Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pałac królewski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pałac królewski. Pokaż wszystkie posty

Phnom Penh i Angkor

 


Środa, 01.02.23

Śniadanie zjedliśmy w hotelowej restauracji mieszczącej się na dachu hotelu. Z poziomu siódmego piętra rozciągała się ładna panorama na Phnom Penh, ze szczególnym uwzględnieniem pałacu królewskiego oraz rzeki  Tonle Sap.

Przed hotelem ujrzeliśmy spory targ, po którym  wczoraj po południu nie  było ani śladu. Dzisiaj zaś stało tu mnóstwo prowizorycznych straganów z warzywami oraz mięsem. To ostatnie leżało na drewnianych stolikach, niczym nie przykryte. Tymczasem rano było 27 stopni C i temperatura ciągle rosła.  Trochę się dziwiliśmy, a sprzedawcy dziwili się naszemu zdziwieniu. Wszak oni robią to codziennie od lat, a my tu wpadliśmy tylko na chwilę…

Zwiedzanie Phnom Penh rozpoczęliśmy od najstarszej świątyni w tym mieście, Wat Phnom. Położona jest ona na sztucznym wzgórzu o wysokości 27 metrów. Ta buddyjska świątynia  symbolizuje nazwę Phnom Penh i stanowi miejsce historyczne, będące częścią narodowej tożsamości Khmerów. Wat Phnom ma całkowitą wysokość 46 metrów i nosi imię Lady Penh.  Według legendy w 1372 roku zamożna dama o imieniu Penh odkryła cztery wizerunki Buddy wewnątrz pnia drzewa  unoszącego się w rzece. Poprosiła okolicznych mieszkańców, aby wznieśli przed jej domem wzgórze, które nazywało się Phnom Don Penh. Potem na szczycie zbudowano sanktuarium, w którym umieszczono obrazy, a w  1434 roku król Ponhea Yat założył tu miasto.

Wchodzimy do wnętrza pagody bez butów i w maseczkach. Zdjęcia można robić, aczkolwiek z wyczuciem, aby nie przeszkadzać miejscowym, którzy oddają się modłom i ceremonialnemu paleniu kadzidełek.

Spod świątyni Wat Phnom jedziemy do pobliskiego Pałacu Królewskiego. Króla Norodoma Sihamoniego  akurat nie ma, bo przebywa na leczeniu w Chinach. Zresztą i tak byśmy go nie ujrzeli, bo jego apartamenty są odgrodzone od części udostępnionej do zwiedzania. Salę tronową oglądamy tylko przez otwarte drzwi. Inne wnętrza możemy co prawda  obejrzeć od środka, ale bez możliwości robienia zdjęć. Pałac nie jest jakimś szczególnym zabytkiem, gdyż zbudowano go dopiero w dziewiętnastym wieku. Pochwalić należy czyste toalety i miły gest wręczania turystom wody w butelkach z nadrukiem „Royal Palace”.

W Phnom Penh zwiedzamy także Muzeum  Ludobójstwa Tuol Sieng. Miejsce to upamiętnia ofiary reżimu  Czerwonych Khmerów pod wodzą Pol Pota.  Znajdowało się tutaj więzienie S 21.  W latach 1975-1979 więziono tu – w zależności od szacunków – od 17 do 20 tysięcy ludzi. Zazwyczaj przez dwa lub trzy miesiące poddawano ich tutaj strasznym torturom, a potem mordowano przy użyciu motyk lub maczet. Z podanej wyżej liczby więźniów znanych jest tylko 12 osób, które przeżyły to piekło na ziemi. Po innych zostały tylko zdjęcia i stosy ubrań.

Do odległego o ponad 300 kilometrów Siem Reap jedziemy prawie siedem godzin. Oczywiście nie non stop, gdyż mieliśmy w tym czasie dwie przerwy. Poza tym w Kambodży nie ma autostrad, więc trudno przyspieszyć. Na postojach mogliśmy spróbować lokalnego jedzenia i nabyć pamiątki. Co do potraw to nie zauważyłem, żeby ktoś z naszej grupy zamawiał smażone pająki czy inne owady, ale taka możliwość  oczywiście była. Po drodze obserwowaliśmy charakterystyczne dla tego kraju domki na palach. Są one bardzo funkcjonalne, bo z jednej strony chronią podłogę przed wilgocią, z drugiej zaś zapewniają cień i dodatkową przestrzeń.

Na najbliższe trzy noce zostajemy zakwaterowani w  hotelu Angkor Holiday. Otrzymujemy duży narożny pokój z oknami wychodzącymi na dwie różne ulice. Standard całkiem przyzwoity: dwa telewizory (jeden w sypialni, drugi w salonie), aneks kuchenny, osobno kabina prysznicowa i wanna, że o szlafrokach czy kapciach nie wspomnę.

Wieczorem udajemy się na pobliski bazar. Ceny są przystępne, a i potargować się można. W jednej z licznych budek z jedzeniem zamawiamy danie o nazwie Pho Bom. Jest to rodzaj gęstej zupy z makaronem, warzywami i kawałkami wołowiny. Porcja jest pokaźna i kosztuje zaledwie dwa dolary.

 

Czwartek, 02.03.23

Wczesnym rankiem, bo już o 6.30 opuszczamy hotel i udajemy się do punktu, w którym sprzedawane są bilety do kompleksu  świątyń Angkor. Nie jest to jednak taka zwykła transakcja jak w innych tego typu miejscach. Tu robią nam najpierw zdjęcia, które następnie są wydrukowane na biletach. Coś jak dokument tożsamości. Zapobiega to przekazywaniu biletów innym po zakończeniu zwiedzania. Trzydniowy bilet kosztuje 62 dolary.

Po przejściu bramy  zwiedzanie rozpoczynamy od buddyjskiej świątyni Bajon. Jest jeszcze wcześnie, więc nie ma tłoku, no i jest chłodniej (czyli nie 35, a tylko 27 stopni C). Świątynia ma 37 wież i zbudowana jest z bloków piaskowca, bez używania jakiejkolwiek zaprawy. Uwagę zwracają liczne reliefy przedstawiające zarówno sceny z życia świeckiego, jak i  ilustrujące hinduistyczne podania. Następnie oglądamy świątynię Baphuon. Do jej wnętrza wchodzi się po dość stromych schodach. Obok rosną drzewa kapokowe. Stąd udajemy się do Pałacu Królewskiego, z którego tak naprawdę niewiele pozostało. Zachowała się tylko jedna świątynia, brama oraz tarasy: Słoni i Trędowatego Króla. Ciekawie natomiast prezentuje się Ta Prohm Temple. Jest to chyba najbardziej znana świątynia z całego kompleksu. Tu zacytuję Wikipedię: „W odróżnieniu od większości kamiennych budowli kompleksu Angkor, Ta Prohm zachowała się w stanie zbliżonym do tego, w jakim została odnaleziona. Malownicze połączenie korzeni drzew porastających ruiny świątynne w środku dżungli powoduje, że Ta Prohm jest jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji całego kompleksu Angkor”.

Po kilkugodzinnym dreptaniu nieco zgłodnieliśmy, więc o 11.30 wybraliśmy się na lunch. A oto co nam zaserwowano: kurczak curry, sałatka z kwiatu bananowca z kurczakiem, ryba smażona z ziołami, żurek wieprzowy, ryż i zestaw owoców tropikalnych. Rzecz jasna, wszystko w niewielkich porcjach, bo inaczej nie dalibyśmy rady tego pochłonąć.

Po lunchu pojechaliśmy do największej na świecie świątyni, czyli Angkor Wat. Słońce nieźle przypiekało, ale wystarczyło nam sił na dwugodzinne oglądanie tego ogromnego kompleksu. Nie będę tutaj go opisywał, bo uczyniono tu już wielokrotnie i każdy zainteresowany może znaleźć mnóstwo materiałów o nim. Nadmienię tylko, że Angkor Wat najlepiej oglądać o wschodzie słońca lub wczesnym popołudniem. W tym ostatnim przypadku mamy bowiem możliwość zrobienia zdjęć z odbiciem świątyni w wodzie.

Do hotelu wróciliśmy wyjątkowo wcześnie, bo już o piętnastej.




















Agadir i kozy na argani



Agadir - hotel Omega

Samolot czarterowy linii Travel Serwice lecący z Warszawy wylądował w Agadirze o godzinie 05.05. Na lotnisku Al-Massira temperatura powietrza wynosiła 8 stopni C, a ciemności rozjaśniał  księżyc. Według naszego kalendarza był  piątek 12 grudnia 2014 roku, zaś według kalendarza islamskiego Jaum al.dżuma (dzień zgromadzenia) safar 1436 roku.



Po niespełna godzinie docieram do hotelu Omega. Jest to pięciopiętrowy budynek w stylu europejskim (w Agadirze większość budowli pochodzi  z ostatnich kilkudziesięciu lat, gdyż miasto zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi w 1960 r.). Otrzymuję pokój na trzecim piętrze. Przez okno mam widok na jakiś gmach będący w budowie, a z lewej strony mogę podziwiać wzgórze Kasbah z arabskim napisem "Bóg, król, ojczyzna" (szczególnie efektownie wygląda on w nocy, gdy jest podświetlony).



Bagaż pod drzwi pokoju dostarcza mi pracownik recepcji (wcześniej napisałem kredą na walizce numer pokoju). Tak będzie we wszystkich pięciu hotelach, czyli do końca pobytu w Maroku. O dziwo, obsługa nie wyciąga tutaj ręki po bakszysz, jak ma to miejsce w innych krajach arabskich. Później dowiaduję się, że pracownicy hoteli otrzymują zbiorcze napiwki od pilota danej grupy. Uważam, że jest to niezłe rozwiązanie


Plaża w Agadir

Po śniadaniu udaję się na długi spacer. Zaczynam od plaży nad Atlantykiem. Temperatura powietrza rośnie, wkrótce muszę więc zdjąć sweterek i maszerować w koszulce. Plaża jest długa i dość szeroka. Równolegle do niej ciągnie się promenada, a wzdłuż niej hotele. Ot, jak w każdym kurorcie. Obserwuję wiele osób ćwiczących na przyrządach gimnastycznych, które ustawione są wprost na bulwarze. Od czasu do czasu zaczepia mnie jakiś handlarz okularami słonecznymi, owocami morza czy też bransoletkami.


Gdzieś za tymi drzewami znajduje się pałac królewski

Wkrótce skręcam w głąb miasta. W jednym z kantorów wymieniam 50 Euro na miejscową walutę, czyli dirhamy. Kurs wynosi 10,754. Otrzymuję zatem 537,70 dirhamów. Dalej idę wzdłuż dużego parku, w głębi którego znajduje się pałac królewski. Z ulicy nie widać co prawda pałacu, ale wzdłuż ogrodzenia stoją co kilkadziesiąt metrów posterunki uzbrojonych żołnierzy. Jeden z nich zauważył, że robię zdjęcia. Polecił mi podejść do siebie i pokazać aparat. Na zdjęciu widać było tylko fragment ogrodzenia i kilka drzew. Mimo to musiałem je skasować. Wiedziałem, że w Maroku ogólnie znana jest niechęć mundurowych do robienia im zdjęć, ale nie przypuszczałem, że aż do tego stopnia.



Pokręciłem się jeszcze trochę w okolicy suku, przeszedłem obok meczetu i hotelu Tagadirt. Ten ostatni wygląda z zewnątrz całkiem nieźle, mimo to zyskał złą sławę wśród  wielu turystów. Upał był coraz większy, więc udałem się w drogę powrotną do mojego hotelu.



Wieczorem dokwaterowano mi współlokatora (nie wykupiłem opcji jednoosobowej). Andrzej, jowialny sześćdziesięciokilkulatek o wyglądzie sybaryty, przyleciał z Katowic. Już po chwili wiedziałem, że nie będę się z nim nudził. Zaraz po kolacji zaciągnął mnie do pokoju Krystyny i Artura, których poznał zaledwie parę godzin wcześniej na lotnisku w Pyrzowicach. Krystyna wyciągnęła litrową butlę orzechówki, którą osobiście robił jej mąż, no i zaczęły się Polaków nocne rozmowy...



Rano poznaliśmy naszą pilotkę (Dorota Szelezińska), kierowcę Sherifa i jego pomocnika o imieniu Ali. Osoby te miały nam towarzyszyć przez najbliższy tydzień. Z góry zaznaczam, że  każda z nich idealnie wywiązywała się ze swoich obowiązków.


Berber pozujący do zdjęcia

Pierwszym punktem programu był wjazd na wzgórze Kasbach. Znajdujące się tutaj ruiny twierdzy są dość zaniedbane, ale za to rozciąga się wspaniały widok na port, plażę i ogólnie na panoramę Agadiru. Na wzgórzu na turystów oczekują drobni handlarze, właściciele wielbłądów i inni naciągacze. Jeden z nich podszedł do mnie i poprosił o zrobienie zdjęcia. Na pytanie o pieniądze odpowiedział, że nie trzeba. Zdziwiłem się nieco, ale pstryknąłem mu fotkę. W chwilę później niespodziewanie założył mi na głowę swój turban i sam zrobił mi zdjęcie. Tym razem domagał się już zapłaty, dokładnie 20 dirhamów. Wyciągnąłem wszystkie drobne i dałem mu bodajże 17 dh.



Krętymi serpentynami zjechaliśmy na dół i autostradą A7 udaliśmy się w stronę Marrakeszu. Przejeżdżaliśmy  obok licznych w tych okolicach drzew arganowych (występują wyłącznie w tej części Maroka). Na niektórych z nich siedziały całe stada kóz. Przyznam, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem.



Kozy na drzewie arganowym

Więcej zdjęć tutaj 

II część relacji 

III część relacji 

IV część relacji

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty