Pokazywanie postów oznaczonych etykietą delfy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą delfy. Pokaż wszystkie posty

Grecja - antyczna przygoda



Meteory

Meteory

Meteory





Akropol





kanał koryncki




Delfy


Delfy



Saloniki

Po 33 godzinach od wyjazdu z Gdańska znaleźliśmy się na granicy macedońsko-greckiej, gdzie powitał nas napis: „Welcome to Hellas”. Po kolejnych dwóch, a praktycznie jednej (ze względu na zmianę czasu) zakwaterowaliśmy się w hotelu Assembly nieopodal Salonik.  Mieliśmy tutaj do dyspozycji basen, szachy na wolnym powietrzu oraz bar. Z tych ostatnich jednak nie korzystałem, ponieważ w szachy nie gram, a piwo Amstel w barze kosztowało aż 3 euro (w Atenach w supermarkecie zapłaciłem za nie tylko 1,05 euro). Na kolację otrzymaliśmy stek wieprzowy z ryżem i pieczonymi ziemniakami. Do tego deser oraz duży wybór sałatek. Był też oczywiście chleb, który w Grecji podawany jest praktycznie do każdego posiłku.

Nie można było narzekać także na śniadanie, które podano w formie szwedzkiego bufetu. Zjedliśmy je dość wcześnie, gdyż już o 7.20 musieliśmy wyjeżdżać w stronę Kalambaki.  Najpierw jechaliśmy przez równiny Tesalii, oglądając po drodze liczne uprawy bawełny, ryżu i kukurydzy. Potem podziwialiśmy majestatyczne szczyty Olimpu z jednej strony oraz wody Morza Egejskiego z drugiej. O historii regionu i obecnych zwyczajach greckich opowiadała nam przewodniczka Ilona Stefani. Jej matka pochodziła z Wałbrzycha, ale ona sama mieszka w Grecji od urodzenia (w Polsce nie była od 12 lat). Mimo to mówi dobrze po polsku.

Przed południem dojechaliśmy do Kalambaki. Zanim jednak zaczęliśmy zwiedzać Meteory, pilotka Renata Orkisz, zaproponowała nam wizytę w zakładzie pisania ikon. Tu czekały na nas plastikowe kubeczki z winem oraz tutejszą wódką anyżową, czyli Ouzo. Ten poczęstunek nie był raczej wyrazem sympatii dla nas. Miał nas po prostu nastawić pozytywnie do robienia zakupów. W gruncie rzeczy  był to bowiem sklep z pamiątkami, szumnie zwany wytwórnią ikon. Co prawda dwie osoby siedziały przy stolikach i pisały ikony, ale były to działania raczej pokazowe, podobnie jak opowieści zatrudnionego tu Polaka, który miał przybliżyć nam tajniki ikonografii. Dodatkową zachętą do kupowania były karteczki z numerami, które później brały udział w losowaniu upominków. Tutaj muszę się pochwalić, że  wygrałem jakiś gipsowy gadżet. Tyle tylko, że wcześniej zostawiłem w kasie 17,60 euro…

Wreszcie nadszedł czas na oglądanie Meteorów. Te uczepione urwistych skał klasztory robią duże wrażenie. Dzisiaj wchodzi się do nich po schodach, ale niegdyś wciągano tu ludzi i zaopatrzenie wyłącznie  na linach lub po prowizorycznych drabinach. Godny podziwu jest też sam fakt zbudowania tych obiektów w tak ekstremalnych warunkach. Trzeba bowiem pamiętać, że te klasztory powstawały kilkaset lat temu, kiedy o żadnej technice nikomu się nie śniło.

Jako pierwszy zwiedziliśmy monastyr Moni Varlaam (wstęp do każdego 2 euro). Jego początki sięgają XIV wieku.  Rozbudowany został  w wieku XVI. Wchodzi się do niego po około stu schodkach. Wewnątrz znajduje się między innymi drewniana cysterna na wodę, kołowrót oraz piękny kościółek pod wezwaniem Wszystkich Świętych. Są tutaj także pomieszczenia dla mnichów, ale oczywiście niedostępne dla zwiedzających. Poza tym nie wolno fotografować osób duchownych ani wnętrz klasztornych. Z tarasu widokowego podziwiać można rozległe krajobrazy, w tym również klasztor Moni Roussanou, umieszczony na skalnej maczudze, który obejrzeliśmy od wewnątrz pół godziny później. Obecnie zamieszkują go zakonnice. Zajmują się one między innymi zbieraniem i suszeniem mięty oraz oregano. Kupiliśmy od nich torebkę tego ostatniego za 2 euro.

Po około pięciogodzinnej podróży dojechaliśmy do Aten.  Hotel Balasca, w którym zostaliśmy zakwaterowani, mieści się w dzielnicy Omonia. Generalnie mieszka tu więcej imigrantów niż rodowitych Greków. Nasz pokój znajduje się na siódmym i ostatnim piętrze. Nie ma lodówki, klimatyzacja jest hałaśliwa,  a spłuczka w toalecie niezwykle oryginalna: okrągły baniaczek na ścianie z przyciskiem od dołu.  Z obszernego balkonu rozciąga się widok na trzy strony miasta. Ogólnie rzecz biorąc, Ateny sprawiają wrażenie białego miasta. Przede wszystkim jednak rzuca się w oczy ogromne zagęszczenie. Praktycznie każde miejsce jest tutaj wykorzystane pod zabudowę. Prawie natychmiast po wyjściu na balkon zwracam uwagę na „dachowe życie”. Na płaskich dachach sąsiednich bloków, obok anten satelitarnych i paneli słonecznych do grzania wody, tętni życie towarzyskie. Na jednym z dachów gimnastykuje się młoda dziewczyna. Kiedy zauważa, że ją fotografuję, spłoszona chowa się pod daszek. W innym miejscu smagły chłopak łamie na kawałki krzesło i rozpala grilla. Po chwili dołącza do niego dziewczyna i dwóch kolegów. Razem jedzą kolację na świeżym powietrzu. Na innym z dachów kobieta wyprowadza na spacer dwa pieski. Jeszcze na innym ktoś podlewa kwiatki. Nad tym wszystkim unosi się potężna warstwa smogu…

Kolacja jest serwowana przez kelnerki (prawdopodobnie z Bułgarii i Ukrainy). Podają stek, frytki i posiekaną marchew z kapustą w charakterze surówki. Na deser kawałeczek sernika. W sumie skromnie. Aha, jest też woda do popicia. Inne napoje są oczywiście  płatne.

We wtorek,  czternastego czerwca, wyjeżdżamy o wpół do ósmej pod parlament, żeby zdążyć na zmianę warty przed grobem nieznanego żołnierza. Widywałem już podobne ceremonie w Oslo, Pradze, Sztokholmie i Kopenhadze, ale ta jest po prostu niepowtarzalna. Myślę tu przede wszystkim o charakterystycznych  elementach musztry, których dotąd nie spotkałem. Powolne, lecz skoordynowane ruchy, wysokie i zsynchronizowane uniesienia nóg, kamienne twarze gwardzistów i specyficzne przesuwanie stóp po podłożu – to robi wrażenie na widzach! Tutaj filmik.

Pod marmurowym Stadionem Panatenajskim czeka nas niespodzianka. Bez biletów wstępu nie można tam wejść. Ograniczamy się więc do robienia zdjęć z zewnątrz. W sumie widać prawie to samo, co ze środka. Przed muzeum Akropolu poznajemy kolejną przewodniczkę, którą jest pani Zoja – kobieta w średnim wieku. Oprowadza nas ona po po muzeum, opowiadając ze szczegółami o prawie każdym eksponacie, mimo iż niewielu z nas jest w stanie zapamiętać choć jedną trzecią przekazywanych informacji.

Karnet na Akropol kosztuje 12 euro i składa się z  sześciu kuponów. Są one sukcesywnie odrywane przez bileterki w poszczególnych rejonach zwiedzania, jak: Muzeum Akropolu Agora Grecka, Agora Rzymska, Teatr Dionizosa, czy świątynia Zeusa. Tej ostatniej nie oglądamy od środka, ponieważ jest czynna tylko do piętnastej, a my pojawiamy się tam nieco później. W okolicach Partenonu kręci się mnóstwo kieszonkowców. Jeden z nich trzyma na ręce w charakterze zasłony złożoną koszulę i czai się na moją kieszeń. Biedak nie wie, że portfel mam z przodu, a z tyłu czujne oczy żony…

Po zwiedzeniu Akropolu spędzamy czas wolny w dzielnicy Monastiraki.  Mimo wyraźnej dezaprobaty w oczach żony, nie mogę oczywiście oprzeć się chęci uzupełnienia swoich kolekcji miniaturek alkoholu i otwieraczy do butelek.  Moja małżonka – niejako w rewanżu – na  ulicznym straganie kupuje sobie czereśnie, truskawki i brzoskwinie.

Kolację jemy tego dnia wyjątkowo wcześnie, bo o godzinie osiemnastej. A to dlatego, że wybieramy się później na tzw. wieczór grecki (30 euro od osoby). Kelnerki wydzielają nam po kawałeczku pieczonego kurczaka z zielonym groszkiem i dwoma ćwiartkami ziemniaka (!). Na deser otrzymujemy niewielkie porcje galaretki z kremem.

O 20.30. zjawiamy się w restauracji New Rigas w centrum Aten. Jesteśmy jedną z kilku grup polskich. Lokal mieści około stu osób. Na początek otrzymujemy po butelce białego wina na dwie osoby oraz sałatkę po grecku. Potem będzie jeszcze szaszłyk, kiełbaski, kotleciki z ziemniakami oraz lody. Główną atrakcją wieczoru ma być jednak muzyka i występy tancerzy.  Oglądamy zatem tańce greckie (w tym słynną zorbę, taniec brzucha i inne).  Niestety, organizatorzy chyba przesadzili z chęcią przypodobania się polskiej publiczności, gdyż w programie umieścili zbyt wiele – moim zdaniem -  elementów  w rodzaju „Jarzębina czerwona” czy „Te czarne oczy”. Ostatecznie nie trzeba przecież wyjeżdżać do Grecji by posłuchać tych rodzimych pieśni biesiadnych.  W sumie jednak był to miły wieczór.

Droga powrotna do hotelu była nieco utrudniona, gdyż część ulic w okolicy parlamentu była zablokowana przez policję ze względu na planowaną  rano manifestację antyrządową. W hotelu byliśmy  więc około godziny pierwszej.

W środę rano wyjechaliśmy w stronę Koryntu. Towarzyszyła nam wspomniana już pani Zoja. Pierwszy postój mieliśmy przy Kanale Korynckim. Kanał ten, oddzielający Grecję centralną od Peloponezu, ma długość 6,5 kilometra, wysokość ścian około 90 metrów, szerokość u dołu 24 metry, a u góry od 50 do 70 m. Podobno przepływa przez niego 12 tysięcy statków rocznie. My jednak nie mieliśmy szczęścia ujrzeć w zasięgu wzroku ani jednego. Na pewno za to zapamiętam wysokie ceny pamiątek w tutejszych sklepikach. Otóż za otwieracz do butelek, który w innych miejscach kosztuje 2-2,5 euro – tutaj zażądano ode mnie 5 euro. Oczywiście odmówiłem…

Starożytnego Koryntu nie udało nam się zwiedzić z powodu strajku, który w tym dniu objął również te sferę. Jak później się dowiedzieliśmy, w Atenach tego dnia demonstrowało około 20 tysięcy ludzi. W zamieszkach było wielu rannych. Manifestanci rzucali w policjantów kamieniami wyrwanymi z bruku i długimi kijami, a  ci z kolei odpowiadali gazem łzawiącym i armatkami wodnymi. Sytuacja tego kraju jest patowa, gdyż z jednej strony wymaga on radykalnych reform, a z drugiej społeczeństwo nie chce pozbywać się  obecnych przywilejów. Chyba to skądś znamy…

Samych wykopalisk nie obejrzeliśmy co prawda  z bliska, ale nawet z oddali widać było dokładnie doryckie kolumny ze świątyni Apollina oraz fragmenty ruin. Towarzyszyły nam także, podobnie jak przy wieży wiatrów w Atenach i w innych miejscach, psy – leniwe, wypasione, leżące w poprzek drogi lub leniwie się przechadzające przed nogami turystów.

Z Koryntu pojechaliśmy do Myken. Najpierw zwiedziliśmy pobieżnie muzeum z pamiątkami ze starożytności (często replikami). Następnie, po wdrapaniu się na  spore wzniesienie, mijając słynną Lwią Bramę, dotarliśmy na szczyt cytadeli. Prawdę mówiąc, niewiele tu zostało z dawnych czasów, jednak widok na okolicę nadal jest wspaniały. Potem zjechaliśmy odrobinę niżej, żeby obejrzeć domniemany Grób Agamemnona, inaczej zwany Skarbcem Atreusa. Spore wrażenie robi kopuła o średnicy 13 metrów, która składa się z idealnie dopasowanych kamieni (bez żadnej zaprawy), dociętych bez narzędzi z żelaza (ok. 1250 nr.pn.e.).

Jadąc w kierunku  Nafplion, zatrzymaliśmy się w Epidauros. Tutaj obejrzeliśmy pozostałości po jednej z bardziej znanych świątyń Asklepiosa (boga medycyny). Tutejszy Asklepion, czyli ośrodek medyczny, działał przez około tysiąc lat. Nieopodal znajduje się jeden z najbardziej znanych i najlepiej zachowanych amfiteatrów. Odkryto go dopiero w XIX wieku na zboczu góry Kinoriton. Odznacza się doskonałą akustyką. Mówiąc ze środka  sceny (orchestra) można być słyszanym bez żadnych urządzeń nagłaśniających na koronie amfiteatru. Sprawdziłem!

W Nafplion spędziliśmy półtorej godziny. Tutaj rzuca się w oczy przede wszystkim górująca nad miastem twierdza Palamidi. Widowiskowa jest także twierdza Bourtzi na wysepce oddalonej o 600 metrów od brzegu. Stanowi ona niewątpliwie jedną z ciekawszych atrakcji Zatoki Argolidzkiej. Miasteczko jako takie jest bardzo miłe, pełne kwiatów i sympatycznych wąskich uliczek. Warto też pamiętać, że była to przez 5 lat pierwsza stolica wyzwolonej Grecji.

Około godziny siedemnastej docieramy do położonego nad Morzem Jońskim miasteczka Tolo. Praktycznie jest tutaj tylko jedna główna ulica, biegnąca równolegle do plaży. Przy niej znajduje się hotel Esperia, w którym mamy spędzić najbliższą noc. Otrzymujemy  pokój na drugim piętrze. Jest tutaj lodówka, sejf, telewizor (odbiera m.in. TV Polonia) i balkon z widokiem na morze. Kolacja w formie szwedzkiego stołu. Bogaty wybór surówek i dodatków. Na deser pomarańcze (w tutejszym sklepie kilogram kosztuje 1,05 euro). Obsługa dyskretna. Klimatyzacja, w przeciwieństwie do innych hoteli, za wyjątkiem Sun Beach w Salonikach, nie jest hałaśliwa.

Rano wyruszamy w kierunku Olimpii.  Droga wiedzie głównie przez góry, więc nie brak tu licznych serpentyn. Pani Renata zapewnia nas jednak, że nie są to te najbardziej kręte i strome serpentyny na Peloponezie. Mówi też, że powinniśmy wziąć ze sobą czapki, bo w Olimpii bywa zwykle gorąco. Faktycznie! Było gorąco, ale tylko do czasu… Zwiedzanie zaczęliśmy z nową przewodniczką o imieniu Marija. Mówiła tylko po angielsku, więc nasza pilotka próbowała tłumaczyć jej słowa. Wychodziło jej to różnie. Ale nie to było największym problemem. Kiedy przechodziliśmy obok pozostałości świątyni Zeusa, rozległ się niespodziewany grzmot. W parę minut później z niepozornie wyglądającej chmurki spadła solidna ulewa. Prawie nikt z nas nie był na to przygotowany, toteż przemokliśmy doszczętnie. Nasze ubrania nadawały się tylko do wyżymania, więc kierowcy otworzyli luki w autokarze, abyśmy mogli sięgnąć do swoich bagaży i się przebrać. W sumie była to miła przygoda w porównaniu z przeżyciami innej grupy z Rainbow Tours. Ich autokar kilka dni później zapalił się w szwajcarskim tunelu i całkowicie spłonął. Na szczęście nie było ofiar.

W drodze do Delf zatrzymaliśmy się nieopodal Patry, przy moście Rion-Antirion,  łączącym Peloponez z resztą Grecji. Obiekt ten ma długość 2,88 kilometra, oddany do użytku został przed prawie siedmioma laty i kosztował ponoć 630 milionów euro. Widać go z odległości wielu kilometrów.

Przed Delfami, usytuowanymi dość wysoko nad poziomem morza, rozciągają się ogromne gaje oliwne. Sama miejscowość jest niewielka, przyczepiona wąskimi uliczkami do skał. Zatrzymujemy się w hotelu Iniohos. Nasz pokój znajduje się na poziomie minus jeden, więc z okien widzimy tylko dach budynku znajdującego się przy uliczce poniżej nas. Kolacja jest serwowana. Dwóch kelnerów obsługuje ponad 50 osób, trzeba więc trochę poczekać na swoja porcję. W końcu otrzymujemy zupę z ryżem, a następnie po kawałku zapiekanki z makaronu, sera i odrobiny mięsa, posypanej cynamonem. Na deser małe kawałeczki arbuza.

W piątek od rana zwiedzamy starożytne Delfy, czyli tak zwany pępek świata, miejsce igrzysk pytyjskich, no i przypominamy sobie dzieje wyroczni. Również tym razem przewodniczka mówi tylko po angielsku, ale gdyby nawet mówiła po polsku, to obawiam się, że niewielu z nas byłoby w stanie zapamiętać ten potok informacji. Zwłaszcza, że prawda przeplata się tu z domysłami, a mity z faktami. Jedno jest pewne: w Delfach jest pełno kotów, a nie psów – jak w innych miastach Grecji.

Przed południem ruszamy na północ, w kierunku Salonik. Po drodze zatrzymujemy się przy pomniku Leonidasa, nieopodal słynnych Termopili. Trudno tu rozpoznać miejsca na których Spartanie stoczyli kiedyś morderczą bitwę z Persami. Na przestrzeni wieków morze cofnęło się o kilka kilometrów i zmieniła się konfiguracja terenu.

W Salonikach jesteśmy o wpół do szóstej. Nasz piąty z kolei hotel nazywa się Sun Beach i chlubi się czterema gwiazdkami. Z okna rozciąga się widok na zatokę oraz na centrum miasta. Na otwartym powietrzu jest basen, z którego gremialnie korzystamy. Potem udajemy się na oddaloną o kilkaset metrów plażę. Woda jest ciepła, ale piasek raczej brudny (przypływy i odpływy).

Kolacja serwowana: zupa i po 4 mini-kiełbaski z ryżem. Do tego surówka z kapusty i marchwi. Na deser  galaretka. Śniadanie  w postaci tradycyjnego bufetu.

Znowu spotykamy się z przewodniczką Iloną. Prowadzi nas najpierw pod Białą Wieżę, a następnie jedziemy do bazyliki św Dymitra. Potem oglądamy łuk triumfalny  Galeriusza oraz leżące przy nim psy. Zaliczamy także rzymską rotundę oraz  kościół Świętej Mądrości Bożej (Hagia Sophia). O każdym z tych obiektów można byłoby sporo napisać, ale po co powielać informacje ogólnie dostępne w sieci? W czasie wolnym odwiedzamy tutejszy bazar. Jest to miejsce niezwykle hałaśliwe, naszpikowane straganami jak ser szwajcarski dziurami. Prawie każdy ze sprzedawców głośno zachwala swój towar, co sprawia, że panuje tu nieustanny jazgot. Kupujemy oliwki (4 euro /kg) i pitę (2 euro/ sztuka).

Po południu wyruszamy w stronę granicy macedońskiej, a późnym wieczorem docieramy do serbskiego hotelu Rubin w Kruszewacu niedaleko Niszu. Następnego dnia zwiedzamy Belgrad, a w nocy oglądamy oświetlony Budapeszt, ale to już nie należy do greckiej opowieści.

Ireneusz Gębski

igebski@wp.pl

Ta i inne relacje z podróży dostępne są w mojej książce "Od moroszki po morwę"

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty