Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty

Odkrywanie świata

 

Ze sporym opóźnieniem, bo kilkanaście lat po jej wydaniu, przeczytałem książkę Ryszarda Badowskiego (czy ktoś go jeszcze pamięta?) „Odkrywanie Świata  Polacy na sześciu kontynentach”.  Jest to wspaniałe kompendium wiedzy podróżniczej, bogato ilustrowane zdjęciami autorstwa wybitnych podróżników oraz osobistymi wspomnieniami gospodarza „Klubu sześciu kontynentów”, który na przestrzeni dziesiątek lat miał okazję osobiście poznać  wielu bohaterów swojej książki.

Jak już sam tytuł sugeruje, w książce Badowskiego mowa jest o najwybitniejszych polskich odkrywcach i zdobywcach nieznanych lądów, pogromcach oceanów, pustyń i gór, począwszy od mnicha Benedykta z XIII wieku, a na Marku Kamińskim skończywszy. Skupienie w jednym miejscu tylu znamienitych postaci przyprawia czytelnika o zawrót głowy.  Lektura tej książki uświadamia też – przynajmniej mnie – jak niewiele wiemy o osiągnięciach naszych rodaków na niwie poznawania świata. O Kukuczce, Baranowskim, Telidze, Rutkiewicz, Hermaszewskim czy Strzeleckim większość zapewne słyszała. Nie jestem jednak pewien czy nazwiska takie jak Centkiewicz, Arctowski, Dobrowolski, Chmieliński czy Czerwińska, że o Czerskim i Czekanowskim nie wspomnę - mówią coś przeciętnemu Polakowi.

Zapewne wszyscy znamy nazwiska takich podróżniczych celebrytów, jak Pawlikowska, Cejrowski  czy Wojciechowska. O nich akurat w książce Badowskiego nie znajdziemy ani słowa. I  słusznie! Cieszy mnie natomiast fakt, że autor korzystał z konsultacji i zdjęć gdańskich podróżników, czyli wspomnianego już Kamińskiego (zdjęć jego autorstwa jest najwięcej), Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz i zmarłego w ubiegłym roku Romualda Koperskiego.

I jeszcze jedno. Lektura tej książki jest wspaniałą motywacją do podejmowania podróżniczych wyzwań. Oczywiście na miarę możliwości. Nie każdy bowiem musi dorównać Pałkiewiczowi, Wielickiemu czy choćby Dobie…

Znajomości wirtualne i realne

Rewa
Mówi się, że internetowe znajomości są powierzchowne i na ogół nietrwałe. Pewnie w wielu przypadkach tak właśnie jest. Ja jednak mam wiele przykładów na to, że znajomości zadzierzgnięte w sieci mogą przetrwać próbę czasu. W moim przypadku niektóre z nich trwają już ponad dziesięć lat. Z niektórymi osobami spotykałem się także w realu, z innymi zaś do chwili obecnej utrzymuję kontakt za pośrednictwem portali społecznościowych i internetowych komunikatorów.
Nie dalej jak wczoraj spotkałem się po raz pierwszy z Katarzyną z Malborka. Poznaliśmy się wirtualnie przed dekadą, dzieląc się wrażeniami z podróży po ulubionej przez nas Norwegii. Przez kolejne lata pisywaliśmy do siebie z różną częstotliwością, ale jakoś nie mieliśmy okazji do osobistego poznania się.  Takowa nadarzyła się gdy  Katarzyna postanowiła wraz z mężem wybrać się na rowerową wycieczkę z Gdańska do Rewy. Zaproponowała mi, abym do nich dołączył. Z przyjemnością skorzystałem z zaproszenia i w ten sposób upiekłem dwie pieczenie na jednym ogniu, o ile można użyć takiego określenia w tym wypadku:  poznałem osobiście Katarzynę i jej małżonka oraz po raz pierwszy w życiu odwiedziłem Rewę. W obu przypadkach było warto.
Z osobami poznanymi przez internet odbywałem też znacznie dalsze podróże, np. do Tadżykistanu czy na Lofoty i Nordkapp. Z innymi natomiast brałem udział w wyjazdach stricte zarobkowych, np. przy zbiorach runa leśnego. Oczywiście nie zawsze wszystko przebiegało bezproblemowo. Czasami, jak to w życiu, bywały sytuacje stresogenne. Uważam jednak, że nie ma to związku z tym, że jechałem gdzieś z obcymi ludźmi, bo podobne nieporozumienia zdarzają się także wśród dobrych znajomych. Ba, nawet wśród członków rodziny. Najważniejsze jednak, to bycie otwartym na innych.

Widok z Pachołka

Krzyż Morski w Rewie


Norweskie klimaty

Wakacje w Norwegii

Z zainteresowaniem sięgnąłem po ładnie wydaną książkę Olgi Morawskiej  (aktualnie Puncewicz) „Wakacje w Norwegii”. Skandynawskie klimaty są mi bowiem bliskie już od osiemnastu lat, kiedy to po raz pierwszy popłynąłem na drugą stronę Bałtyku. Niestety, po  przeczytaniu tej pozycji odczułem spory niedosyt. W liczącej zaledwie 95 stron tekstu książce (plus 64 strony  zdjęć, notabene ciekawych) na pięciu zamieszczone są podziękowania, bibliografia i spis treści. Na kolejnych dziesięciu stronach zawarty jest ogólny rys historyczny i wskazówki praktyczne poświęcone Norwegii. Jak wdać, na opis samej podróży i związanych z nią atrakcji nie pozostało już wiele miejsca. Pozwolę sobie zatem na parę  uwag i uzupełnień.
W górnej części tytułowej okładki książki widzimy charakterystyczną skałę w kształcie wysuniętego jęzora, sterczącą wysoko nad wodami Sørfjorden. Jest to Troltunga, czyli właśnie Jęzor Trolla. Niestety, na kartach książki nie znajdziemy ani jednego słowa na temat tej atrakcji turystycznej.
Jedźmy dalej. Na stronie dziewiątej autorka wymienia możliwości dojazdu do Szwecji powietrzem, lądem i morzem. Bardzo ładnie, ale dlaczego pomija przy tym prom z Gdańska do Nynashamn? Na tej samej stronie twierdzi, że w Norwegii sklepy w niedziele są nieczynne (poza miejscowościami turystycznymi, gdzie bywają otwarte od 11.00 do 15.00). Zapomina przy tym o sieci 7-Eleven, której placówki – jak nazwa wskazuje – czynne są przez jedenaście godzin. Wiele z nich zresztą otwartych jest przez całą dobę.
Na stronie 56 Olga Morawska poświęca parę akapitów  drewnianym kościołom słupowym (inaczej klepkowym lub masztowym). Ani razu nie wymienia jednak ich oryginalnej nazwy, czyli stavkirke. W przypadku Urnes narzeka, że prom jest tak mały, że mieści tylko 7 samochodów. A można przecież zostawić auto na parkingu w Solvorn, przepłynąć fiord i podejść do stavkirke na piechotę.
Wyjazd z Geiranger pani Olga kwituje jednym zdaniem: „Krętymi ścieżkami wspięliśmy się na płaskowyż”. Czyżby nie wiedziała, że owe „ścieżki” to serpentyny słynnej Drogi Orłów? Może to tylko przeoczenie, bo o bliźniaczej Drabinie Trolli (Trollstigen) napisała znacznie więcej.
Na stronie 74 dowiadujemy się, że z Bodo na Lofoty można dostać się łodzią lub katamaranem. Pewnie można. Lepiej jednak załadować samochód na prom i popłynąć np. do Moskenes… A skoro mowa o Lofotach, to autorka wspomina o tutejszym smakołyku, czyli suszonym dorszu. Ani razu nie wymienia jednak miejscowej nazwy „sztokfisz”. Wspomina też o problemach ze znalezieniem noclegu na dziko. Czyżby nie dotarła np. do plaży Haukland?
Ogólnie rzecz biorąc, to są drobiazgi, nie ujmujące niczego tej książce. Dla czytelnika, który nie był jeszcze w Norwegii to i tak prawdziwa kopalnia wiedzy. Ja pewnie mam większe wymagania z racji wielokrotnego pobytu na norweskiej ziemi…
Poniżej parę moich zdjęć z podróży po Norwegii:








 

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty