Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rejs. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rejs. Pokaż wszystkie posty

Dookoła Dominikany na Costa Fascinosa

 

Niedziela, 09.02.25

Podróż na Dominikanę zaczęła się dla nas już w piątek przed północą, kiedy to pojechaliśmy autobusem na dworzec kolejowy w Gdańsku, skąd kilka minut po północy wyruszyliśmy pociągiem Ustronie do Warszawy. W stolicy byliśmy tuż przed czwartą, a kilkanaście minut później jechaliśmy już autobusem linii 175 na Lotnisko Chopina. Tu musieliśmy poczekać do siódmej na rozpoczęcie odprawy na lot do Punta Cana. Dalej poszło już gładko: kontrola bezpieczeństwa, kontrola paszportowa i boarding do dreamlinera. Wystartowaliśmy  o 10.10 i po dziesięciu godzinach i  dwudziestu minutach spędzonych w powietrzu wylądowaliśmy na Dominikanie. Kapitanem był pilot Lotu Paweł Przybyszewski. Podczas lotu otrzymaliśmy dwa posiłki oraz napoje bezalkoholowe. Jak na czarter całkiem nieźle. Na lotnisku było 28 stopni C.  Po przejściu kontroli paszportowej i skanowaniu bagażu (skonfiskowano nam kilka jabłek) odnaleźliśmy autokar Itaki oraz pilotkę naszej grupy, którą okazała się Klaudia Kaczmarczyk.

Na pierwszy nocleg pojechaliśmy do hotelu  Caserma mieszczącego się na przedmieściach miasta La Romana. Przejazd autostradą, przy akompaniamencie muzyki i wokalnych popisów kierowcy, zajął nam niespełna 50 minut. Zakwaterowanie przebiegło sprawnie. Po odświeżeniu się poszliśmy na kolację do hotelowej restauracji. Z menu można było zapoznać się po przeskanowaniu kodu QR (biada ludziom bez smartfonów). Zarówno kolacja jak i śniadanie były serwowane. W pokojach były gniazdka z wąskimi wtykami i napięciem prądu 115V. Na szczęście miałem odpowiedni adapter.

Z hotelu wykwaterowaliśmy się w południe, ale jeszcze ponad dwie godziny przebywaliśmy nad basenem lub w okolicy recepcji, oczekując na autokar mający zawieźć nas do portu. Podczas jazdy miało miejsce  zabawne  wydarzenie. Jeden z wycieczkowiczów tak bardzo przejął się oficjalnym zakazem wnoszenia alkoholu na statek, że postanowił opróżnić swoją butelkę z whisky. A że sam nie był w stanie jej szybko wypić, częstował każdego chętnego. Nie zauważyłem, żeby ktoś odmówił darmowego poczęstunku. Tymczasem warto było zaryzykować. Mnie osobiście udało się przemycić 0,7 litra whisky w butelce po Coca Coli. Nie było też problemu z małą grzałką i lokówką do włosów, choć te przedmioty też są zabronione.

Przed zaokrętowaniem na Costa Fascinosa kilkukrotnie sprawdzano nam dokumenty. Nie obeszło się też bez specjalnej opłaty portowej (20 dolarów od osoby). Nasza kabina znajduje się na pokładzie nr 9. Mamy więc blisko do basenów, pokładu słonecznego oraz do barów. Recepcja i teatr mieszczą się na trzecim pokładzie. Karty pokładowe służą nie tylko do otwierania kabin, ale też do robienia zakupów i jako identyfikatory.

 

 

Poniedziałek,10.02.25

Z La Romana wypłynęliśmy o północy, a już około siódmej zatrzymaliśmy się w zatoce nieopodal malutkiej wyspy Catalina. Statek płynął niemal bezszelestnie, bez żadnego bujania, więc spało się bardzo przyjemnie. W nocy trochę popadało, ale poranek był ciepły i słoneczny (w ciągu dnia temperatura doszła do 29 stopni C.). Śniadanie zjedliśmy w Tulipano Nero Restaurant (bufet). Następnie pobraliśmy bezpłatne bilety na motorówki przewożące turystów na ląd. Poczekaliśmy chwilę w teatrze na naszą kolej i popłynęliśmy kilkaset metrów do pomostu przy plaży. Catalina  w całości  jest rezerwatem przyrody, obejmującym również ciągnącą się wokół wybrzeża rafę koralową. Dla zwiedzających wyznaczono specjalne szlaki, a właściwie cementowe ścieżki, z których podziwiać można zarówno barwne wody zatoki, jak i bogatą florę wyspy. Rośnie tu sporo kaktusów. Wzdłuż plaży, najpierw piaszczystej a nieco dalej pokrytej dużymi kamieniami, rozlokowane są punkty gastronomiczne oraz sklepiki z pamiątkami. Sprzedawcy nie są zbyt namolni, a porządku pilnuje spora grupa ochroniarzy.

Z brzegu wyspy doskonale widoczny jest nasz statek wycieczkowy Costa Fascinosa. Z daleka nie wydaje się zbyt wielki, ale naprawdę jest to spora jednostka. Jej długość wynosi 293 metry a szerokość 33 metry. Posiada 13 pokładów, w tym osiem pasażerskich. W 1507 kabinach może pomieścić się 3717 pasażerów. Do tego doliczyć trzeba 1110 członków załogi. Na statku znajdują się m.in. cztery baseny, pięć jacuzzi, teatr, kasyno, sklepy oraz kilka barów i restauracji. Co do jedzenia, to nawet bez opcji all inclusive można praktycznie przez cały dzień coś przekąszać. Tyle tylko, że poza  śniadaniem teoretycznie niedostępne są napoje inne niż woda z dystrybutorów. W praktyce jednak można napić się zarówno kawy jak i herbaty, a także zaopatrzyć się w kostki lodu.

Przed kolacją odbyło się Sea Party, czyli show z udziałem tancerzy przebranych za piratów. Było sporo muzyki, dymu, efektów świetlnych oraz scenek rodzajowych. Dla widzów obsługa donosiła darmowe drinki.

 

Wtorek, 11.02.25

Rano dopłynęliśmy do zatoki nieopodal miasta Samana. Półwysep o tej samej nazwie pokrywają gęste lasy palmowe. W zatoce można ponoć zobaczyć wieloryby, ale my nie mieliśmy tego szczęścia. Nie pojechaliśmy też na słynne plaże z koralowym piaskiem. Znajdują się one bowiem po drugiej stronie półwyspu. Odbyliśmy natomiast spacer po długim bulwarze, po czym odwiedziliśmy kościół p.w. św. Barbary. Podziwialiśmy też bajecznie kolorowe domki. W pobliżu pomostu, przy którym cumują motorówki z Costa Fascinosa, kręci się pełno naganiaczy na przeróżne wycieczki, a także drobnych sprzedawców. Od jednego z nich nabyłem za 5 dolarów (chciał 10) kapelusz upleciony z palmowych liści. Wzbogaci moją kolekcję nakryć głowy, którą tworzę już od trzech lat.

Wśród uczestników rejsu przeważają turyści hiszpańskojęzyczni. Spotkałem też grupkę Polaków spoza naszej wycieczki. Przedział wiekowy jest praktycznie nieograniczony, choć z wyraźną przewagą seniorów.

Po południu troszkę popadało, ale przy temperaturze prawie 30 stopni C deszcz nikomu nie przeszkadzał. Wieczorem obejrzeliśmy w teatrze występ grupy Afro Arimba. Oprócz tanecznych pokazów posłuchać można było także piosenek  Michaela Jacksona i Lady Gagi.

 

Środa, 12.02.25

Przed ósmą rano Costa Fascinosa zacumowała przy nabrzeżu w Puerto Plata. Tym razem nie trzeba było więc płynąć na ląd motorówkami. Wystarczyło zjechać windą na poziom zero i wyjść bezpośrednio na betonowy pomost.  Dalej natomiast można było podjechać kilkaset metrów darmowym tuktukiem lub przejść pieszo do sklepu duty free, przez który prowadziło wyjście do miasta. Co do sklepu, to moim zdaniem ceny alkoholi, perfum i papierosów wcale nie wyglądały na wolnocłowe. Właściciele podobnych interesów zakładają zapewne, że wycieczkowcami pływają sami zamożni turyści. Po wyjściu ze sklepu trzeba było oganiać się przed naganiaczami do różnych środków transportu, oferującymi podwózkę do centrum. Woleliśmy jednak przejść się pieszo, bo po pierwsze w ten sposób można więcej zobaczyć, a po drugie nie była to duża odległość.  Zanim jednak minie się wejście do portu, trzeba przejść przez długą promenadę, upstrzoną licznymi sklepikami i punktami gastronomicznymi (drogie drinki, np. piwo kosztuje 8 dolarów, podczas gdy na wycieczkowcu płaci się 7 Euro za Heinekena). A wszystko to przy wrzasku kłócących się papug, których jest tu sporo odmian. Puerta Plata zwana „Srebrnym Portem”, położona jest u podnóży gęsto zalesionej  góry Isabel de Torres. Centrum   miasta wpisane jest na listę zabytków UNESCO. Odwiedziliśmy między innymi katedrę św. Filipa Apostoła z początków XVI wieku i miejscowy cmentarz z charakterystycznymi piętrowymi grobowcami. Przeszliśmy też przez centralny plac z pomnikami zasłużonych dla Dominikany generałów: Juana Pablo Duarte y Diez i Gregorio Luperona. Później zapuściliśmy się w boczne uliczki, gdzie miasto nie wyglądało już tak kolorowo. Ba, było tu po prostu brudno i obskurnie.

Po lunchu ponownie wyszedłem (żona odpoczywała) na spacer. Tym razem za cel wędrówki wybrałem sobie twierdzę św. Filipa z XVI wieku. Była ona doskonale widoczna z wycieczkowca, ale dojście do niej wymagało ponownego przejścia przez promenadę i okrążenia niewielkiego cypla. Dla mnie to nie problem, ale inni turyści docierali tu autokarami. Łącznie zrobiłem dzisiaj przeszło 28 tysięcy kroków, co przekłada się na ponad tysiąc spalonych kalorii.

W nocy mieliśmy płynąć na Grand Turk, wyspę należącą do archipelagu Turks i Caicos. Niestety, dzisiaj popołudniu  kapitan Ezio Di Nunzio powiadomił nas, że z powodu złych warunków atmosferycznych plan rejsu ulegnie zmianie. Tak więc jutro zacumujemy w pobliskim  Amber Cove. Szkoda, bo to już drugie po Porto Rico miejsce, które wypadło z programu naszej wycieczki. Z drugiej jednak strony trudno mieć jakieś pretensje, bo przecież bezpieczeństwo  jest najważniejsze.

Wieczorem obejrzeliśmy w teatrze show w wykonaniu Dominicano Band. Sporo energetycznej muzyki i zmysłowej choreografii.

 

Czwartek, 13.02.25

Dotychczas jadaliśmy posiłki w Tulipano Nero Restaurant, gdzie niezależnie od pory dnia  wszystkie dania są w formie bufetu. Dzisiejsze śniadanie spożyliśmy jednak w restauracji Gattopardo przy przypisanym nam stoliku nr 305. Z czystej ciekawości, żeby zobaczyć czy różni się czymś od tamtej. Myślę jednak, że w przypadku  śniadań nie ma specjalnych różnic. Te występują zapewne przy kolacji, bo wówczas dania są serwowane zgodnie  z zamówieniami z karty. Chyba jednak nie sprawdzimy tego, bo wyznaczona nam pora (21.30) jest zbyt późna jak dla nas. Wolimy zjeść kolację o dziewiętnastej w Tulipano Nero Restaurant, za którą przemawia też lokalizacja na dziewiątym pokładzie, podczas gdy do Gattopardo trzeba zjeżdżać na pokład nr 3.

W Amber Cove, będącym terminalem dla wycieczkowców, nie ma czego specjalnie oglądać. Owszem, jak wszędzie w podobnych miejscach, jest sporo sklepów z pamiątkami  i punktami gastronomicznymi, ale zaraz po wyjściu z portowej bramy natrafia się na drogę szybkiego ruchu, którą można udać się w kierunku Puerto Plata lub Santo Domingo. Wobec tego przespacerowałem się najpierw na plażę przy hotelu Senator, gdzie na jednym z drzew wisi tablica z informacją (również po polsku), że jest to „ekskluzywna strefa dla gości z Senatora”. Aż dziwne, że pozwolono mi tam wejść, bo już za ogrodzenie hotelu ochroniarz mnie nie wpuścił. Potem przeszedłem się do pobliskiej wioski  Don Gregorio, mijając po drodze stadka pasących się krów oraz koni. Widziałem też stojący na łące śmigłowiec, w pobliżu którego siedział strażnik z długą bronią. Przy powrocie na statek czekała mnie niespodzianka. Otóż o ile podczas wyjścia z portu nikt mnie nie sprawdzał, o tyle w drodze powrotnej zażądano ode mnie nie tylko karty pokładowej, ale także dokumentu ze zdjęciem. Niczego takiego nie miałem przy sobie, ale na szczęście przypomniałem sobie o e-dowodzie, który w zupełności wystarczył do identyfikacji mojej osoby. Przy okazji po raz kolejny przydała mi się wykupiona jeszcze w Polsce karta E-Sim, bo przecież bez dostępu do internetu  moja tożsamość nie byłaby łatwa do ustalenia.

Po drugiej stronie pomostu, przy którym stoi Costa Fascinosa, zacumował Celebration z Carnivale Cruises.  Jest to jednostka sporo większa od naszej, gdyż jej wymiary wynoszą: 344 metry długości i  42 m szerokości. Celebration może zabrać na pokład 5 374 pasażerów i 1 735 członków załogi.

O 17.30 Costa Fascinosa odcumowała i wypłynęła na pełne morze. My w tym czasie oglądaliśmy w Topkapi Grand Bar pokaz robienia sushi. Swoimi umiejętnościami popisywał się filipiński szef kuchni. Nieco później spotkaliśmy się z naszą pilotką, żeby zapisać się na wycieczki z hotelu. Wybraliśmy dwie: do Santo Domingo i na wyspę Saona. Dzięki temu otrzymaliśmy rabat w łącznej wysokości 20 dolarów. Zapłaciliśmy więc po 95 USD od osoby za każdą z wymienionych imprez.

Trzeba uważać przy zamawianiu drinków w barze, a konkretnie przy uiszczaniu należności za nie. Ja zamówiłem jedno piwo, ale chyba dwukrotnie przyłożyłem kartę do czytnika, bo później w aplikacji Costa zobaczyłem, że mój rachunek obciążają dwa piwa. Istnieje też taka możliwość, że to barman nabił na kasę dwa razy tę samą kwotę. Już tego nie sprawdzę… Tak czy owak trzynasty okazał się pechowy nie tylko dla mnie, bo Ela z kolei straciła kapelusz, który zdmuchnął jej z głowy wiatr i poniósł w siną dal.

 

Piątek, 14.02.25

Dzisiaj opływamy dookoła Haiti, płynąc ze średnią prędkością 15 knots. Słońce mocno przygrzewa, więc trzeba często schodzić pod pokład, żeby się nieco schłodzić. To nasz najdłuższy podczas tego rejsu odcinek bez zawijania do portu. Po 36 godzinach powinniśmy dotrzeć do Cabo Rojo. Sporo atrakcji na pokładzie, w tym pożegnalny cocktail z kapitanem, degustacja owoców morza i innych specjałów kuchni międzynarodowej, gry i zabawy, lekcje tańca. Do tego oczywiście możliwość spróbowania szczęścia w kasynie lub zrobienia zakupów w jednym ze sklepów z odzieżą bądź biżuterią i kosmetykami. Szkoda tylko, że większość wydarzeń jest zapowiadana  i prowadzona po hiszpańsku. Dobrze, że chociaż codzienna statkowa gazetka  (Oggi A Bordo) dostępna jest także w wersji angielskiej.

Wieczorem obejrzeliśmy w teatrze  świetny pokaz akrobatyki w wykonaniu duetu Purolove. Potem zrobiliśmy sobie zdjęcie z kapitanem oraz obserwowaliśmy rozpoczęcie balu oficerskiego.

 


Sobota, 15.02.25

Kiedy rano spojrzałem z pokładu Costa Fascinosa na ląd, pomyślałem sobie, że przecież tu nie ma nic godnego uwagi. Ot, rozległe wzgórza porośnięte gęstą zieloną roślinnością i niewiele śladów ludzkiej działalności.  Dopiero po zejściu ze statku i minięciu sklepów, urządzeń wesołego miasteczka i innych wabików na turystów, ujrzałem rozległa plażę. Wtedy przyznałem w duchu, że ten opis z folderu nie był przesadzony: „Cabo Rojo, ukryta perełka dominikańskiego wybrzeża, szczycąca się krystalicznymi wodami oraz dziewiczymi plażami”. Niestety, wstęp na plażę po lewej stronie  był płatny, co mnie nieco zniechęciło do jej odwiedzenia. Poszedłem więc kilkaset metrów w prawo i tam odkryłem niekończący się pas białego piasku, na którym prawie wcale nie było ludzi. Zdjąłem sandały i brodziłem w ciepłych wodach Morza Karaibskiego. Po drodze mijałem namorzynowe zarośla oraz pasące się tuż przy plaży krowy. Widziałem też powstające hotele, a zatem ten rajski krajobraz nie będzie trwał tu wiecznie. Ba, z biegiem czasu będzie to zapewne zatłoczony kurort, jakich pełno w innych zakątkach  świata.

Po kolacji obejrzeliśmy w teatrze taneczne i wokalne występy  w ramach  Be Italian Party. Artyści zaprezentowali ciekawe układy choreograficzne, z figurami baletowymi i akrobatycznymi.

Wieczorem pakujemy się i wystawiamy bagaże przed kabiny, naklejając wcześniej na nie karteczki z naszymi danymi. Rano nastąpi wyokrętowanie.


 












Wadi Rum, Petra i okolice

 


Czwartek 23.09

Rano wstaję o brzasku i wchodzę na pobliskie wzgórze, żeby obserwować wschód słońca. Niesamowite wrażenie, gdy  wraz z pojawiającymi się promieniami zmieniają się kolory skał i na czerwono zabarwia się piasek pustyni. No i ta dzwoniąca w uszach cisza.

Po śniadaniu znowu wsiadamy na otwarte paki terenówek i ruszamy w głąb pustyni Wadi Rum. Jedziemy szeroką doliną okoloną skalistymi wzgórzami. Najpierw zatrzymujemy się przy Khaz'ali Canyon. Przed wejściem do wąskiego i wysokiego kanionu rośnie zielone drzewo. Wewnątrz  wąwozu ściany pokryte są petroglifami. Na temat samego wzgórza krąży wiele legend. Jedna z nich opowiada o Beduinie, który uwiódł dziewczynę wbrew woli jej rodziny i nie chcąc dać się złapać żywcem, skoczył w przepaść. Faktem natomiast jest, że te okolice służyły za plenery dla wielu filmów. Kręcono tu  sceny m.in. do takich obrazów, jak: „Lawrence z Arabii”, „Czerwona Planeta”, „Marsjanin” czy „Transformes”. Kolejny postój robimy przy wysokiej wydmie z bardzo drobnym piaskiem. Wchodzi się na nią najlepiej na bosaka, bo nogi zapadają się bardzo głęboko. Po wdrapaniu się na wierzchołek i uspokojeniu oddechu można delektować się pięknymi widokami. Jednak nie za długo, bo słońce pali niemiłosiernie, a rozgrzany piasek przypieka stopy. Na dole, pod namiotem ze sklepikami, czeka gorąca i słodka herbata.  Parę kilometrów dalej dojeżdżamy do skalistej góry, pod którą stoją wielbłądy i ich przewodnicy. Płaci się zarówno za krótką przejażdżkę, jak i za zrobienie sobie zdjęcia z dromaderem. Herbata nadal gratis.

Z Wadi Rum już niedaleko do Akaby. Zjawiamy się w tym nadmorskim kurorcie wczesnym popołudniem. Odwiedzamy najpierw sklep wolnocłowy. Podobno są tu najniższe ceny w Jordanii. W przypadku papierosów być może jest tak w istocie, bo karton najtańszych kosztuje 16 dolarów, czyli w przeliczeniu jakieś 6,40 zł za paczkę. Jeżeli chodzi o alkohol, to nie ma już tak dobrze. Piwo 0,33 litra kosztuje 11 zł, a litrowa butelka wódki Gorbaczow około 110 zł.

Główna ulica  Akaby, biegnąca wzdłuż wybrzeża Morza Czerwonego, wysadzona jest palmami  daktylowymi. Szeroka plaża sąsiaduje w jednym miejscu z uprawnymi grządkami. Wspominam o tym, bo jest to dość niecodzienny widok. Zazwyczaj w takiej lokalizacji znajdują się hotele czy punkty gastronomiczne. Tu jednak właściciel oparł się wszelkim naciskom i nie sprzedał swojego gruntu. Kilkaset metrów dalej znajduje się przebudowywany aktualnie zamek pochodzący z XVI wieku. Poza tym w tym jedynym w Jordanii portowym mieście nie ma nic specjalnego do oglądania. Można oczywiście pokręcić się po bazarze, gdzie panuje typowo arabska atmosfera z głośnym nawoływaniem sprzedawców, targowaniem się oraz widokiem wiszących głów krów i całych tuszy kóz. Po dłuższym spacerze zauważyłem, że Jordańczycy namiętnie  palą papierosy, co nieco mnie zaskoczyło, bo sądziłem, że wolą sziszę. Zupełnie natomiast nie zdziwiło mnie to, że zarówno kobiety jak i mężczyźni, kąpią się w morzu w ubraniach. Takie obrazki widywałem już bowiem wielokrotnie w innych krajach arabskich. Przyznam jednak, że nie widziałem wcześniej nikogo kąpiącego się w maseczce. A tu i owszem – siedząca w wodzie kobieta miała zasłonięte usta i nos nie tradycyjnym nikabem, lecz zwykłą medyczną maseczką.

Tym razem nocleg wypadł w hotelu Beduin Garden Village, położonym mniej więcej w połowie drogi między granicą z Izraelem a  Arabią Saudyjską. Ulokowano nas w pokoju z założenia dwuosobowym, do którego upchano pięć łóżek. Mało tego – jedyne niewielkie okno wychodziło wprost na ścianę sąsiedniego pawilonu, czyli praktycznie rzecz biorąc, było ślepe. Jednakże obiekt jako całość sprawiał przyjemne wrażenie. Posiadał basen, restaurację na świeżym powietrzu, a między domkami rosły palmy z kiściami dojrzałych daktyli oraz sporo kwiatów. Hotelowa kuchnia też była nie najgorsza, czego dowodem  smaczna ryba z grilla na kolację.

Piątek 24.09

Ten dzień był przeznaczony na odpoczynek, czyli plażowanie, kąpiel  w morzu i co tam komu przyszło do głowy. Woda w Morzu Czerwonym  była czysta i ciepła. Dno przy brzegu kamieniste, ale nieco dalej już piaszczyste. Niezbyt głęboko. Jakieś 100 metrów od brzegu można było już podziwiać rafę koralową. Wystarczy mieć maskę i rurkę. Na plaży widać trochę Rosjan, ale przeważają miejscowi. Ci ostatni przychodzą całymi rodzinami. Mężczyźni przeważnie siedzą pod parasolami i palą sziszę lub nurkują, kobiety skupiają się w grupkach i pluskają w płytkiej wodzie.

Po południu wybraliśmy się w półtoragodzinny rejs łodzią ze szklanymi  burtami. Naszą przewodniczką była Irina, której dziadkowie  byli z jednej strony Bułgarami a z drugiej Polakami. Ona sam świetnie mówiła po rosyjsku i po angielsku. Obejrzeliśmy najpierw leżące na dnie wraki samolotu i czołgu, a potem pływaliśmy  wśród kolorowych  fragmentów rafy koralowej. Najbardziej znane koralowce to trzy Gorgony. Był jeszcze ogród japoński i wrak statku. Nasz statek Neptune 1048 zaczynał i kończył rejs w marinie luksusowego ośrodka Tala Bay, około 2 km od naszego hotelu.

Sobota 25.09

Przed południem przyjeżdżamy do  Wadi Musa. Tu będziemy mieć sześć godzin na zwiedzanie jednego z najbardziej znanych miejsc w Jordanii – Petry. Od wejścia do centralnego punktu, czyli Skarbca, wiedzie wąska wijąca się między wysokimi skałami droga. Można ją pokonać pieszo lub podjechać meleksem. Ta przyjemność kosztuje jednak 15 dinarów od osoby. Tańsza jest przejażdżka na koniu (2-5 JOD), ale znacznie krótsza. Ja osobiście, jak zwykle, zawierzam własnym nogom. Droga do Skarbca (Al.-Khazna) zajmuje mi około pół godziny.  Kiedy tam docieram, stoję przed dłuższą oczarowany i zastanawiam  się,  ilu ludzi  przede  mną  patrzyło na to skalne miasto, będące  śladem  aktywności i zdolności Nabatejczyków. Widziałem  już  podobne  wytwory rąk  ludzkich  w gruzińskiej  Wardzii i Uplisciche, podziwiałem  chińskie  Longmen (Groty Smoczej Jamy) i podziemne  miasto w tureckiej  Kapadocji. Petra wydaje mi się jednak  być najbardziej  niesamowita.

