Milesti Mici |
Piętnastego września opuszczamy na chwilę Rumunię i wyjeżdżamy
do Mołdawii. Przy drodze widać charakterystyczne studnie. Są umieszczone nie za
ogrodzeniami posesji, lecz przed nimi. Ma to świadczyć o gościnności miejscowej
ludności. Kontrola graniczna przebiega szybko i sprawnie. Nabywam w kantorze
mołdawskie leje (194 za 10 euro). Otrzymuję potwierdzenie zakupu wydrukowane na
drukarce igłowej. Pamiętam, że posługiwałem się taką w 1993 roku. W
przygranicznym sklepiku kawa kosztuje 15 lei. W szklanej gablocie widać
kanapki. Dość siermiężne: kromka chleba z grubymi plastrami boczku lub
cieńszymi salami. O dodaniu masła czy warzyw nikt nie myśli. Nie wiem jak
wygląda sprawa pakowania, bo nie zdecydowałem się na zakup. W toalecie, rosyjskim
zwyczajem, stoi kosz na zużyty papier toaletowy.
W Kiszyniowie poznajemy przewodniczkę Marinę. Na co dzień jest nauczycielką.
Języka polskiego nauczyła się samodzielnie. Oprowadza nas po niezbyt rozległym
centrum stolicy Mołdawii. Nie ma tu jakiegoś głównego placu, wokół którego
koncentrowałoby się życie miasta. Jest natomiast szeroki bulwar Stefana
Wielkiego. Po jednej z jego stron stoi budynek rządu, po drugiej zaś Łuk
Triumfalny. Nieopodal łuku znajduje się cerkiew Narodzenia Pańskiego. W
pobliskim parku stoją popiersia wielu poetów. Najsłynniejszym z nich jest
rosyjski przedstawiciel epoki romantyzmu Aleksander Puszkin, który w
Kiszyniowie spędzał pierwszy okres zesłania za krytykę carskich rządów.
Przy bulwarze Stefana Wielkiego, obok hoteli typu
Bristol i innych reprezentacyjnych gmachów, czai się małe targowisko. Można tu
kupić czapki ozdobione gwiazdą z wplecionym sierpem i młotem, wszelkiego
rodzaju odznaki z czasów radzieckich, magnesy z podobiznami Lenina, Stalina,
Breżniewa i Putina. Są także stare mundury i koszulki z Gagarinem lub napisami w rodzaju "Kto
nie rabotajet, tot nie kuszajet". Nikogo to nie bulwersuje ani nie dziwi,
choć moim zdaniem, takie widoki w państwie aspirującym do UE nie są
najwłaściwsze. Co innego, gdyby miało to miejsce w secesyjnym Naddniestrzu.
Chyba jednak prorosyjskie sympatie obecne są w całej Mołdawii. Andrzej Stasiuk
w wydanej przed czternastu laty i nagrodzonej Nike książce "Jadąc do
Babadag" pisał o Kiszyniowie m.in: Swoje
piwo, kawę i resztę próbowałem zamawiać po rumuńsku, ale kelnerzy zdawali się
nie do końca rozumieć i odpowiadali po rosyjsku. Oczywiście rozumieli, ale
rosyjski był dla nich oznaką wykwintu i wielkiego świata.
W okolicach Kiszyniowa znajdują się jedne z
największych piwnic winnych. Jedną z nich jest Milesti Mici. Do niej właśnie
pojechaliśmy. Przed wejściem do piwnic stoją dwie duże fontanny. Z
umieszczonych w nich butelek leją się
białe i czerwone strugi do pokaźnych rozmiarów lampek. Nie jest to jednak wino,
jak myślą niektórzy turyści, maczający i oblizujący palce w barwionej wodzie.
Piwnice mają około 200 km długości, z czego użytkowanych jest 55. Jeszcze mniej
udostępnione jest do zwiedzania. Mimo to i tak do środka trzeba wjeżdżać samochodem. Oczywiście
w towarzystwie przewodnika. Legenda głosi, że w tych piwnicach zagubił się
kiedyś sam Jurij Gagarin. Jeżeli nawet tak było, to raczej nie w Milesti Mici,
lecz w winnicy Cricowa. Ta zaś położona jest z drugiej strony Kiszyniowa.
Podobnie rzecz ma się z pięćdziesiątymi urodzinami Putina. Faktycznie,
obchodził je w Kiszyniowie w 2002 roku, ale nie mam pewności, że był w piwnicy
z winami. Na pewno jednak ma tam, podobnie jak Donald Tusk czy Angela Merkel,
skrytkę z winami. Takie prezenty rząd Mołdawii daje dla osób zasłużonych dla
tego kraju.
Wracając do Milesti Mici, to głębokość tutejszych
piwnic waha się od 35 do 80 metrów. Przechowywane w nich jest około dwóch
milionów butelek. Ciekawostką jest, że znajduje się tu także stacja
sejsmologiczna.
Po zwiedzaniu piwnic i widoku tylu butelek wina warto
spróbować choć niektórych z nich. Gospodarze wkalkulowali oczywiście degustację
w cenę biletu. Otrzymujemy do spróbowania trzy gatunki w dwulitrowych
dzbankach. Do tego przekąski w postaci placinty z jabłkami i serem oraz cienko
krojonej szynki. Potem czeka nas jeszcze wizyta w sklepie. Najtańsze wino
kosztuje 35 lei, czyli niespełna dwa euro. Wybieram półwytrawne po 40 lei za butelkę.
Zakwaterowanie
w hotelu Cosmos. Już sama nazwa wskazuje na relikt lat dawno minionych. Jego
zaletą jest lokalizacja. Pokoje nawet znośne, choć sprzęty mają po
kilkadziesiąt lat. Łazienka w fatalnym stanie; rdzawe zacieki w brodziku, słuchawka
prysznicowa pozbawiona uchwytu zwisa z gumowego węża. Jakiś geniusz pomalował
kafelki łącznie z fragmentami umywalki.
Przed wejściem do restauracji trzeba oddać kartkę śniadaniową. Personel
restauracji w białych fartuchach, na stole między innymi wypestkowane śliwki,
kruszący się twaróg i suchy chleb. Za to kefir w litrowych butelkach jest
całkiem smaczny. Nie radziłbym go jednak łączyć ze śliwkami...
Mołdawską kolację jedliśmy w restauracji La Tajfas.
Czas umilał kwartet muzyków, w tym jeden cymbalista. Do wina podano placinty, a
następnie sarmale w liściach z winogron. Były też półmiski z pieczonymi
kiełbaskami i takiegoż mięsa. Kelnerzy napełniali kieliszki z winem w miarę ich
opróżniania przez gości. Mile spędzone dwie godziny.
Po śniadaniu i krótkiej jeździe docieramy do granicy
Gagauzji. Nie ma tu żadnego szlabanu ani budek strażniczych. Stoją natomiast
dwa maszty z flagami Mołdawii i Gagauzji oraz jeden z herbem Gagauzji (żółte
kłosy przewiązane flagą Gagauzji). Na poprzecznej białej belce widnieje
czerwony napis: GAGUZIYA, zaś na czerwonej KOMRAT DOLAYI. Wjechaliśmy zatem na
teren Autonomii Gagauskiej. Za chwilę dojedziemy do jej stolicy Komrat i
zatrzymamy się przed budynkiem tutejszego parlamentu. Przed nim zaś zobaczymy w
całej krasie pomnik wodza rewolucji październikowej. Tak, Lenin w Gagauzji ma
się bardzo dobrze. Nastroje prorosyjskie są tutaj bardzo wyraźne. Mimo iż
Rosjan mieszka tu zaledwie 2,4 procent, to językiem dominującym na tym obszarze
jest właśnie rosyjski.
O Gagauzach Andrzej Stasiuk pisał tak: Nie do końca wiadomo, kim są Gagauzi. W
Mołdawii jest ich dwieście tysięcy. Ich język należy do grupy języków
tureckich, wyznają prawosławie, w okolice Komrat przybyli z Dobrudży, gdy Rosja
w 1812 roku zagarnęła Mołdawię (...).
W Gagauzji istnieje także mała Polonia. Czternaście
lat temu powstało nawet Stowarzyszenie Polaków
Gagauzji. Funkcję prezesa od początku pełni Ludmiła Wolewicz. Mamy
okazję ją poznać. Opowiada nam o zawiłych losach swojej rodziny i dochodzeniu
do korzeni. Jej matka była Gagauzką. Ojciec pochodził z polskiej rodziny
mieszkającej na Białorusi. Służbę wojskową odbywał w Mołdawii i tu właśnie
poznali się. Rodzina ojca nie chciała słyszeć o małżeństwie z dziewczyną innej
narodowości i innego wyznania. On jednak postawił na swoim i na stałe
przyjechał do Komratu. Rodzina, która w tym czasie przeprowadziła się do
Polski, odnalazła go dopiero po 17 latach przy pomocy Czerwonego Krzyża. Sama Ludmiła studiowała we Lwowie i tam
poznała przyszłego męża. Jak się z biegiem czasu okazało, on też miał polskie
korzenie. Mają dwoje dzieci. Syn studiował informatykę we Wrocławiu i został
tam na stałe. Córka póki co mieszka w Komracie, ale niewykluczone, że też
wyjedzie do kraju przodków.
Stowarzyszenie, któremu prezesuje Ludmiła, liczy ponad
260 osób. A gdy powstawało, zgłosiło się do niego tylko pięć rodzin. Dzięki
stowarzyszeniu już kilkaset osób skorzystało z możliwości nauczenia się języka
polskiego. Ponadto córka prezeski, która oprócz ukończenia uniwersytetu w
Kiszyniowie odbyła też studia z zakresu tańca i etnografii w Lublinie, prowadzi
prężnie działający zespół taneczny.
Pani Ludmiła jest katoliczką. Mówi, że kiedyś do
Komratu przyjeżdżał ksiądz i odprawiał nabożeństwo. Teraz ona jeździ w co
ważniejsze święta do kościoła w Kiszyniowie. Do jedynej w Komracie cerkwi nie
wejdzie, bo - jak mówi - kiedyś odmówiono jej w niej pochówku ojca.
Rozmawiamy w kawiarni Boulevard. Pytam, czy można
płacić kartą. Barman potwierdza, ale kiedy wkłada ją do terminala, ten wypluwa
z siebie druczek z informacją, że transakcja została odrzucona. Ponowna próba
też kończy się niepowodzeniem, mimo iż pokazuje się komunikat: Pin OK. Trudno,
musiałem pożyczyć leje mołdawskie, żeby wreszcie zapłacić za kawę. Na plus
kawiarni zaliczyć muszę, że wśród dziesięciu wywieszonych nad barem flag
znajduje się także polska.
Przy niewielkim straganiku pod ścianą sklepu siedzi
kobieta sprzedająca jabłka i winogrona. Za około kilogramową siatkę tych
ostatnich chce 10 lei. Kiedy dowiaduje się, że zostało nam tylko pięć, wciska
nam siatkę ze słowami: Bierzcie za pięć, jesteście naszymi gośćmi...
Długi przejazd do Tulczy. Niski poziom wody w Dunaju
uniemożliwia przeprawę promową w Gałaczu i Braiła. Nadrabiamy ponad 100 km.
Nocujemy w hotelu Egreta.
Rano wstajemy przed piątą, żeby zdążyć przed wschodem
słońca na rejs motorówką po delcie Dunaju. Pływamy przez dwie godziny po
rozległych rozlewiskach i wąskich kanałach. Mijamy potężne trzciny, bujne
zarośla i wielkie połacie lilii wodnych. Obserwujemy dziesiątki znanych i mniej
znanych ptaków. W delcie Dunaju, drugiej pod względem wielkości w Europie
(pierwsza to delta Wołgi), spotkać można około 300 gatunków ptaków i 150
gatunków ryb. Rezerwat Biosfery Delta Dunaju wpisany jest na listę UNESCO.
Niewątpliwie jest to jeden z ostatnich dzikich zakątków naszego kontynentu.
Do rozsławionego przez książkę Andrzeja
Stasiuka Babadag docieramy koło południa. Meczet Ali Paszy z XVII wieku jest
zamknięty, ale imam zauważa nas z okna swojego mieszkania i wychodzi, żeby
otworzyć drzwi. Oprowadza nas następnie po meczecie i pięknym głosem
demonstruje śpiewne wezwanie do modlitwy. Takie, jakie zazwyczaj muezini
wyśpiewują z minaretów. Tyle że w Babadag prawie nikt nie przychodzi na modły.
46-letni imam nie ukrywa rozgoryczenia. Jego posługa nie jest łatwa. Z jednej strony brak wiernych, z
drugiej długa rozłąka z rodziną. Żona i dzieci mieszkają bowiem w Turcji. Na
szczęście za 4 miesiące kończy swój
pięcioletni kontrakt i wraca do siebie.
Wspominany już Stasiuk, wbrew tytułowi książki, niewiele
pisze o Babadag. Na jednej stronie jest to tylko zdanie: Pierwszy w życiu minaret zobaczyłem w Babadag. Na drugiej dwa: Minaret w Babadag był surowy i prosty. Wyglądał
jak ołówek skierowany w niebo. Na kolejnej zdań jest nieco więcej, ale i tak
wszystko sprowadza się do stwierdzenia: Babadag: dwa razy w życiu, dwa razy po dziesięć
minut. Bo Babadag takie właśnie jest, uśpione i zapomniane...
Co innego Konstanca, duży port czarnomorski. Na jednej
ulicy znajduje się największy meczet, cerkiew prawosławna, kościół rzymsko-katolicki
i żydowska synagoga. Zwiedzamy tylko cerkiew i meczet. W tej pierwszej uwagę zwracają
dwa freski. Jeden przedstawia niebo, drugi zaś piekło. W meczecie wchodzę po 120
stopniach na platformę widokową umieszczoną
pod wierzchołkiem minaretu. Rozciąga się stąd panoramiczny widok na stare miasto
i Morze Czarne. Widać też fragment charakterystycznego budynku kasyna, który oglądaliśmy
podczas spaceru po nadmorskiej promenadzie. Niestety, czasy świetności tej jaskini
hazardu dawno minęły, a piękny niegdyś budynek niszczeje.
Część pierwsza relacji tutaj
Pomnik Puszkina w Kiszyniowie |
Łuk Triumfalny w Kiszyniowie |
Na bazarku w Kiszyniowie |
Milesti Mici |
Hotel Cosmos w Kiszyniowie |
Łazienka w hotelu Cosmos |
Komrat |
Ludmiła Wolewicz |
Komrat - Lenin pod parlamentem |
Delta Dunaju |
Meczet w Babadag |
Imam prywatnie |
Imam służbowo |
Konstanca - budynek kasyna |
Konstanca - meczet |
Widok z minaretu |
Jak wyżej |