Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bodo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bodo. Pokaż wszystkie posty

Norweskie klimaty

Wakacje w Norwegii

Z zainteresowaniem sięgnąłem po ładnie wydaną książkę Olgi Morawskiej  (aktualnie Puncewicz) „Wakacje w Norwegii”. Skandynawskie klimaty są mi bowiem bliskie już od osiemnastu lat, kiedy to po raz pierwszy popłynąłem na drugą stronę Bałtyku. Niestety, po  przeczytaniu tej pozycji odczułem spory niedosyt. W liczącej zaledwie 95 stron tekstu książce (plus 64 strony  zdjęć, notabene ciekawych) na pięciu zamieszczone są podziękowania, bibliografia i spis treści. Na kolejnych dziesięciu stronach zawarty jest ogólny rys historyczny i wskazówki praktyczne poświęcone Norwegii. Jak wdać, na opis samej podróży i związanych z nią atrakcji nie pozostało już wiele miejsca. Pozwolę sobie zatem na parę  uwag i uzupełnień.
W górnej części tytułowej okładki książki widzimy charakterystyczną skałę w kształcie wysuniętego jęzora, sterczącą wysoko nad wodami Sørfjorden. Jest to Troltunga, czyli właśnie Jęzor Trolla. Niestety, na kartach książki nie znajdziemy ani jednego słowa na temat tej atrakcji turystycznej.
Jedźmy dalej. Na stronie dziewiątej autorka wymienia możliwości dojazdu do Szwecji powietrzem, lądem i morzem. Bardzo ładnie, ale dlaczego pomija przy tym prom z Gdańska do Nynashamn? Na tej samej stronie twierdzi, że w Norwegii sklepy w niedziele są nieczynne (poza miejscowościami turystycznymi, gdzie bywają otwarte od 11.00 do 15.00). Zapomina przy tym o sieci 7-Eleven, której placówki – jak nazwa wskazuje – czynne są przez jedenaście godzin. Wiele z nich zresztą otwartych jest przez całą dobę.
Na stronie 56 Olga Morawska poświęca parę akapitów  drewnianym kościołom słupowym (inaczej klepkowym lub masztowym). Ani razu nie wymienia jednak ich oryginalnej nazwy, czyli stavkirke. W przypadku Urnes narzeka, że prom jest tak mały, że mieści tylko 7 samochodów. A można przecież zostawić auto na parkingu w Solvorn, przepłynąć fiord i podejść do stavkirke na piechotę.
Wyjazd z Geiranger pani Olga kwituje jednym zdaniem: „Krętymi ścieżkami wspięliśmy się na płaskowyż”. Czyżby nie wiedziała, że owe „ścieżki” to serpentyny słynnej Drogi Orłów? Może to tylko przeoczenie, bo o bliźniaczej Drabinie Trolli (Trollstigen) napisała znacznie więcej.
Na stronie 74 dowiadujemy się, że z Bodo na Lofoty można dostać się łodzią lub katamaranem. Pewnie można. Lepiej jednak załadować samochód na prom i popłynąć np. do Moskenes… A skoro mowa o Lofotach, to autorka wspomina o tutejszym smakołyku, czyli suszonym dorszu. Ani razu nie wymienia jednak miejscowej nazwy „sztokfisz”. Wspomina też o problemach ze znalezieniem noclegu na dziko. Czyżby nie dotarła np. do plaży Haukland?
Ogólnie rzecz biorąc, to są drobiazgi, nie ujmujące niczego tej książce. Dla czytelnika, który nie był jeszcze w Norwegii to i tak prawdziwa kopalnia wiedzy. Ja pewnie mam większe wymagania z racji wielokrotnego pobytu na norweskiej ziemi…
Poniżej parę moich zdjęć z podróży po Norwegii:








 

Nie tylko Lofoty





Dla tych, którzy chcieliby poznać więcej moich wrażeń z ostatniej podróży po Skandynawii, polecam relację w niniejszym blogu



Dziadkiem na Nordkapp cz. II


Bodo

Rano trochę przestało padać, ale nadal jest pochmurno. Nawala zawór od kuchenki. Naprawiłem. Jedziemy w deszczu do Mo I Rana. Tam zwiedzanie. Zmieniam Krzysztofa za kierownicą. Po południu pogoda poprawia się. Biwakujemy ok. 90 km przed Bodo nad jeziorem. Pijemy whisky z okazji moich imienin. Zmieniające się krajobrazy: góry, pola, lasy, rzeki, jeziora, kolej wzdłuż E6. Sporo tuneli, kilka płatnych odcinków tak jak wczoraj i przedwczoraj.

Płatne odcinki drogi E6 towarzyszyły nam od Lillehammer praktycznie aż do Narviku (za wyjątkiem Lofotów). Komunikaty o pobieraniu opłat oraz stosowne kratownice z kamerami pojawiały się nie tylko przy drodze, ale też przed tunelami. Tych ostatnich było zresztą bardzo wiele. Wysokość opłat na poszczególnych odcinkach oscylowała od 15 - 42 koron norweskich. Łącznie "zarobiliśmy" - według pobieżnych wyliczeń 459 NOK. Na weryfikację przyjdzie poczekać kilka miesięcy, aż nadejdzie faktura z londyńskiej firmy, której zlecono rozliczenia.

Mo I Rana warta jest wspomnienia choćby dlatego, że przebiega przez nią umowny krąg polarny, czyli koło podbiegunowe. Poza tym jest to dość sympatyczne miasto, trzecie największe w północnej Norwegii. A propos kręgu polarnego, to drugi raz podczas tej podróży przekraczaliśmy go w legendarnej siedzibie św. Mikołaja, czyli w Rovaniemi, do czego zresztą jeszcze później wrócę. W Mo I Rana spędziliśmy  prawie dwie godziny. Miłym akcentem była darmowa kawa w jednym z tutejszych supermarketów.

Wstajemy o 6.30. W nocy i rano padało. Krzysiek trochę spanikowany, że nie będzie miał okazji do zrobienia dobrych zdjęć. Po krótkiej dyskusji decydujemy się jednak jechać do Bodo i dalej promem do Moskenes na Lofotach. Wypływamy o godzinie 11. Cena biletu za samochód i dwie osoby - 1013 NOK. Płacę kartą. Pochmurno i wietrznie. Dokuczają mi korzonki. Prom płynie trzy godziny.

W podróży nie cel jest najważniejszy, lecz droga do celu - jak przekonuje znany podróżnik i polarnik Marek Kamiński. Tak więc wybierając się na Nordkapp, staram się zobaczyć po drodze jak najwięcej ciekawych miejsc i  - jeśli to będzie możliwe - przeżyć wiele przygód oraz zdobyć nowe pożyteczne doświadczenia.

Zaczynamy zwiedzanie Lofotów od miejscowości Å. Wszędzie widać suszące się na stojakach głowy dorszy oraz całych tuszy. Jest ich naprawdę bardzo dużo. Prowadzę auto przez prawie całe Lofoty

Kasia Ch. - znawczyni i pasjonatka norweskich klimatów - podpowiada mi dobre miejsce na nocleg przy plaży Uttakleiv. Wcześniej znajduję jednak dziki kemping  w Haukland. Tuż przy plaży. Wieczorem odbywam jednak spacer (7,5 km) do Uttakleiv. Powrót przez tunel 880 m. W nocy zimno, ale bez deszczu.

Wieś Å to południowy kraniec Lofotów. Tutaj kończy się droga E10, która przebiega przez cały archipelag. Nic dziwnego więc, że jest tu bardzo tłoczno. Znak informacyjny z najkrótszą na  świecie nazwą miejscowości cieszy się dużym powodzeniem. Zainteresowanie turystów budzą też sztokfisze, czyli suszące się dorsze. W trakcie procesu suszenia nie pachną one apetycznie, ale co szkodzi zrobić sobie przy nich selfie... Oczywiście, dla chętnych dostępne są także świeże ryby, filetowane przez fachowców na świeżym powietrzu. Co jeszcze można zobaczyć we wsi Å? Jeśli pogoda dopisze, to wspaniałe plenery. W najgorszym razie można zajrzeć do któregoś z muzeów. Jednak Lofoty to nie tylko Å. Archipelag niezwykle widowiskowych wysp ciągnie się przecież przez ponad sto kilometrów. Wspomniana droga E10 to tylko szkielet, z którego odbiegają liczne odgałęzienia. Stosownie do zainteresowań, można skupić się tutaj na trekkingu po górach, wycieczkach po fiordach lub na rybołówstwie. Ba, można nic nie robić i godzinami gapić się w fantastyczny krajobraz. Nie sądzę, żeby znalazł się ktoś, komu nie podobałyby się Lofoty, zwłaszcza w sezonie letnim (zimą nie byłem, więc nie zabieram głosu).

Wspomniane w notatce przejście przez tunel nie było tak niebezpieczne, jak mogłoby się wydawać. Przede wszystkim było tutaj - wąskie, bo wąskie - ale jednak pobocze. A poza tym ruch samochodowy był niewielki. Niemniej jednak, nie polecam tego przejścia dla osób z klaustrofobią.

Rano pochmurno. Po śniadaniu jedziemy na północną stronę Lofotów. Od pobudki do wyjazdu mija półtorej godziny. No cóż, nie każdy potrafi szybko i sprawnie poradzić sobie z porannymi czynnościami...

Prowadzę auto. Często zatrzymujemy się na zdjęcia. Przed osiemnastą dojeżdżamy do Narviku.  Pogoda znacznie się poprawia. Umówiliśmy się na dwugodzinne zwiedzanie, ale komuś zabrakło czasu...

Wieczorem świetna miejscówka do spania nad fiordem. Skrzydełka z grilla i piwo. Siedzimy do północy w miłych nastrojach.

Zanim dojechaliśmy do Narviku zwiedziliśmy dość gruntownie największe miasteczko Lofotów, czyli Svolvær. Mieliśmy tutaj szczęście do chwilowych przejaśnień.  Nie było jednak na tyle czasu, żeby wybrać się na wycieczkę łodzią motorową na Trollfiord. A byłoby warto! Dwugodzinny rejs po wodach fiordu w specjalnych kombinezonach dostarczanych przez tutejsze biuro turystyczne to prawdziwa gratka dla miłośników pięknych widoków.

W drodze do Narviku mijaliśmy jeszcze wiele ciekawych miejsc. Nie tylko pod względem widokowym. Zatrzymaliśmy się np. w miejscu upamiętniającym katastrofę samolotu  pasażerskiego z 1947 roku (leciał z Tromsø do Oslo). Zginęło wówczas 35 osób. Dziewięć lat temu na cokole z listą ofiar umieszczono fragment silnika pechowego samolotu.

W samym Narviku zaparkowaliśmy w pobliżu muzeum ruchu oporu z czasów II wojny światowej i pobliskiego obelisku pokoju. Niedaleko stąd znajduje się tablica z zaznaczonymi odległościami do poszczególnych miejsc. I tak do Warszawy jest stąd 2 326 km, a na Nordkapp tylko 740 kilometrów. Na cmentarz z grobami żołnierzy poległych w bitwie o Narvik (w tym polskimi) nie docieramy, gdyż znajduje się on kilkanaście kilometrów od miasta, w kierunku przeciwnym do naszej trasy. Na miejsca upamiętniające walki z 1940 roku natrafiamy jednak jeszcze dwukrotnie na północ od Narviku. Znajdują się tam obeliski, pamiątkowe tablice i działa. Szczególnie dużo uwagi poświęca się tu generałowi Carlowi Gustavowi Fleischerowi (gen. Władysław Sikorski odznaczył go krzyżem Virtuti Militari).

Słoneczny poranek. Wyjazd o 8.30. Piękna pogoda utrzymuje się cały dzień. Kolejny dzień prowadzę auto. W drodze do Alta mijamy z lewej ładnie ośnieżone góry i długi, bajecznie uroczy  Langfiord. Trasa E6 pełna jest na tym odcinku malowniczych, ale i często niebezpiecznych zakrętów.

Nadal spotykamy sporo Polaków. Mieliśmy dziś zamiar dotrzeć na Nordkapp, ale zanocowaliśmy 103 km przed.  Nad fiordem pod  skałami z wodospadem. Prowadziłem z krótkimi przerwami prawie 13 godzin. Nie czuję jednak zmęczenia. Po raz kolejny trafia się nam miejsce postojowe z WC. Pełno komarów. Wcześniej ich nie spotkaliśmy.

Mieliśmy zamiar odwiedzić Polar Park w Bonesveien niedaleko Narviku. Na jego otwarcie trzeba było jednak czekać ponad pół godziny, a na to szkoda nam było czasu. Popatrzyliśmy więc tylko na spacerujące wzdłuż ogrodzenia świnki i owieczki, rezygnując z teoretycznej możliwości zobaczenia łosi, rysi, niedźwiedzi  i wilków. Podobnie postąpiła szóstka Polaków podróżujących dwoma autami.

Biwakowaliśmy w zakolu Porsangerfiorden. Rano wybraliśmy się pod widoczny z daleka wodospad. Do miejsca, w którym z hukiem spadała woda z wysokości ponad stu metrów, szedłem prawie pół godziny. Ostatni odcinek piął się bowiem stromo pod górę wzdłuż kamienistego koryta rzeczki. W obie strony było to jednak zaledwie 3,5 kilometra. U czoła wodospadu w rozpylonych kroplach wody igrały promienie słoneczne, tworząc fantastyczną tęczę.

 Coraz lepiej poznajemy się z Krzysztofem. Mojego partnera w podróży znałem bowiem wcześniej jedynie z przelotnego spotkania i paru rozmów za pośrednictwem internetowych komunikatorów. Było więc oczywiste, że wcześniej czy później ujawnią się te cechy naszych charakterów, które nie będą podobać się drugiej stronie. Żeby nie drążyć niepotrzebnie tematu, powiem tylko, że poradziliśmy sobie doskonale z wszelkimi konfliktogennymi sytuacjami. A siłą rzeczy - spędzając ze sobą  11 dni w dość ekstremalnych warunkach - trudno takich uniknąć.  
Część pierwsza dostępna tutaj
Część trzecia dostępna tutaj

Mo I Rana

Mo I Rana

Mo I Rana

Krąg polarny w Mo I Rana





Moskenes

Lofoty

Na promie z Bodo


Lofoty







Sztokfisz





Uttakleiv

Svolvaer








Narvik











 

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty