sklepie monopolowym Systembolaget.



Stockholm – 10,60,

Pripps – 10,90,

Sarek – 10,30,
Bjornebryg -13,90,
Sofiero -10,70,
Tvaan – 13,30,
Falcon – 14,30.
Do ceny doliczyć oczywiście trzeba kaucję za butelki lub puszki, zwykle 1 koronę. Potem można było odsprzedać je w automacie przy wejściu do Konsuma. A swoją drogą to już kilka dni po przyjeździe natrafiliśmy na  ponad sto puszek, które wspólnie sprzedaliśmy, dzieląc wpływy na trzy części.
 



Moja zbieraczka po dwóch tygodniach



Siedemnastego sierpnia Charlie zaprzestał skupowania moroszki. Trzeba więc było zabrać się za zbieranie jagód. Zbieraczka u Charliego kosztowała 130 koron, natomiast w Konsumie 199. Wybór był więc prosty. Trzeba było jeszcze tylko znaleźć odpowiednie miejsca do zbierania. Najczęściej zbieraliśmy czarną jagodę na górze otoczonej z jednej strony jeziorem Kvammarn, a z drugiej Gisstrasket. W sumie spędziliśmy tam około dwóch tygodni, aż do pierwszych przymrozków. Podobnie jak przy moroszce, moje rezultaty nie były zachwycające. Łącznie zebrałem 352 kilogramy jagód w ciągu 14 dni (średnia dzienna 25,18 kg).  Charlie płacił 16 koron za kilogram jagód (tylko przez 2 dni dawał po 17 SEK). Brzmi to sucho i zwięźle, ale ile przy tym było chodzenia, schylania się, dźwigania i bólu pleców wie tylko ten, kto miał okazję pracować przy zbiorach runa leśnego…

Jedna piąta dziennego urobku

Czas na podsumowanie. Mój łączny przychód wyniósł 16 453 korony (33 dni zbiorów). Z tego kemping pochłonął 1 064 korony, paliwo i wspomniana już eksploatacja plus dwie wulkanizacje 1 834 SEK, no i żywność 440. O wydatkach na osobiste przyjemności (czyt. piwo) nie będę wypowiadał się publicznieJ.

Jedna trzecia moich dziennych zbiorów

O ludziach z kempingu można byłoby napisać odrębną relację. Tym razem jednak nie podejmę się tego. Wspomnę tylko, że niektórzy z nich skutecznie potwierdzili negatywną opinię o Polakach, np. kradnąc płyn do mycia naczyń i rąk z kempingu czy wrzucając kilogramy kamieni do skrzynek z borówką, że o spuszczaniu oleju napędowego z leśnych i drogowych maszyn nie wspomnę. Oczywiście, sam też nie byłem święty i mam powody, żeby rzucić w siebie kamieniem…




Nad brzegiem Storsjon

We wrześniu Charlie obniżył cenę za domek o dziesięć procent (ponoć kiedyś dawał 50% zniżki). Mimo to zostaliśmy na kempingu tylko do 9 września.  Kolejne dwa dni spędziliśmy w poznanym wcześniej domku na kąpielisku w Piasorn. Stamtąd wyruszyliśmy w stronę Norwegii.
W środę po południu dotarliśmy do Ostersund. Z prawdziwą przyjemnością spacerowałem ulicami tego urokliwego miasta rozłożonego nad jeziorem Storsjon. Praktycznie wszystko mi się tutaj podobało. Zapewne wpływ na moje nastawienie miała słoneczna pogoda, no i fakt, że wreszcie byłem już tylko turystą, a nie zbieraczem runa.

Ratusz w Ostersund

Noc spędziliśmy w namiotach nad brzegiem Storsjon, około 23 kilometrów od Ostersund. Pamiętam, że sen utrudniały fale bijące o brzeg, a nad ranem we znaki dał się przymrozek.

Trondheim

Następnego dnia byliśmy już w Norwegii. Do Trondheim dotarliśmy przed południem. Nie było zbyt pogodnie, ale nie padał deszcz. Zwiedzanie miasta zajęło nam około trzech godzin, ale mnie jakoś niewiele cieszyło, bo tego dnia dopadła mnie jakaś dziwna biegunka. Siłą rzeczy kierowałem więc całą uwagę na znalezienie w odpowiednim momencie jakiejś bezpłatnej (koron norweskich nie posiadaliśmy) toalety.


Hitra

Po południu pojechaliśmy drogą nr 39 (mnóstwo tuneli), a potem nr 714 w kierunku Hitry. Na wyspę dostaliśmy się podmorskim tunelem o długości 5 700 m i głębokości 256 m. Bardzo ciekawe przeżycie, gdy zjeżdża się najpierw w dół, a potem stromo wspina do góry w wąskim tunelu, mając wrażenie, ze silnik za chwilę odmówi posłuszeństwa.

Nie dane nam było tu spać

Zaraz za Fillan, przy drodze na Froyę, rozbiliśmy namioty na małym wzgórku i z trudem rozpaliliśmy ognisko (było mokro). Samochód został przy głównej drodze, przed szlabanem.  Jakiś czujny Norweg zwrócił na to uwagę i gdy tylko Piotr poszedł po śpiwór, natychmiast go zaatakował, strasząc policją. Potem przyszedł na miejsce naszego biwaku, dalej wykrzykując różne groźby, łącznie z gestami wskazującymi na możliwość odstrzelenia nas. Robił przy tym mnóstwo zdjęć, krzycząc, że to teren prywatny i że absolutnie nie wolno tu rozpalać ognisk. Kazał nam w ciągu pięciu minut zlikwidować obozowisko i natychmiast wynosić się. Nadciągał już wieczór i padała mżawka. Nie było więc raczej szans na znalezienie innego miejsca, wobec czego spędziliśmy tę noc w samochodzie. Wygodnie nie było, ale na zimno tym razem nikt się nie skarżył.

W piątek rano objechaliśmy Hitrę wkoło, co jakiś zatrzymując się, aby Łukasz mógł zarzucić spinning. Niestety, tego dnia nie miał farta. Hitra uchodzi co prawda za raj dla wędkarzy, ale widać już do końca miała być dla nas pechowa.


Nad Qyeren

W planach mieliśmy jeszcze Molde, lodowiec Jostedalsbreen, Lillehammer i Oslo. Pierwsze dwie lokalizacje odpadły ze względu na brak środków na zakup paliwa (nie zamieniliśmy wcześniej koron szwedzkich na norweskie, a w małych miejscowościach trudno o kantory czy banki). Łukasz miał co prawda kartę kredytową, ale przy jej pomocy zatankowaliśmy w Dombas tylko 32,70 litra za 500 NOK. Nie dawało to pewności dojazdu do Szwecji. Nie wiem natomiast dlaczego nie zatrzymaliśmy się po drodze przy skoczni w Lillehammer  (wcześniej Piotr wyrażał chęć jej zobaczenia) lub w Ringebu, żeby obejrzeć stavkirke. Ja te miejsca już znałem, więc nic nie straciłem…

Po przejechaniu 708 kilometrów dotarliśmy przed dwudziestą do Gansvika nad jeziorem Qyeren. Kto by pomyślał, że trafię tutaj po raz czwarty w życiu? Wcześniej  bywałem tu przed ośmiu, siedmiu i sześciu laty, spędzając łącznie dwa miesiące. Praktycznie nic się tu nie zmieniło przez ten czas, może poza tym, że tym razem zaatakowały nas kleszcze. Mocno mnie to zdziwiło, bo sądziłem, że o tej porze roku nie są one już aktywne. Fakty były jednak nieubłagane: ja miałem jednego stwora pod kolanem, a moi koledzy nawet po dwa i trzy. Wspólnymi siłami usunęliśmy je spod skóry, ale czy czegoś paskudnego nie zostawiły, pewności mieć nie można.

 
Gansvika

W sobotę rano pojechaliśmy do pobliskiego Oslo. Jednak Piotr obawiał się płatnych bramek, więc zatrzymał się przy sklepie Ikea w Furuset, około dziesięciu kilometrów od centrum stolicy Norwegii. W obie strony pokonywaliśmy ten dystans pieszo. Nic zatem dziwnego, że nie mieliśmy już zbyt wiele sił na zwiedzanie. Ja osobiście przeszedłem się deptakiem Karl Johans gate do pałacu królewskiego, potem pokręciłem się w okolicy dworca i poszedłem na nabrzeże. Od mojego ostatniego tu pobytu zbudowano wiele obiektów, przede wszystkim zaś nową operę, na którą można wchodzić z poziomu chodnika, idąc skośnie po białym podłożu aż na dach, skąd rozciąga się wspaniała panorama miasta.

Opera w Oslo
Wszędobylski troll


Po dwóch nocach w Gansvika pojechaliśmy do Halden. Niestety, dojazd do twierdzy był zamknięty, więc po chwilowym zamieszaniu ruszyliśmy w stronę Szwecji.  Omijając od góry jezioro Vattern przejechaliśmy nieopodal Mariestad, po czym rozbiliśmy się na nocleg na kąpielisku nad jeziorem Hok pod Jonkoping. Tego dnia pokonaliśmy kolejne 572 kilometry.
        W poniedziałek 17 września byliśmy już w Karlskronie. Przez kilka godzin połaziliśmy po tym dość sympatycznym mieście, a po południu udaliśmy się na ostatni podczas tego wyjazdu nocleg. Tym razem na kąpielisko nieopodal Fajo, ok. 10 km od Karlskrony.

Karlskrona
Fajo

Na jeziorem Hok

Rano wyjeżdżamy na terminal promowy, po czym wsiadamy na Stena Vision i po prawie dwóch miesiącach wracamy do Polski, bogatsi o wiele doświadczeń i nieco gotówki. Ja dodatkowo mogę pochwalić się utratą sześciu kilogramów, co wydaje mi się być sporym sukcesem. Wszak inni wydają pieniądze na różne diety, a ja schudłem za darmo i jeszcze zarobiłemJ.
Jeszcze odrobina statystyki: łącznie przejechaliśmy 6518 km, z tego na 48 dni pobytu przypada 2795 km, a na 8 dni podróży 3723 km, z czego powrót zajął 2410 km.
Więcej zdjęć: https://picasaweb.google.com/105491291175835308949/Skandynawia2012#
Zapiski z roku 2013 tutaj


Ta i inne relacje z podróży zagranicznych dostępne są w książce "Od moroszki po morwę"

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty