Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indie. Pokaż wszystkie posty

Gurdwara Bangla Sahib





Świątynne kontrasty Delhi
Dojście z parkingu do bramy okalającej Świątynię Lotosu to sztuka wymagająca umiejętności poruszania się slalomem. Co rusz bowiem na naszej drodze staje natrętny handlarz pamiątkowego badziewia. Wyminie się jednego, to obskakuje nas dwóch kolejnych. I tak aż do bramy. Dalej wejść im nie wolno.
Bahaicka Świątynia (Lotus Temple) subkontynentu indyjskiego została zbudowana w latach 1980-1986 w New Delhi. Dziewięcioboczny budynek (dziewiątka jako największa liczba jednocyfrowa symbolizuje pełnię, zgodność i jedność) w kształcie kwiatu lotosu  ma wysokość ponad 34 metry i jest cały pokryty płytami z marmuru. Działka, na której stoi ma powierzchnię prawie jedenastu hektarów. Wokół świątyni znajduje się 9 basenów, które nie tylko dodają jej uroku, ale też stanowią ważny element systemu chłodzenia sali modlitw. W jej wnętrzu jest 1300 miejsc siedzących (długie, połączone ze sobą ławy). Poza ławkami nie ma tu żadnych innych sprzętów ani ozdób, Jedynie przy przeciwległej od wejścia ścianie stoją cztery donice z kwiatami. W sali nie odbywają się żadne ceremonie. Można tu jedynie medytować czy modlić się lub czytać święte pisma wiary Baha.
Bahaizm jest stosunkowo młodą religią. Jej początki datują się bowiem na połowę XIX wieku, a główne postacie tej wiary to: Bab, Baha'u'llah i 'Abdu'l-Baha. W ulotce wydanej w języku polskim można przeczytać, że: Wiara Baha jest niezależną religią światową Boskiego pochodzenia, charakteryzującą się uniwersalnym zasięgiem, szeroką perspektywą, podejściem naukowym, humanitarnymi zasadami i dynamizmem, z jakim wywiera wpływ na serca i umysły ludzi. Wyznaje jedność Boga, uznaje jedność Jego Proroków i wdraża zasadę jedności i niepodzielności całej rasy ludzkiej.
Bahaici zbudowali już siedem świątyń na całym świecie. Znajdują się one w USA, Ugandzie, Australii, Niemczech, Panamie, Zachodnim Samoa. Ta w Delhi jest najnowsza. Wspólnota obejmuje swoim zasięgiem praktycznie cały świat. Wystarczy wspomnieć, że jej wydawnictwa są przetłumaczone na 800 języków.
Przed wejściem na teren świątyni trzeba przejść przez bramkę wykrywającą metal oraz poddać się rewizji. W samej świątyni nie wolno robić zdjęć, a wejść do niej można tylko bez butów. Te ograniczenia to jednak pestka w porównaniu ze środkami bezpieczeństwa obowiązującymi w Kompleksie Świątyń Akshardham, który zwiedzaliśmy jako następny obiekt sakralny.
Do Swaminarayan Akshardham nie wolno wnosić żadnego sprzętu elektronicznego, a więc o fotografowaniu i filmowaniu można tylko pomarzyć. Mało tego, zakazane jest także wnoszenie żywności, zapalniczek i skórzanych toreb. Każdy z odwiedzających poddawany jest szczegółowej rewizji i nie ma szans, żeby coś przemycić. Strażnicy zaglądają nawet do portfeli.
Hinduski kompleks świątynny został oddany do użytku w listopadzie 2005 roku, czyli niewiele ponad 10 lat temu. Jego budowa trwała pięć lat, a brało w niej udział ponad dziesięć tysięcy pracowników i wolontariuszy. Główna świątynia zbudowana jest z radżastańskiego różowego piaskowca i włoskiego marmuru. Jej wysokość wynosi 43 metry, powierzchnia natomiast zajmuje  10560 m kw. W oczy rzucają się bogato rzeźbione kolumny i mnóstwo posągów różnych bóstw hinduizmu. A trzeba wiedzieć, że w Indiach jest ich bardzo dużo. Na ich czele stoi jednak "święta trójca" zwana Trimurti, czyli Brahma, Wisznu i Sziwa.
Jeżeli chodzi o Swaminarayana, to żył on w latach 1781-1830, a więc tylko 49 lat. Swaminarayan Hinduism liczy obecnie około 20 milionów wiernych, co nie jest wielką liczbą, zważywszy na liczebność mieszkańców Indii, z których 80 procent wyznaje hinduizm. Do kompleksu świątynnego przybywają jednak nie tylko wyznawcy tej wiary. Spotkać tu można bowiem turystów z całego niemal świata. To dla nich głównie przygotowane są pokazy scen  z życia Swaminarayana.  Odbywają się one w zacienionych salach, w których ustawione są naturalnej wielkości kukły. Niektóre z nich poruszają się mechanicznymi ruchami i "mówią". Dla lepszego efektu show wzbogacone jest o muzykę i kolorowe światła. W niby grotach połyskują tafle wody, a na scenie pokazywane są cuda, które rzekomo miały miejsce w czasach Swaminarayana. Zwieńczeniem pokazu jest dziesięciominutowy rejs łódkami po sztucznej rzece. Po obu jej stronach widać sceny z wielowiekowej historii Indii. Ukazują one dorobek kulturalny i techniczny tego kraju.
Całość robi wrażenie dobrze zorganizowanego przedsięwzięcia marketingowego. Są tu elementy wiary i historii, ale jest też sporo kiczu i błyskotek. Przepych rzuca się w oczy, dlatego niektórzy porównują ten obiekt z sanktuarium w Licheniu. Tyle tylko, że u nas nikt nie każe chodzić boso, nie zabrania robienia zdjęć, a bazyliki nie pilnują żołnierze z długą bronią.
Następnego dnia po śniadaniu jedziemy do  Meczetu Piątkowego (Dżama Masdźid).  Wyznawców islamu  w Indiach jest około 12 procent (przed powstaniem Pakistanu i Bangladeszu było ich znacznie więcej). Meczet w Starym Delhi jest największym tego rodzaju obiektem w Indiach. Zbudował go w połowie siedemnastego wieku mogolski władca Szahdżachan (znany też jako budowniczy słynnego Taj Mahal). Meczet Piątkowy, podobnie jak hinduska Swaminarayan Akshardham, zbudowany jest z czerwonego piaskowca i  białego marmuru. Prowadzą do niego trzy bramy. My wchodzimy tą od strony wysokich schodów, minąwszy uprzednio tabuny namolnych handlarzy. Wcześniej zdejmujemy oczywiście buty. Kontrola jest dość pobieżna, mimo iż dziesięć lat temu doszło tu do zamachu bombowego. Za możliwość robienia zdjęć trzeba zapłacić 300 rupii. Myślę jednak, że nie warto. Na rozległym dziedzińcu, mogącym pomieścić 25 tysięcy osób, nie ma szczególnych atrakcji do fotografowania. Same kopuły zaś i minarety (wysokie na 41 metrów) można spokojnie pstryknąć z zewnątrz. Ciekawostką jest fakt, że meczet posiada w swoich zbiorach kopię Koranu spisaną na jeleniej skórze.
Kolejną świątynią, którą zwiedzamy w Delhi, jest  Gurdwara Bangla Sahib. Należy ona do Sikhów. Sikhizm to, najogólniej mówiąc, połączenie hinduizmu i islamu. Jego założycielem był Guru Nanak Czand żyjący na przełomie piętnastego i szesnastego wieku. Sikh oznacza ucznia, który wierzy w jednego Boga i nauki dziesięciu Guru. Zawarte są one w świętej księdze Sikhów - Guru Granth Sahib. Religia Sikhów jest monoteistyczna. Wierzą oni w Boga miłości, który stworzył człowieka nie po to, żeby go karać za grzechy, lecz żeby mógł on realizować swój cel jednoczenia się z kosmosem. Sikhem może zostać każdy człowiek, niezależnie od płci i narodowości. Wystarczy, że przyjmie zasady wiary. Wtedy może być ochrzczony.
Przed wejściem na teren gurdwary (świątyni) należy zdjąć zarówno buty, jak i skarpety. Trzeba też założyć na głowę pomarańczową chustę. W przeciwieństwie do innych tego rodzaju obiektów nie ma tu kontroli osobistej, ani też nikt nie zabrania filmowania i robienia zdjęć. Otwartość i zaufanie posunięte są do tego stopnia, że każdy może wejść do kuchni i obserwować proces przygotowywania darmowych posiłków. Można też pomóc, np. wałkując ciasto na chlebki naan. Posiłki otrzymuje każdy, kto tego zapragnie, bez względu na wyznanie czy pochodzenie. Wystarczy tylko umyć ręce, wejść do obszernej jadalni i usiąść po turecku na podłodze. Za chwilę pojawi się sikh z wiadrem i chochlą, aby włożyć każdemu do metalowej tacy z wgłębieniami porcję pożywnej zupy z soczewicy. Za nim podejdzie drugi i będzie częstował gorącymi jeszcze plackami. Kuchnia wspólnoty (Pangat) to symbol równości i braterstwa.
Sikhowie noszą charakterystyczne turbany, pod którymi ukrywają długie włosy. Mężczyźni mają też długie brody. Ciekawostką jest, że ci, którzy obcięli włosy albo zgolili brodę traktowani są jako odstępcy od wiary.
Sama świątynia jest bogato zdobiona złotem. Pod dużym baldachimem znajduje się Święta Księga. Przed zajęciem miejsca należy schylić się przed nią w ukłonie. Nabożeństwo zaczyna się od śpiewania hymnów. Towarzyszy temu muzyka. Potem jest modlitwa i czytanie ze świętej księgi hymnu Szabad. Na koniec wychodzący ze świątyni otrzymują kuleczkę puddingu z manny, mąki, cukru i masła. Zarówno podający, jak i biorący używają do tego włącznie rąk.
Charakterystyczny dla sikhizmu jest brak kleru. Tu każdy ochrzczony, niezależnie od płci, może prowadzić modlitwę. Nie ma tu też celibatu. Sikhowie stanowią tylko 1,8 procent mieszkańców Indii, ale są bardzo widoczni. Nie tylko ze względu na strój czy charakterystyczne brody. Wyróżniają się w armii, medycynie i przemyśle jako pełni poświęcenia i pracowitości.
Z sikhijskiej świątyni jedziemy do grobowca Humayuna. Jest to okazała budowla, która uchodzi za pierwowzór Taj Machal.  Rzeczywiście jest podobna, choć różni się kolorem ((zbudowana z czerwonego piaskowca) i brakiem minaretów. Przy parkingu napotykamy enklawę szczurów. Pomiędzy  murowanym ogrodzeniem a krawężnikiem drogi znajduje się pełno nor, wokół których hasają wypasione gryzonie. Są dokarmiane, gdyż na murku widać miseczki z jedzeniem.
Humayun był mogolskim władcą Indii w XVI wieku. Zmarł nietypowo, gdyż skręcił kark wskutek upadku ze schodów biblioteki. W mauzoleum Humayana pochowano też jego żonę, która wcześniej zleciła jego budowę. Obok grobowca stoi meczet, a cały kompleks usytuowany jest w rozległym parku. Obiekt jest wpisany na listę UNESCO.
Przed wyjazdem ze stolicy Indii do Radżastanu zwiedzamy Kutb Minar. Jest to najwyższy ceglany minaret w Indiach (73 metry). Został wzniesiony w XIII wieku i stanowił niegdyś element pierwszego meczetu w Indiach. Jego nazwa pochodzi od nazwiska muzułmańskiego zdobywcy miasta. Minaret jest obecnie możliwy do oglądania tylko z zewnątrz. Wejście na wierzchołek zostało zakazane ze względu na dużą ilość samobójstw dokonywanych w tym miejscu. Teraz można tylko zadzierać głowę i obserwować, jak tuż nad zwieńczeniem minaretu przelatują startujące z pobliskiego lotniska samoloty.
Obok parkingu, na zaśmieconym kawałku gruntu, hasają trzy dorodne świnie. Po drzewach zaś śmigają wszechobecne w Delhi zwinne pręgowce. W toalecie przy parkingu pracownik pobiera 10 rupii, a wydaje rachunek na 5. Powoli wyjeżdżamy z gwarnego, przesłoniętego grubą woalką smogu Delhi.

Angora po raz drugi

 W aktualnym numerze Angory ukazały się fragmenty moich zapisków z podróży po Indiach. Jest to już mój drugi w przeciągu kilku miesięcy artykuł o podobnej tematyce zamieszczony w tym tygodniku. Poprzedni dotyczył przejazdu przez Pamir w Tadżykistanie i Kirgistanie. Oczywiście, spodziewałem się tego, ale nie sądziłem, że publikacja nastąpi w niewiele ponad tydzień od wysłania materiału. Dziękuję więc serdecznie redaktorowi Henrykowi Martence za decyzję o ekspresowym skierowaniu mojego tekstu do druku. Z pełną wersją moich indyjskich notatek można zapoznać się tutaj  

Nie tylko Taj Mahal



Fatephur Sikrit

Droga do Agry raczej monotonna. Teren płaski, dużo zielonych pól. Na poboczach suszą się ułożone w kunsztowne piramidy krowie placki. Na postoju w   Rajputana Midway samosa kosztuje 230 rupii. Jest tu też spory sklep z pamiątkami, ale większość z nas zaopatrzyła się w nie  już wcześniej.



Po południu dojeżdżamy do Fatephur Sikri. Znajdują się tutaj pozostałości miasta z 1569 roku. Wybudował je mogolski cesarz Akbar. Miasto jednak istniało krótko. Nie wiadomo do końca, co spowodowało jego wyludnienie. Mówi się o braku wody, o koczowniczym trybie życia jego mieszkańców i o wojnie. Po części pewnie każdy z tych czynników odegrał swoją rolę i w konsekwencji miasto zaczęto określać jako wymarłe. Jednakże olbrzymi kompleks pałacowy zachował się w dobrym stanie do  chwili obecnej. Można zatem obejrzeć m.in. dziedziniec audiencji publicznych, pawilon tureckiej sułtanki czy Pałac Jodhabai.


Fatephur Sikrit

Z parkingu do kompleksu pałacowego i z powrotem jedziemy małymi busami. To jedyne chwile względnego spokoju podczas pobytu w Fatephur Sikri. Na otwartej przestrzeni otaczają nas bowiem natychmiast prawdziwe hordy handlarzy i żebraków. Podobno są oni zorganizowani w formie gangu. Prawdę mówiąc, w żadnym innym ze zwiedzanych miejsc nie widziałem takiej natarczywości.


Nocna impreza

 

Wieczorem docieramy do hotelu Utkarsh Vilas w Agrze. Nie ma tu darmowego internetu. Za godzinę korzystania z sieci trzeba zapłacić 100 rupii. Otrzymujemy pokój na trzecim piętrze. Z sąsiedniej posesji dobiegają dźwięki muzyki. Zaciekawiony wyglądam przez okno i widzę duży plac z kolorowymi namiotami, równie barwną sceną i rzędem stołów z różnorodnymi potrawami. Po placu kręci się kilkaset osób.  Jedzą, tańczą i rozmawiają. Z początku sądziłem, że to jakieś wesele, ale nigdzie nie było widać pary młodej. Najprawdopodobniej było to więc jakieś spotkanie integracyjne. Na szczęście po godzinie 22 impreza się skończyła i było cicho. W samą porę, bo następnego dnia mieliśmy wstawać o szóstej.


Brama Taj Mahal

Z hotelu wyjechaliśmy o 6.30, jeszcze przed śniadaniem. Cel? Jeden z siedmiu cudów świata, czyli Taj Mahal. Autokar nie mógł dojechać na samo miejsce, gdyż wokół marmurowego grobowca ustanowiono strefę ochronną i pojazdy spalinowe nie mogą się w niej poruszać. Do celu mieliśmy  dojechać meleksami, ale oczekiwanie na nie było zbyt długie, więc poszliśmy pieszo. Do bramy Taj Mahal nie było zresztą daleko. Raptem 10 minut dobrego marszu. Potem jeszcze tylko 20 minut oczekiwania w kolejce do kontroli osobistej i już mogliśmy wejść przez olbrzymią bramę, spod której rozpościerał się widok na wyłaniającą się spod porannych mgieł znad rzeki Jamuny ogromną kopułę i cztery minarety świątyni miłości. Właśnie! Czy Szahdżahan rzeczywiście wybudował to mauzoleum jedynie dla upamiętnienia przedwcześnie zmarłej żony, czy też jest to hołd złożony Allahowi? Tu zdania są podzielone. Nie ulega jednak wątpliwości, że powstał piękny obiekt. Jego budowa trwała 22 lata, a zatrudnienie znalazło ponad 20 tysięcy pracowników.


Taj Mahal

Nakładamy ochraniacze na buty i zaczynamy systematyczne zwiedzanie tego arcydzieła architektonicznego Indii. Marmur pokrywający obiekt nie jest tak biały jak na niektórych fotografiach. Przez lata zmieniał bowiem swoją  barwę pod wpływem czynników atmosferycznych, a szczególnie wskutek zanieczyszczenia powietrza. W środku nie wolno robić zdjęć.



Przed wejściem oczekują na nas kolorowe dwukołowe dorożki. Wracamy jednak pieszo na parking, po czym jedziemy do hotelu na spóźnione śniadanie.


Czerwony Fort

Następnym punktem programu jest Czerwony Fort. Leży on na prawym brzegu Jamuny. Jego budowę zainicjował Akbar, który przeniósł stolicę Indii do Agry. Tworzenie kompleksów fortecznych i pałacowych trwało wiele lat. Prace przy rozbudowie fortu kontynuował też Szahdżahan. Ironia losu sprawiła, że został tam później uwięziony przez swego syna a zarazem następcę. W zamknięciu przebywał przez osiem lat, aż do śmierci. Na pocieszenie mógł oglądać przez okno dzieło swojego życia, czyli Taj Mahal. Obecnie obiekt ten jest ledwo widoczny za warstwą smogu.



Czerwony Fort otaczają dobrze zachowane mury; wysokie na 20 metrów o łącznej długości 2,5 km. Wewnątrz znajduje się wiele budowli i ogrodów.


Agra

W Agrze byliśmy także na jednej z ulic, gdzie zlokalizowane jest coś  w rodzaju bazaru. Stoiska z owocami i warzywami stoją obok zatłoczonej jezdni, oddzielone od niej szerokim na metr rynsztokiem. Ułożone nad nim w odstępie kilku metrów kamienne płyty pozwalają na przejście suchą nogą. Za stoiskami rozciąga się długi rząd parterowych sklepików. W jednym z nich nabywamy olej kokosowy, w innym zaś wyjątkowo mocne papierosy ze zwiniętych liści tytoniu. Nie są one paczkowane, lecz zawinięte w papierowe tutki po 10 sztuk w jednej.


Żebrzące dzieci w Agrze

W drodze do autokaru, jak w każdym z odwiedzanych miejsc, oganiamy się przed grupami żebrzących dzieci i przygodnymi handlarzami. Jeżeli ktoś zdecydował się dać datek jakiemuś dziecku, to już po chwili był otoczony przez tłum innych, które również oczekiwały na jałmużnę, wyciągając ręce i szarpiąc za ubranie potencjalnego darczyńcę.



Wczesnym popołudniem wyruszamy w drogę do Delhi. Do hotelu Africa Avenue docieramy o godzinie 19., przejeżdżając uprzednio  przez niesamowicie zakorkowane ulice. Tym samym zamykamy trójkąt Delhi - Jaipur - Agra - Delhi. Jeszcze tylko kolacja, kąpiel, krótki odpoczynek i już jedziemy na lotnisko.

Poprzednie części relacji:

Delhi w pigułce 

Słonie, byki i małpy








Agra

Agra


Droga do Delhi
Taj Mahal

Dodaj napis

 

Słonie, byki i małpy



Słoń w Amber Fort

Z Delhi do Jaipuru jest około 270 km. Trasa prowadzi pośród zielonych pól rzepaku. Od czasu do czasu widać jakąś wioskę lub małą cegielnię. Droga jest niezłej jakości, choć mocno zatłoczona. Przy bramkach na autostradzie pełno handlarzy pamiątek. Pomocnik naszego kierowcy też handluje w autokarze. Można u niego nabyć np. piwo za 150 rupii lub puszkę coli za 50. Nie jest to drogo, zważywszy na fakt, że po drodze i tak nie widać żadnych sklepów. Wodę otrzymujemy gratis. Podobnie zresztą jest w pokojach hotelowych.



Mniej więcej w połowie drogi zatrzymujemy się na posiłek w Muskan Midway. Przeżywam tu małą przygodę z rachunkiem. Po zamówieniu dwóch porcji samosy przygotowany byłem na zapłacenie 440 rupii. Tymczasem kelner przyniósł rachunek opiewający na 740 rupii. Potem okazało się, że doliczył mi za piwo, które wypił sąsiad od stolika.



Po południu dojechaliśmy do Jaipuru. Tu zobaczyliśmy o wiele więcej krów na ulicach niż w rejonie Delhi. Niektóre poruszały się poboczem, inne zaś bezceremonialnie przechodziły tuż przed maską autokaru. Tradycyjnie już - jak na wielu tego typu wycieczkach w innych krajach - zawieziono nas do warsztatu, gdzie mogliśmy obejrzeć technikę barwienia tkanin i ręcznego wyrobu dywanów. Była to oczywiście tylko demonstracja, gdyż prawdziwe wyroby wytwarzane były gdzie indziej. W tym miejscu był natomiast punkt sprzedaży dywanów. Zanim jednak zaproponowano nam ich kupno, trochę nas zmiękczono przy pomocy rumu i samosy. Dopiero po konsumpcji zaprezentowano nam pełną ofertę. Dywany były ładne, ale cholernie drogie. Najmniejszy z podobizną słonia we wzorze kosztował 150 dolarów. Co, tanio? Niekoniecznie, jeżeli uwzględnimy rozmiar dywanika oscylujący wokół 120 x 60 cm. Te większe kosztowały po kilka tysięcy USD. Obok znajdował się sklep z tkaninami. Można tu było nabyć sari, szale, a nawet zamówić garnitur.



Do hotelu Lords Plaza dotarliśmy o zmroku. Podobnie jak ten w Delhi wzorowany był na angielskich standardach (grube drzwi do łazienki, gniazdka z trzema dziurkami i zainstalowanym wyłącznikiem prądu). Było tu jednak coś, z czym jeszcze się nie zetknąłem, a mianowicie szklana ściana między sypialnią a łazienką. Bardziej wstydliwych i pruderyjnych uspokajam, że dla zachowania intymności można było skorzystać z zamontowanej rolety. Po odebraniu kodu z recepcji w pokoju można było korzystać z darmowego Wi-Fi.


Widok z Fortu Amber

Zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie Amber Fortu. W jego pobliże podjechaliśmy autokarem. Na jego dziedziniec mieliśmy wjechać na słoniach. Ta niewątpliwa atrakcja poprzedzona była przedzieraniem się przez szpaler handlarzy pamiątek. Kiedy już wreszcie usadowiliśmy się na grzbietach tych ogromnych ssaków (dwóch pasażerów i poganiacz na jednym), rozpoczęła się jazda (wędrówka?) pod górę. Tuż przed zejściem poganiacz zażądał 100 rupii, mimo iż przejazd był już opłacony, a fundusz "napiwkowy" był w gestii pilota. Dałem mu 50 rupii na odczepnego.


Małpy w Fort Amber

Fort Amber w obecnym kształcie istnieje od końca XVI wieku, ale  samo Amber już w 1037 roku było stolicą radźputów. Dookoła fortu rozciąga się czternastokilometrowy mur. Forteca usytuowana jest na dogodnym do obrony wzgórzu. Uwagę zwracają stada małp skaczących po blankach. Warto tu też obejrzeć Bramę Genesi i zdobiony tysiącami kawałków luster Shis Mahal.



Z fortu zjechaliśmy na dół jeepami, oganiając się uprzednio przed handlarzami. Jeden z nich oferował mi zrobione przez siebie zdjęcia przedstawiające mnie i moją żonę podczas jazdy na słoniu. Chciał za nie 700 rupii. Ja zaś uparłem się i cały czas powtarzałem, że dam 200. Ustąpił dopiero wtedy, gdyż już wsiadałem do auta.


Pałac na wodzie

Zatrzymaliśmy się nad brzegiem jeziora Man Sagar. Na jego środku znajduje się Jal Mahal (Pałac na Wodzie). Na bulwarze miejscowe dzieciaki pokazywały nam magiczne sztuczki, oczywiście nie za darmo.


Jantar Mantar

Kolejnym punktem zwiedzania Jaipuru (zwanego różowym miastem) były kamienne przyrządy astronomiczne (znaki zodiaku, zegar słoneczny i tp.) w Jantar Mantar. Akurat było południe i z nieba lał się żar. Aż strach pomyśleć, jak gorąco musi tu być latem, skoro już zimą można się opalać. Stąd udaliśmy się do pobliskiego Pałacu Miejskiego, będącego siedzibą Radży Jaipuru. Obejrzeliśmy zbrojownię (zakaz robienia zdjęć) oraz wystawę tekstyliów (obok był sklepik). Ciekawostką są stojące niedaleko dwa srebrne dzbany (silver jar). Waga każdego z nich wynosi 345 kg a pojemność 4091 litrów. Te ogromne dzbany napełnione wodą zabrał ze sobą w podróż do Anglii Maharaja Sawai Madho Singh II w 1902 roku. Jechał tam z okazji koronacji Edwarda VII. Miał fantazję...


Zaklinacz węży

Po wyjściu z pałacu natknęliśmy się na zaklinacza węży. Siedział po turecku nieopodal bramy, grając na jakimś nieznanym mi instrumencie. Przed nim w koszyku siedziała kobra, która wykonywała taneczne ruchy w takt muzyki. Chętni mogli sobie zrobić z nią zdjęcie.



Jaipur znany jest też jako Miasto Klejnotów. Nic dziwnego więc, że pojechaliśmy także  do miejsca, w którym zademonstrowano nam ręczną obróbkę kamieni szlachetnych. Oczywiście był też tradycyjny w takich miejscach poczęstunek: gorąca samosa i coca cola. Potem zaś zaprowadzono nas do ogromnego sklepu z biżuterią (Jewels&Gold Palace) . Ceny też były niemałe...


Pałac Wiatrów
Centrum Jaipur

Po południu pojechaliśmy na stare miasto. Tutaj, chodząc od sklepiku do sklepiku, zawzięcie targowaliśmy się przy kupnie rozmaitych rzeczy, np. butów czy kaszmirowych szali. Jedynie w sklepie z kosmetykami Himalaya ceny były sztywne. Na ulicach różowego miasta, podobnie jak w innych miejscach, ruch jest ogromny. Przejście na drugą stronę pośród poruszających się nieustannym potokiem samochodów, rowerów, riksz, tuktuków, a także słoni, koni, krów, wielbłądów i owiec - jest prawdziwą sztuką. Do pełnego obrazu ruchu ulicznego trzeba jeszcze dodać kakofonię dźwięków. Największe chyba zagęszczenie ruchu jest w okolicy Pałacu Wiatrów (Hava Mahal).



W jednym ze sklepików zapytałem o cenę rumu Old Monk. Sprzedawca za butelkę o pojemności 0,75 litra zażądał 650 rupii. To i tak niewiele, bo np. w Agrze ta sama butelka kosztowała już 810 rupii. A najciekawsze jest to, że nasz kierowca zaopatrywał nas wcześniej w  ten sam rum w cenie zaledwie 400 rupii. A przecież za fatygę też musiał coś wziąć... A propos kierowcy, to należą mu się słowa podziwu za niezwykłe umiejętności poruszania się w gąszczu chaotycznie jeżdżących pojazdów. Bywały sytuacje, kiedy dawał sobie radę nawet wtedy, gdy trzeba było jechać pod prąd. Trzeba tu podkreślić, że pasy jazdy i kierunki to w Indiach rzecz raczej umowna. W praktyce każdy porusza się tak jak mu wygodniej. Nie wiem jakie są statystyki, ale ja w ciągu tygodnia nie widziałem żadnego wypadku.


Galta Ji
Kąpiel
Byk w Galta Ji


Kolejnego dnia wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę do Agry. Wcześniej jednak zatrzymaliśmy się w odległości 10 km od Jaipuru na przełęczy  Aravalli Hills. Znajduje się tu miejsce pielgrzymkowe  Galta Ji, zwane potocznie świątynią małp. Pośród wzgórz zbudowano tu kompleks świątyń poświęconych bogom hinduskim oraz święte baseny, w których wierni dokonują ablucji. Nazwa wywodzi się od żyjącego tu przed 2 500 laty mistyka i mędrca Pana Galta. Przy wejściu do świątyni otrzymujemy, a właściwie zawiązują nam na nadgarstkach prawych dłoni, kolorowe sznurki. Potem malują nam na czołach czerwoną farbą tzw. trzecie oko. Za tę przysługę trzeba zapłacić 100 rupii. Teren Monkey Temple zamieszkują duże stada makaków rezus. Powodzi im się tutaj dobrze, gdyż są dokarmiane nie tylko przez miejscowych, ale też przez turystów.  Nie brak tu również pawi i krów, a zwłaszcza dorodnych byków. Abstrahując od religijnych aspektów miejsce to jest bardzo urokliwe i warte odwiedzenia.







 Poprzednia część relacji z Indii

Następna część relacji




 

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty