Zamek w Bran |
Flixbus do Warszawy prawie pusty. Mieliśmy mały
problem z wejściem, gdyż zamiast biletu wydrukowałem tylko fakturę zakupu.
Kierowca zaś nie mógł znaleźć nas na liście. Udało mu się to dopiero po
powtórnym zalogowaniu się do systemu. W tym czasie zresztą ja też znalazłem
emaila z biletem elektronicznym. Dalsza podróż, łącznie z przelotem Boeingiem
737-800 linii Enter Air, odbyła się bez przeszkód.
Pierwszą noc spędzamy w hotelu Adamo na peryferiach
Warny. W pokoju śmierdzą stare wykładziny, a w łazience brakuje suszarki.
Telewizor co prawda przedpotopowy, ale działa. Jest też Wi-Fi. Z okna widać i
słychać pędzące samochody ciężarowe i jeżdżące pociągi. Dopiero na trzecim
planie ukazuje się fragment zatoki Morza Czarnego. Śniadanie serwowane, bardzo skromne.
Rano poznajemy naszą pilotkę. Nazywa się Agnieszka
Bielecka-Ongori. Bułgarski kierowca ma na imię Michaił. Jedziemy w kierunku
granicy z Rumunią. Po drodze psuje się pogoda. Jest coraz bardziej pochmurno i
deszczowo. Przejeżdżamy przez pełne brzydkich socjalistycznych bloków miasto
Ruse, a następnie przez graniczny most
nad Dunajem zwany Mostem Przyjaźni. Przechodzimy kontrolę graniczną (Bułgaria i
Rumunia nie należą do strefy Shengen) i drogą E85 jedziemy przez równiny
Wołoszczyzny w kierunku stolicy Rumunii. Mijamy rozległe pola kukurydzy i
słoneczników. Pogoda poprawia się.
Po drodze pilotka zbiera po 125 euro na bilety wstępu,
przewodników lokalnych i na napiwki. Płacimy też za fakultatywne imprezy: kolacja
rumuńska 30 euro, kolacja mołdawska 25 euro i rejs po delcie Dunaju 40 euro.
Potem uczymy się niektórych zwrotów po rumuńsku, np.: pierdut - zgubić się,
trup - ciało, casa de toleranca - dom publiczny.
W Bukareszcie poznajemy przewodniczkę, która będzie
nam towarzyszyć przez najbliższe trzy dni. Nazywa się Iulia Gheliuc i świetnie
mówi po polsku. Naszego języka uczyła się równolegle z angielskim. Od wielu lat
jest tłumaczem przysięgłym. Iulia jest w takim wieku, że nie tylko pamięta, ale
też uczestniczyła w tzw. rumuńskiej rewolucji w 1989 roku. Tamte wydarzenia,
zakończone rozstrzelaniem Eleny i Nicolae Ceausescu, nazywa zresztą zamachem
stanu.
Zatrzymujemy się przed teatrem. Zanim jednak zaczniemy
zwiedzanie miasta, posilamy się ciepłymi placintami z mięsnym nadzieniem a'la 4
leje sztuka (ok. 4 zł) oraz pysznymi preclami (covrig) po 1 l. Niektórzy mówią,
że są lepsze od krakowskich obwarzanków.
Bukareszt określa się mianem Paryża Bałkanów lub Małym
Paryżem. Coś w tym jest. Spacer rozpoczynamy od ulicy, przy której znajduje się
między innymi główna biblioteka uniwersytecka i muzeum narodowe. W pobliżu
widać też dawny gmach komitetu centralnego partii komunistycznej. Nieopodal
jest Ateneum, czyli główna sala koncertowa i siedziba Orkiestry Filharmonii "George
Enescu".
Największą atrakcją Bukaresztu jest bez wątpienia
monumentalny gmach parlamentu. Jest on jednym z największych i najcięższych
budynków na świecie. Zdaje się, że tylko Pentagon jest od niego większy.
Konkurs na jego budowę wygrała mająca wówczas 27 lata architekt Anna Petrescu. Podobno
czynnikiem decydującym o wyborze jej projektu był fakt, że przedstawiła makietę
a nie rysunki techniczne. A ponieważ Ceausescu, jak większość partyjnych
bonzów, nie był człowiekiem przesadnie wykształconym (ukończył zaledwie cztery
klasy szkoły podstawowej), to bardziej przemawiały do jego wyobraźni obrazy niż
skomplikowane wyliczenia i schematy.
Gmach parlamentu budowano przez 13 lat. Wcześniej
zburzono na terenie siedmiu kilometrów kwadratowych 30 tysięcy mieszkań, 19
cerkwi, 6 synagog i 3 kościoły. O ogromie inwestycji świadczą też takie liczby:
20 tysięcy robotników, milion metrów sześciennych marmuru, 1100 pomieszczeń.
Megalomania "Słońca Karpat" mogła być zaspokojona, ale jak wiadomo,
nie dożył on chwili ukończenia budowy.
Kontrola przed
wejściem do parlamentu przypomina tę stosowaną na lotniskach. Godzina
zwiedzania to zaledwie 3 procent całości. Widać przepych, ale też znaki czasu.
Taki moloch jest kosztowny w utrzymaniu, a wpływy z biletów od turystów (ok. dwustu
tysięcy rocznie) nie wystarczą na konserwację. Przyznać jednak trzeba, że ten
przykład gigantomanii wywołuje na każdym duże wrażenie. Jedni podziwiają
rozmach i wyobraźnię architektów, inni wytykają brak funkcjonalności i ogromny
koszt budowy (trzy miliardy dolarów!).
Po wyjeździe z parlamentu spacerujemy jeszcze przez
stare miasto. Mijamy knajpy, duże banki
i pasaże. Podziwiamy eklektyczną zabudowę, gdzieniegdzie zaś wdychamy odór moczu. Niestety, ten problem
dotyczy nie tylko Bukaresztu. Odwiedzamy też bardzo elegancką księgarnię Cărtureşti
Carusel. Zlokalizowana jest ona na sześciu piętrach specjalnie zaadaptowanego
budynku z XIX wieku. W ofercie ma pięć tysięcy płyt i dwa razy tyle książek.
Nocujemy w hotelu Phoenicia Ekspress pod Bukaresztem.
Cztery gwiazdki, ale rumuńskie. W pokoju część gniazdek nietypowa. Telewizor
chyba z epoki Caeusescu. Śniadanie w formie bufetu. Dość obfity wybór potraw.
Brakuje jedynie czarnej herbaty, ale w Rumunii to rzecz normalna, gdyż ten
napój mało kto tu pija, a jeżeli już to w wypadku choroby.
W drodze do Transylwanii Iulia opowiada o historii
Rumunii, wplatając co rusz informacje o czasach współczesnych. Kiedy na
przykład mijamy pasące się stada owiec, mówi o tym, że tutejsi pasterze nie
dali się złamać dyrektywom z UE. Unia chciała, aby pasterzowi pomagał tylko
jeden pies. Tymczasem tutejszą tradycją jest pilnowanie owiec przez trzy psy.
Podobnie rzecz ma się w przypadku pasteryzacji mleka. Rumuńscy pasterze nadal
wyrabiają sery z mleka niepasteryzowanego. Są one zresztą o wiele smaczniejsze
od tych pasteryzowanych.
Mijamy miasto Sinaia nad rzeką Prahowa. Niestety, z
powodu jakichś remontów wjazd do centrum jest zamknięty. Nie możemy więc
obejrzeć królewskiego pałacu Peleş. Miejscowość ta słynie z tego, że urodziło się tutaj dwóch króli
rumuńskich (Michał I i Karol II). W Sinaia zginął też w zamachu premier Ion Duca. Dodać warto, że w tym kurorcie
znajduje się ładna stacja kolejowa
Niedaleko zlokalizowany jest inny kurort - Busteni.
Słynie on z tego, że w otaczających go górach Bucegi znajdują się - jak
twierdzą niektórzy badacze - ślady jakiejś nieznanej cywilizacji. Ponoć są tu
jakieś tunele, z których wydziela się tajemnicza energia. Mówi się, że odnotowano
przypadki dwutygodniowej bezsenności wśród okolicznych mieszkańców. Ale tak
naprawdę najwięcej jest domysłów i legend, a te z kolei generują ruch
turystyczny. Rzekomo Watykan i Stany Zjednoczone nalegają, aby Rumunia nie
informowała o tych sprawach opinii publicznej. Tak czy owak, same góry Bucegi
są warte polecenia.
Jednym z punktów programu naszego zwiedzania w tym
dniu był zamek w Branie. Jego budowę rozpoczęto w XIV wieku. Kiedyś pełnił funkcje obronne, a od 1920 roku
stanowił letnią rezydencję królowej Marii. Obecnie mieści się w nim muzeum
historyczne. Zamek w Branie powszechnie nazywany jest siedzibą Draculi. Oczywiście każdy wie, że wampir o tym imieniu
jest postacią fikcyjną, wykreowaną przez Brama Stokera w powieści
"Dracula". Ba, podobno nawet Wład Palownik, rzekomy pierwowzór tej
postaci, nigdy w tym zamku nie mieszkał, ale turyści chętnie tu przyjeżdżają. U
podnóża zamku stoją stragany z pamiątkami, serami, winami, regionalnymi
koszulami i bluzkami. Ponoć można nabyć też domową tuicę (bimber), ale ta
ostatnia nie jest wystawiana na widok publiczny.
Próbujemy różnych serów. Są smaczne, więc kupujemy
chyba ze dwa kilogramy różnych gatunków. Nabywam też małą butelkę wiśniówki za
20 lei oraz dwulitrową butlę mołdawskiego wina za 12 lei (to ostatnie w
sklepie, a nie na straganie). Mimo niskiej ceny jest całkiem przyzwoite, o czym
przekonuję się właśnie teraz, degustując je podczas pisania tej relacji.
Jedziemy przez Rasnov do Braszova (dawniej Stalin). Z
drogi bardzo dobrze widoczny jest zamek na wzniesieniu obok tej pierwszej
miejscowości. Służył on jako schronienie okolicznym chłopom podczas najazdów.
Nigdy nie został zdobyty w walce. Jedynie raz został on poddany z powodu braku
wody.
W Braszowie spacer zaczynamy od muzeum najstarszej
szkoły rumuńskiej. Opowiada o niej i
oprowadza nas po salach zażywny niski staruszek. Siadamy najpierw w ciasnych
drewnianych ławkach z otworami na kałamarze. "Profesor" demonstruje
nam tabliczki do pisania (tablety), liczydła (komputer) i drewniany kij (pomoc
naukowa). Na koniec dzwoni ręcznym dzwonkiem. Na piętrze pokazuje prasę
drukarską oraz liczne księgi sprzed kilku stuleci.
Przechodzimy przez Bramę Katarzyny, mijamy synagogę
ukrytą we wnęce po prawej stronie i po chwili dochodzimy do "czarnego kościoła". Skąd ta nazwa?
Ano z powodu wielkiego pożaru, który spustoszył
Braszów w 1689 roku i zostawił sadzę na murze kościoła. Przed kościołem stoi pomnik Johannesa
Honteriusa, reformatora wprowadzającego tutaj luteranizm. Na nasz widok pojawia
się brodaty młodzian, ubrany w strój z epoki. Wciela się w rolę Honteriusa i
opowiada o jego dokonaniach. Towarzyszy mu równie młoda kobieta, ale w stroju z
XIX wieku. We wnętrzu kościoła nie można robić zdjęć ani filmować. A to ze
względu na cenne kobierce z tureckiej Anatolii, wiszące wysoko pod oknami świątyni.
Niegdyś darowali je kościołowi kupcy.
Braszów (inaczej Kronstadt) posiada bardzo ładny rynek
i ratusz. Widać tu wyraźnie wpływy saskie. Niegdyś bowiem charakter rozwojowi
miasta nadawali głównie sprowadzeni tu Sasi. Z rynku widać dobrze górę Tampa
(955 m) z ogromnym napisem "Brasov" pod szczytem. Można na nią wejść,
ale znacznie szybciej wjedzie się specjalną kolejką.
Wieczorem udajemy się na tradycyjną kolację rumuńską
do restauracji Cerbul Carpatin, zlokalizowanej przy rynku. Przy wejściu wita
nas dwóch młodzieńców ubranych w regionalne stroje rumuńskie. Jeden podaje nam
chleb i sól, drugi zaś wydmuchuje sygnał na długiej trombicie. Schodzimy po
schodkach do piwnicy z winami. Do degustacji otrzymujemy trzy rodzaje wina i
drobne przekąski w postaci sera, orzechów, oliwek i jabłek. Przygrywa nam
zespół złożony z akordeonisty, saksofonisty i skrzypka. Na koniec wysłuchujemy
opowieści o winnych regionach Rumunii, popartych ich demonstrowaniem na
ściennej mapie.
Na właściwą kolację idziemy do długiej sali na górze.
Otrzymujemy najpierw porcję salata de vinete, czyli pastę z grillowanych
bakłażanów z pomidorami i chlebem. Do tego po butelce wina na dwie osoby. Tu
też przygrywa zespół muzyczny, ponadto występuje grupa tancerzy w ludowych
strojach. Najpierw tańczą sami, potem wciągają gości do wspólnej zabawy. Na
drugie danie kelnerki przynoszą nam sarmale (gołąbki z mięsem w liściach z
kwaszonej kapusty) z mamałygą, kapustą, kawałkiem gotowanego boczku i dwoma
pieczonymi kiełbaskami. Przyznam, że nie jadłem wcześniej mamałygi i miałem o
niej mylne wyobrażenie. Tymczasem jest dość smaczna. Co do deseru, to było to papanasi
(coś w rodzaju pączka, ale na bazie białego sera) polane konfiturą i jakimś
sosem. Dwie charakterystyczne kulki do złudzenia przypominają kobiecy biust,
więc niektórzy mówią, że to cycek.
Nocleg w hotelu Q Brasov niedaleko centrum. Śniadanie
w formie bufetu.
Z Braszowa jedziemy do Jassów. Przejeżdżamy między
innymi przez tereny zamieszkałe przez węgierskojęzycznych Seklerów. Tu warto
wspomnieć, że Rumunia jest państwem wielonarodowościowym, a Węgrzy są drugą co
wielkości grupą narodową. Ku mojemu zdziwieniu Romowie stanowią jedynie 2,5
procent populacji Rumunii. Wcześniej sądziłem, że jest ich więcej.
Na dłuższy postój zatrzymujemy się przy Lacu Rosu (Jezioro
Czerwone). Jego barwa nie ma co prawda nic wspólnego z czerwienią, ale faktem
jest, że powstało w 1838 roku w wyniku trzęsienia ziemi i zawalenia się zbocza
górskiego. Osobliwością jeziora są skamieniałe kikuty zalanych niegdyś drzew.
Znajduje się tutaj wypożyczalnia łódek, którymi turyści chętnie wypływają na
niezbyt rozległe wody jeziora. Są też punkty gastronomiczne (ciorba de burta,
czyli zupa z flaków wołowych na kwaśno za 6 lei).
Pomiędzy Lacu Rosu a Bicaz, na pograniczu Siedmiogrodu
i rumuńskiej Mołdawii, znajduje się malowniczy wąwóz nazwany Bicaz od nazwy
ostatniej miejscowości. Jest to jeden z największych wąwozów w Europie. Jego
ściany mają do 300 metrów wysokości. Największa skała nazywa się Piatra
Altarului. Na jej szczycie znajduje się krzyż, który zastąpił zainstalowaną tu
w minionym ustroju gwiazdę. Dnem wąskiego kanionu wije się rzeczka i wąska
szosa. Od czasu do czasu można znaleźć jakąś zatoczkę, gdzie można zaparkować
auto. W sezonie letnim bywa tu bardzo tłoczno. Teraz, we wrześniu, łatwiej jest zatrzymać się, aby porobić
zdjęcia i spokojnie kontemplować naturę.
Jadąc dalej, już na terenie Bukowiny, docieramy do
klasztoru Agapia. Ten siedemnastowieczny zespół monastyczny wart jest
obejrzenia głównie ze względu na freski Nicolae Grigorescu. Niestety, w środku
nie wolno robić zdjęć. Nie można też fotografować mniszek, o czym przekonuję
się, gdy próbuję robić zdjęcie stojącej przed muzeum ikon zakonnicy.
Natychmiast zasłania ręką twarz i krzyczy "Nu!".
Zabudowania zespołu klasztornego są ładnie utrzymane.
Wszędzie widać pełno kwiatów i starannie pielęgnowanych trawników. Przebywa tu
około pół tysiąca mniszek. Zajmują się uprawą ogrodów, tkaniem dywanów,
haftowaniem, pisaniem ikon i tp. Przed wejściem do klasztoru po raz pierwszy
podczas tej podróży widzę żebrzących Romów. Nieco dalej natykam się na
tradycyjny wóz taborowy, do którego zaprzęgnięty jest chudy konik.
Tuż przed wieczorem docieramy do Jassów, czyli byłej
stolicy Hospodarstwa Mołdawskiego. Miasto położone jest niczym Rzym - na
siedmiu wzgórzach. Podczas krótkiego spaceru oglądamy między innymi nowoczesny gmach
hotelu Unirea i zabytkowy, ale luksusowy Trajan Grand Hotel. Ciekawostką jest, że
ten ostatni zbudowany został w 1882 roku przez samego Gustawa Eiffla. Odwiedzamy
też katedrę metropolitarną i dawny pałac rządowy, obecnie będący Pałacem Kultury.
Nocleg w hotelu Dorobanti niedaleko centrum. Śniadanie
serwowane, brak gniazdek w pokoju, bez windy (do 4 piętra nie ma obowiązku).
Pilot do telewizora wydawany w recepcji. Za to trafia się nam apartament: salon
ze skórzanymi kanapami, lodówką i telewizorem oraz sypialnia na trzy osoby. Również
z telewizorem!
Część druga relacji tutaj
Część druga relacji tutaj
Bukareszt -Ateneum |
Kto jest na tym muralu? |
Gmach parlamentu w Bukareszcie |
Wnętrza parlamentu |
Piec w zamku Bran |
Zamek w Bran |
Zamek Rasnov |
Muzeum najstarszej szkoły rumuńskiej w Braszow | r |
Czarny kościół w Braszow |
Johannes Honterus jak żywy |
Ratusz w Braszow |
Braszow |
Restauracja Cerbul Carpatin w Braszowie |
Jezioro Czerwone |
Wąwóz Bicaz |
Klasztor Agapia |
Jassy -Grand Hotel Trajan |
Jassy - Pałac Kultury |
Jassy - wnętrze Pałacu kultury |