Pokazywanie postów oznaczonych etykietą plaża. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą plaża. Pokaż wszystkie posty

Punta Cana i Santo Domingo

 


Poniedziałek, 17.02.25

Zanim opuściliśmy pokład statku Costa Fascinosa w La Romana musieliśmy rozliczyć się z wydatków poniesionych podczas rejsu. W naszym przypadku do uregulowania było tylko 2,07 Euro, czyli różnica między wpłaconym depozytem w wysokości 200 Euro a naliczonymi kosztami, których lwią część (154 Euro) stanowiła opłata serwisowa. Przy wyokrętowaniu musieliśmy jeszcze uiścić po 10 dolarów od osoby tytułem opłaty turystycznej (razem z dwudziestoma dolarami wpłaconymi na początku rejsu daje to 30 USD dodatkowych kosztów, o których nikt wcześniej nie wspominał). Cała procedura związana z opuszczeniem statku trwała ponad godzinę.

W autokarze, którym odbywał się nasz transfer do hoteli, mieliśmy okazję do degustacji dominikańskiego rumu. Można go było próbować solo lub z Colą. Osobiście sprawdziłem obie opcje, więc mogę powiedzieć, że picie rumu z dodatkami to profanacja tego trunku.

Do hotelu Impressive w Punta Cana dotarliśmy około trzynastej. Formalności związane z zakwaterowaniem trwały około pół godziny, ale klucze do pokoju mieliśmy otrzymać dopiero o piętnastej. Wobec tego wykorzystaliśmy wolny czas na zapoznanie się z terenem oraz zjedzenie lunchu. Na stronie hotelu można zapoznać się z takimi oto informacjami. ”Ekskluzywny ośrodek all inclusive położony w otoczeniu palm przy plaży El Cortecito nad Morzem Karaibskim, 17 km od międzynarodowego lotniska Punta Cana. Obiekt jest oddalony o 4 km od parku wodnego Dolphin Island. Przestronne pokoje mają płaski telewizor, minibar oraz zestaw do parzenia kawy i herbaty, a także umeblowany balkon. Z niektórych rozciąga się widok na morze. Posiłki są serwowane w 7 restauracjach. Inne udogodnienia obejmują odkryte baseny z leżakami, spa i kino na świeżym powietrzu, a także siłownię, klub nocny i strefę zabaw dla dzieci. Goście mogą korzystać z zaplecza bankietowego i sprzętu do uprawiania sportów wodnych.”

Generalnie wszystko się zgadza, ale czasami drobiazgi wpływają na całość obrazu. W naszym przypadku była to niedziałająca karta do otwierania drzwi pokoju (dwukrotnie w tej sprawie interweniowałem w recepcji, zanim problem został skutecznie rozwiązany) oraz przeciekająca spłuczka. Poza tym pokój bez zarzutu: obszerny, z dużym balkonem, z widokiem na basen (akurat chwilowo bez wody) oraz wysokie palmy.

Dzisiaj po śniadaniu (bufet z dużą obfitością i różnorodnością dań) udałem się na długi spacer plażą w kierunku południowym. Przy tej okazji zauważyłem, że na tym najdalej wysuniętym na wschód przylądku Dominikany znajduje się wiele hoteli. Każdy z nich zatrudnia swoich ochroniarzy, którzy pilnują, żeby nie tylko osoby postronne, ale też hotelowi goście nie wchodzili na  pomosty przypisane do sąsiednich hoteli ani na ich teren. Natomiast brzegiem morza można spacerować do woli. Jak wszędzie w podobnych miejscach, również tutaj nie brakuje obnośnych sprzedawców różnego badziewia, naganiaczy do skorzystania z masażu czy zrobienia sobie fotki z papugą lub gekonem. Są tez poważniejsze oferty, np. rejs łódką po morzu lub latanie nad wodą ze spadochronem, czyli parasoling.

O jedzeniu już wspominałem, ale jeszcze raz podkreślę, że jest tu duża różnorodność potraw i praktycznie każdy gust kulinarny powinien być zaspokojony. Podobnie ma się sprawa z drinkami. Jeśli już miałbym się czego czepiać, to może długich kolejek przy barze plażowym oraz kiepskiej jakości piwa.

 

Środa,19.02.25

Wczoraj całodzienna wycieczka do Santo Domingo. Pobudka przed szóstą, bo wyjazd wyznaczono na 6.45. Niestety, śniadanie w hotelowej restauracji wydawane jest dopiero od siódmej, a o zapewnieniu suchego prowiantu dla nas nikt nie pomyślał. Ostatecznie załapaliśmy się na cappuccino i parę ciasteczek  w otwieranej o 6.30  kawiarni. Na domiar złego nie było nas na liście uczestników  wyjazdu do stolicy Dominikany.  Później okazało się, że ktoś pomylił nazwiska, więc w sumie pojechaliśmy incognito.

Do Santo Domingo, a konkretnie do tzw. zony kolonialnej dotarliśmy o 10.30.  Wycieczkę oprowadzała pani Kasia, polska pilotka mieszkająca tu już od dwudziestu lat. Zwiedzanie najstarszego miasta Karaibów rozpoczęliśmy  od Placu Hiszpańskiego z będącym aktualnie w trakcie remontu Domem Kolumbów (dla jasności – Krzysztof Kolumb nigdy tu nie mieszkał). Potem przeszliśmy ulicą Dam do Domu Gubernatorów, obejrzeliśmy wnętrze Panteonu Narodowego, rzuciliśmy z daleka okiem na Alcazar de Colon, czyli pierwszy ufortyfikowany pałac europejski zbudowany w obu Amerykach, po czym weszliśmy do katedry Santa Maria de Menor (Najświętszej Maryi Panny od Wcielenia).  Świątynia ta zbudowana została w szesnastym wieku, a kamień węgielny pod jej budowę położył syn Krzysztofa Kolumba, Diego Colón. W czasach współczesnych, a dokładnie w latach 2008-2013  bywał tu niesławnej pamięci  nuncjusz papieski  arcybiskup Józef Wesołowski. Jak wiadomo, zmarł on w trakcie procesu, więc jego wina bądź niewinność nigdy nie została prawomocnie stwierdzona, jednak świadectwa molestowanych osób mówią same za siebie.

Przed katedrą rozciąga się duży plac z pomnikiem Krzysztofa Kolumba w środku. Po bokach rosną wysokie i grube drzewa liściaste, w cieniu których przesiadują na metalowych ławeczkach zarówno turyści, jak i miejscowi. Towarzyszą im ogromne stada gołębi, zrywających się z hałasem na widok rzucanych od czasu do czasu okruchów. Pod jednym z drzew brodaty artysta maluje obraz długimi patykami, które naprzemiennie macza w tubkach z farbami. Po placu przechadza się mała kapela, która rozpoczyna granie na widok każdej grupki zbliżających się turystów. Bokiem przemyka obok restauracyjnych stolików jakaś żebraczka, podtykając konsumentom pod nos plastikowy kubek na datki.

W sklepie z biżuterią i pamiątkami degustujemy drugi obok rumu narodowy napój Dominikańczyków, czyli mamajuanę. Oglądamy także sporą bryłkę niebieskiego larimalu, czyli półszlachetnego kamienia występującego wyłącznie na Dominikanie. Niektórzy nazywają go „Darem z nieba” i uważają, że posiada on działanie uzdrawiające. Następnie przechodzimy do pobliskiej wytwórni cygar Caoba, żeby prześledzić proces ich powstawania (wszystkie czynności odbywają się tu ręcznie). Ta wytwórnia jest raczej niewielka, ale powstające tu cygara znalazły uznanie między innymi u Billa Clintona i Jose Mario Aznara (były premier Hiszpanii), którzy potwierdzili to na piśmie. A w ogóle to obecnie Dominikana jest największym producentem cygar na świecie (Kuba straciła palmę pierwszeństwa zaraz po rewolucji).

Obiad zjadamy w restauracji hotelu Napolitano w pobliżu obelisku poświęconego trzem siostrom Mirabal (zostały zamordowane za sprzeciwianie się dyktatorowi Rafaelowi Trujillo).  Formalnie jest bufet, ale poszczególne dania nakłada obsługa. Napoje typu Cola lub woda roznoszą kelnerzy. Kawę i herbatę można sobie nalewać samemu.

Po obiedzie podjeżdżamy pod pałac prezydencki. Jest to bardzo okazały obiekt, jak na tak niewielki kraj. Prezydent tutaj co prawda nie mieszka, ale przyjeżdża   w celu wykonywania swoich obowiązków, kolokwialnie mówiąc – do roboty. Podczas naszej wizyty chyba go nie było, gdyż gwardziści pozwolili, żeby nasz autokar zatrzymał się przy krawężniku. Mogliśmy też robić zdjęcia pałacu, ale tylko z odległości kilku metrów od ogrodzenia posiadłości. Gdy na obszernym trawniku wylądował duży śmigłowiec w barwach wojskowych, polecono nam natychmiast odjechać.

Kolejnym celem krótkiego przystanku była latarnia  Kolumba (Faro a Colon). Jeszcze nigdy nie widziałem latarni w takim kształcie. Nie jest to bynajmniej strzelista wieża, lecz betonowa bryła w kształcie krzyża, będąca zarazem mauzoleum wielkiego odkrywcy. Latarnię oddano do użytku w 1992 roku z okazji 500-lecia przybycia Kolumba na wyspę. Wtedy też przeniesiono tu jego prochy z katedry Menor, o ile oczywiście są one autentyczne. Do tej pory bowiem  Dominikana nie zgodziła się na przeprowadzenie badań DNA szczątków wielkiego żeglarza. Uczyniła to natomiast Sewilla, która ma teraz pewność, że posiada prawdziwe fragmenty ciała Kolumba. Przed obiektem w oszklonej gablocie stoi papamobile, którym poruszał się Jan Paweł II podczas drugiej wizyty na Dominikanie.

Ostatnim punktem zwiedzania Santo Domingo był Park Narodowy Tres Ojos. Jest to 50-metrowa jaskinia wapienna na świeżym powietrzu. Znajduje się w niej szereg trzech jezior, czyli ojos, i jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych w kraju. Do środka wchodzi się po kamiennych schodach, Wewnątrz panuje duża wilgotność, więc odczucie gorąca jest większe niż na powierzchni. Jaskinie służyły jako plan filmowy do części scen „Parku Jurajskiego”.

W drodze powrotnej, już w Punta Cana, zatrzymaliśmy się przy dużym sklepie  z pamiątkami. Czego tu nie było? Różne rodzaje kakao, kawy, mamajuany i rumu, nie wspominając o innych drobiazgach. Była też oczywiście degustacja oraz własnoręczne obieranie ziaren kakao. Cała ta otoczka służyła oczywiście lepszemu nastawieniu turystów do robienia zakupów. Tymczasem ceny były tutaj znacznie wyższe niż w małych sklepach obok naszego hotelu. Przykładowo za butelkę 0,7 l rumu Brugal żądano 20 dolarów, podczas gdy u nas kosztowała tylko 15.

I jeszcze taka refleksja odnośnie ceny wycieczki. 95 USD za ujrzenie malutkiego fragmentu miasta liczącego około czterech milionów osób (jedna trzecia mieszkańców Dominikany)  to chyba nieco za dużo. No ale mamy wolny rynek i nikt nas nie zmuszał do wybrania akurat tej wycieczki. A co do ciekawostek, to ze zdumieniem dowiedziałem się, że samochody w tym kraju w ogóle nie mają tablic rejestracyjnych z przodu, a na rondzie  pierwszeństwo ma osoba nadjeżdżająca z prawej strony. Ponadto można prowadzić po szklance rumu, ale w razie wypadku wina zawsze jest przypisywana temu kierowcy, u którego stwierdzi się zawartość alkoholu we krwi. Nie wiedziałem tego, ale podobno można też bezkarnie zawracać lub cofać, gdy pomyli się zjazd z autostrady.

Dzisiaj przed południem przeszedłem się na północną stronę plaży Bavaro. Niczym specjalnym nie różniła się od południowego fragmentu, o którym pisałem wcześniej. Może poza tym, że zobaczyłem na niej pelikana brunatnego z rozłożonymi skrzydłami oraz wyjątkowo okazałą palmę obficie obwieszoną dojrzałymi kokosami. A i jeszcze skutecznie oparłem się zachętom miłej Dominikanki, która proponowała mi masaż za 40 dolarów.

 

Piątek, 21.02.25

Końcówki pobytu na Dominikanie nie mogę zaliczyć do udanych. Wczoraj przyplątała mi się bowiem jakaś paskudna infekcja, objawiająca się dreszczami, wysoką temperaturą i ogólnym rozbiciem. W efekcie zmuszony byłem położyć się do łóżka. Samo to nie byłoby może najgorsze, ale dzisiaj mieliśmy jechać na Saonę. Jednak w tej sytuacji trzeba było zgłosić rezygnację. Pilotka napisała, że możemy liczyć co najwyżej na 50 % zwrotu kosztów, bo wszelkie rezerwacje są już porobione w miejscowym biurze turystycznym. (Edit, pani Klaudia załatwiła ostatecznie zwrot całej sumy :) Jednak bardziej niż pieniędzy szkoda mi utraty szansy na podziwianie największej dominikańskiej wyspy.

Jutro po południu wylot do Warszawy. Mam nadzieję, że nafaszerowany przez żonę różnymi lekami, dojdę jakoś do siebie.



















 

Ostatnie dni na Phu Quoc

 


Piątek, 10.03.23

Wczoraj przed południem odbyłem spacer po plaży, dochodząc  do hotelu The Palmy, w którym spędziliśmy pierwszą noc na Phu Quoc. Tuż za farmą pereł mijałem olbrzymi szkieletor. Miał tu powstać hotel, ale z powodu sprzeciwu mieszkańców budowa została wstrzymana. Lokalna społeczność chciała, żeby w tym miejscu powstała szkoła. W efekcie nie ma niczego, nie licząc tej kupy zbrojonego betonu. Nad głową co pewien czas przelatują zniżające się do lądowania samoloty. Piasek jest bardzo gorący, więc idąc na bosaka, trzeba trzymać się linii wody, pozwalając by nadchodzące fale schładzały stopy. Na Phu Quoc jest  właściwie koniec sezonu, bo w kwietniu zacznie się już pora deszczowa. Można śmiało powiedzieć, że początek marca jest idealną porą do odpoczynku na Phu Quoc. Temperatura utrzymuje się w granicach 30 stopni C. Deszczu jeszcze nie widziałem, choć czasami rano pojawia się parę chmurek. Turystów jest niewielu. Najwięcej oczywiście Polaków, trochę Rosjan i Wietnamczyków.

Po południu darmowym busem sprzed hotelu pojechaliśmy do największego miasta na wyspie – Duong Dong. Jest ono oddalone od naszego aktualnego miejsca pobytu o 7,5 kilometra. Nazwa miasta pochodzi od nazwiska cesarza (Duong Dong żył i panował w siódmym wieku). Kierowca wysadził nas w centrum, nieopodal stuletniej świątyni, po czym zrobiliśmy rundkę po sklepach, szukając miejscowego pieprzu oraz wietnamskiej herbaty. Na bazar zajrzeliśmy tylko na chwilę, gdyż odór zepsutych ryb i mięsa był tak niesamowity, że trudno było powstrzymać odruchy wymiotne. Zresztą i tak byśmy tam raczej nic nie kupili. Z mostu nad przecinającą miasto Rach Duong Dong obejrzeliśmy długi szereg pomalowanych na niebiesko statków. Wypiliśmy sok ze świeżo otwartego kokosa (zawiera mnóstwo odżywczych składników mineralnych), spróbowaliśmy miejscowych lodów i przez  marinę, obok której znajduje się kolejna świątynia (w złoto-zielono-czerwonym kolorze), doszliśmy do latarni morskiej, przy której znajduje się pagoda Dinh Cau. Po trzech godzinach chodzenia (łącznie 23 500 kroków) wróciliśmy na miejsce, z którego ten sam bus co poprzednio zabrał nas do naszego hotelu. Jechały z nami trzy starsze Rosjanki. Wszystkie miały jakieś zakupy. Jedna wiozła nawet szczotkę na kiju…

Dzisiaj znowu zafundowałem sobie darmowy masaż stóp, maszerując przed i po południu po plaży. Maszerowałem chyba nawet zbyt intensywnie, bo dorobiłem się odcisku na śródstopiu lewej nogi. Ale 23 tysiące kroków zaliczone 😊.

Sobota, 11.03.23

Ponownie wybrałem się do Duong Dong. Tym razem na piechotę. Idąc brzegiem plaży od Mercury Villas aż do hotelu The Palm (około 3 km), nie spotkałem ani jednego człowieka. Gęściej zaczęło się robić dopiero w pobliżu centrum miasta. Na wysokości hotelu Victoria musiałem opuścić plażę, gdyż dalej aż do mariny całe wybrzeże jest zabetonowane. Szedłem więc chodnikiem, co wbrew pozorom nie jest wcale takie łatwe. Wietnamczycy generalnie nie lubią chodzić, więc chodniki służą im do zupełnie innych celów. Ot, można po nich jeździć na skuterach, parkować  na całej szerokości albo ustawiać stragany czy reklamowe plansze z ofertami masażu. Jeżeli to komuś przeszkadza, to chyba tylko turystom nie znającym miejscowych obyczajów.

Im bliżej końca pobytu na Phu Quoc, tym więcej chodzę. Oczywiście boso! Jeszcze trochę i będę mógł konkurować z Cejrowskim 😊 W tym tygodniu osiągnąłem całkiem niezły wynik: od dziesięciu tysięcy kroków w niedzielę do 27 tysięcy dzisiaj.

Słów kilka o obsłudze kompleksu Mercury Villas and Spa.  Przede wszystkim pracownicy są bardzo uprzejmi. Niezależnie czy jest to pokojowa, ogrodnik, recepcjonista, kelnerka czy pracownik obsługi basenu – wszyscy miło się uśmiechają i pozdrawiają napotkanych gości. Do pokoi codziennie dostarczana jest woda, saszetki z kawą i herbatą oraz ciasteczka, nie wspominając już o rzeczach tak oczywistych, jak świeże ręczniki czy papier toaletowy.  Również na leżaki przy basenie i na plaży podawana jest herbata i słodycze. Dla jasności – nie jest to formuła all inclusive. Gdyby mnie więc ktoś pytał o zdanie, to śmiało mogę polecić ten obiekt na wypoczynek. 








































 

Punta Cana i Santo Domingo

  Poniedziałek, 17.02.25 Zanim opuściliśmy pokład statku Costa Fascinosa w La Romana musieliśmy rozliczyć się z wydatków poniesionych po...

Posty