Na sporym placu przed Skarbcem kręci się mnóstwo handlarzy  pamiątek i  zwykłych naciągaczy. Nie brakuje też żebrzących dzieci. Za umożliwienie wejścia na zamurowane od dołu schody prowadzące na jedną ze ścian wąwozu domorośli przewodnicy żądają 5 dinarów, a za wprowadzenie na skalną półkę, z której lepiej widać Skarbiec, 3,5. Idę kilkaset metrów dalej i znajduję po lewej stronie kamienne schody, przy których nikogo nie ma. Wspinam się zakosami przez kilkanaście minut, aż wreszcie wychodzę na pofałdowany płaskowyż. Nie widać tu żadnych turystów, ale wydeptana ścieżka świadczy o tym, że ktoś tędy chodzi. Po przejściu około kilometra spotykam grupkę Francuzów. Pozdrawiamy się  i idziemy w przeciwne strony. Szukam wzrokiem wąwozu, którym przyszedłem od strony Wadi Musa, ale nie mogę go odnaleźć. Idę więc na wyczucie coraz bardziej wąską ścieżką pośród iście księżycowego krajobrazu. Słońce przygrzewa coraz mocniej. Na jednym ze wzgórz spotykam pasterza ze stadem kóz. Dziwi się, że idę tędy sam. Chwilę później zbliża się jeździec na koniu i proponuje podwózkę. Najpierw chce 10 dinarów, potem schodzi do pięciu, ale nie daję się skusić. Tłumaczę mu, że  wolę chodzić na własnych nogach.  Kiedy dochodzę wreszcie do bramek wejściowych, nieopodal muzeum, aplikacja Zdrowie w moim smartfonie pokazuje, że przeszedłem 12 kilometrów.

W restauracji  nieopodal kas grillowana ryba z frytkami kosztuje 15 dinarów, 0,5 litra wody 2, a sok z granatów 7. Do tego oczywiście napiwek 15 %. Razem daje to około 150 zł.

Odjazd   wyznaczony był na godzinę 17. Pilotka powiedziała jednak wcześniej, że jeżeli ktoś chce, to może na własną rękę iść do hotelu. Dała nawet dokładne namiary. Zdziwiłem się więc, gdy o  wyznaczonej porze nie wyjechaliśmy, bo brakowało dwóch kobiet. Pilotka założyła jednak,  że nie poszły w stronę hotelu i zdecydowała się czekać. Tkwiliśmy więc przez 40 minut w autokarze, a brakujących pań jak nie było, tak nie było. Wreszcie wyjechaliśmy. Po przejechaniu kilkuset metrów ktoś ujrzał  przez okno obie kobiety, które nieśpiesznie chodziły od sklepu do sklepu. Tymczasem pilotka  wraz Omarem zdążyła już uruchomić procedurę poszukiwawczą za pośrednictwem obsługi obiektu…

Hotel  Petra  Gate  w Wadi Musa zapamiętam na długo. Wątpliwości miałem już zanim go ujrzałem. Cena 15 dinarów za nocleg z kolacją i ze śniadaniem wydawała mi się bowiem podejrzanie niska. To, że znów było pięć łóżek w dwuosobowym pokoju, to pikuś. Na to przecież się pisałem. Brak mydła i ręczników też można by wybaczyć przy tej cenie. Trudniej wytłumaczyć obskurne wnętrze, brak klimatyzacji, drzwi do łazienki z cienkiej dykty, ohydną rurę odpływową w łazience, topornie pospawane z rurek i kątowników żelazne łóżka  i wąską klatkę schodową, na której trudno minąć się dwóm osobom. Dodajmy do tego brak poduszki na moim łóżku i papieru toaletowego w łazience (właściciel dał go dopiero na żądanie) oraz obdrapaną elewację, a będziemy mieli obraz całości. A już niezależnie od hotelu spokojny sen zakłócały donośne wezwania do modłów z minaretu pobliskiego meczetu…

Na kolację był znowu  pieczony kurczak, ryż i  surówki.

Niedziela  26.09

Na śniadanie jajko, pita, serek topiony, warzywa,  chałwa i masło.

Parę kilometrów od dawnej stolicy nabatejskiej (Petra) znajduje się mała Petra. Kiedy pod nią podjeżdżamy zrywa się wiatr i niesie tumany piasku, który wciska się do oczu i nosa. Nie jest to jeszcze burza piaskowa, ale jej namiastka, dająca wyobrażenie o tym żywiole. W małej Petrze wejście jest podobne jak w dużej, przez wąski wąwóz o nazwie as-Sig al.-Barid. Nie ma tu grobowców, ale budowle wykute w skalnych ścianach są porównywalne z tymi oglądanymi przez nas wczoraj. Oprócz nas nie ma żadnych turystów. Z miejscowych jest tylko para staruszków: on gra na jakimś prymitywnym instrumencie, ona prezentuje  wrzeciono. Oboje chętnie pozują do zdjęć za „one dinar”.  Nie zabawiamy tu długo. Czeka na nas bowiem jeszcze rezerwat przyrody Dana, zamek krzyżowców w  al-Kerak i powrót do Madaby.

Mieszkańcy wioski Dana zostali wysiedleni, gdy władze zdecydowały się utworzyć rezerwat biosfery i udostępnić go turystom. Rezerwat jest największym obszarem chronionym w Jordanii. Nasz przewodnik Ahmed, który tu się urodził, z sentymentem wspominał dawne czasy, gdy ludzie nie znali lekarzy i leczyli się zbieranymi przez siebie ziołami. Mówił,  że dawniej nikt nie miał raka ani nie cierpiał na choroby serca. Jego ojciec żył ponoć 102 lata. A w ogóle ludzie byli szczęśliwi bez dostępu do cywilizacji i znacznie silniejsze niż teraz były więzi społeczne. W rezerwacie występuje bardzo wiele gatunków rozmaitych roślin. W ciągu godzinnego spaceru po zboczach ogromnego wąwozu widzieliśmy kapary, granaty,  pistacje,  figi, migdały i  oliwki. Żadnych ssaków (oprócz kóz) co prawda nie widzieliśmy, ale żyje ich tu ponoć 38 gatunków.

W stronę Kerak jedziemy autostradą, która ma trzy pasy z jednej i dwa z drugiej strony Na niektórych odcinkach jedynie słupy  trakcji  elektrycznej świadczą o ludzkiej obecności na tych dużych  półpustynnych obszarach. Ruch drogowy jest umiarkowany. Nasz kierowca utrzymuje prędkość w granicach 110 km/h.

Zamek krzyżowców   w  al.-Kerak (jeden z trzech w Jordanii) to imponująca rozmiarami twierdza. Zbudowano ją w  początkach XII wieku. Później, po zdobyciu przez Arabów, została rozbudowana. Stoi na wzgórzu, z którego rozciąga się rozległy widok. Pięć lat temu doszło tu do ataku terrorystycznego, w wyniku którego zginął turysta z Kanady. Odpowiedzialność za zamach wzięło tzw. Państwo Islamskie.

Wieczorem ponownie docieramy do hotelu Mariam w Madabie, gdzie spędzamy ostatnią noc. Robimy jeszcze zakupy, pozbywając się ostatnich dinarów. Sporo kawy z kardamonem, przyprawy, sos z granatów. Dla siebie biorę piwo Petra po 3 dinary za puszkę (10% alkoholu).

Rano w poniedziałek jedziemy na lotnisko w Ammanie. Tuż przed jego bramą  spotykamy uzbrojony  patrol wojskowy   z długą  bronią gotową do strzału. Jordania jest co prawda w miarę bezpiecznym krajem, ale jak widać obawa przed atakami terrorystycznymi nadal istnieje w tych stronach. 

Wysiadając z samolotu w Modlinie odnotowuję z satysfakcją, że  67 podróż zagraniczną (czwartą w tym roku) do 59 z kolei kraju, mogę zaliczyć do udanych. 

Część pierwsza tutaj

























































 

Punta Cana i Santo Domingo

  Poniedziałek, 17.02.25 Zanim opuściliśmy pokład statku Costa Fascinosa w La Romana musieliśmy rozliczyć się z wydatków poniesionych po...

Posty