Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wodospady. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wodospady. Pokaż wszystkie posty

Szklarska Poręba i okolice

 


Niedziela, 18.08.24

Wczoraj o 8.20 wsiadłem w pociąg  „Piast” z Gdyni  do Krakowa  przez Wrocław.  Tu miałem przesiadkę  na "Orzeszkową" z Warszawy do Szklarskiej Poręby o 13.31. Do dyspozycji miałem   20 minut, zakładając punktualne przybycie pierwszego pociągu, Udało się, choć trochę spóźnienia „Piast” jednak złapał.  Za Wałbrzychem  ulewa, ale na stacji docelowej o 16.46 już nie padało.

Do „Królowej Karkonoszy” dotarłem kilka minut po siedemnastej.  Zrobiłem dopłatę do ośmiu noclegów (razem z opłatą klimatyczną wyszło 825 zł). Otrzymałem pokój nr 43 na drugim piętrze. Widoki kiepskie, a za oknem rusztowanie. W sąsiednich pokojach grupa hałaśliwych dzieciaków. W łazience brak mydła i szamponu. No cóż, to jednak pensjonat, a nie hotel. Nie skorzystałem z opcji wykupienia śniadań i obiadokolacji (po 33 zł każdy z tych posiłków). Obiekt znajduje się na wysokości 690 metrów n.p.m.  

Rano wyjechaliśmy do odległego o 20 kilometrów Świeradowa-Zdroju. Zaraz za Szklarską Porębą zatrzymaliśmy się przy słynnym Zakręcie Śmierci. Owszem, jest on dość ostry (prawie 180 stopni), ale nie aż tak niebezpieczny, jak się mówi. Widywałem znacznie bardziej niebezpieczne serpentyny. Ten zawdzięcza swoją nazwę głównie żołnierzom radzieckim, którzy w 1945 roku spadli w przepaść wraz z kilkoma ciężarówkami. Inna sprawa, że to miejsce jest doskonałym punktem widokowym, stąd zwiększone zainteresowanie turystów.  Przed Świeradowem zatrzymaliśmy się jeszcze nad rzeką Kwisą. Znajdują się nad nią trzy wodospady: Leśny, Poidło i Kwisy. My obejrzeliśmy z bliska tylko ten pierwszy. W zasadzie  jest to – podobnie jak pozostałe – sztuczna zapora, zbudowana w celu spowolnienia nurtu rzeki i zatrzymania konarów, kamieni i tp.

W samym Świeradowie-Zdroju  zaliczyliśmy najpierw wejście na wieżę widokową na Młynicy. Mierzy ona 33,80 m (148 schodów). Rozciąga się z niej wspaniały widok na Góry Izerskie. Szczerze mówiąc, wolałbym jednak podziwiać widoki ze Sky Walk, która ma wysokość 62 metry i jest najwyższą wieżą widokową w Polsce. Tak się jednak złożyło, że zjechaliśmy do centrum Świeradowa, pospacerowaliśmy po ulicy Zdrojowej, zaglądając do licznie otwartych sklepików z pamiątkami, serami podhalańskimi i innymi, a na końcu podziwiając okazały gmach Domu Zdrojowego, iż zapomnieliśmy o tej wieży. Przyczynił się też do tego pewien autostopowicz, którego zabraliśmy do auta. Jechał  stopem z Żagania do Jeleniej Góry. Po drodze opowiedział nam swoją historię. Otóż wraz z żoną pracują oni w żandarmerii wojskowej. Dzisiaj rano mieli lecieć do Hurghady. Tymczasem wczoraj jego żona, w trakcie wycieczki nad Wodospad Kamieńczyka, złamała nogę (poszła tam w trampkach). Co ciekawe, pochodzi stąd i doskonale zna ten teren. Ale cóż, wypadki chodzą po ludziach, a nie odwrotnie.

Po powrocie do Szklarskiej Poręby zdecydowałem się na indywidualny spacer po tej miejscowości. Nie był to najszczęśliwszy pomysł, zważywszy na fakt, iż prognozy zapowiadały burze i opady. Ba, otrzymaliśmy nawet stosowny alert RCB. No i doigrałem się! Zmoczyło mnie do ostatniej suchej nitki…

 

Poniedziałek, 19.08.24

Od wczorajszego popołudnia w Szklarskiej Porębie lało przez całą noc i dzisiejsze przedpołudnie. O wyjściu na jakikolwiek szlak turystyczny nie było więc mowy. Na szczęście w naszych planach pobytu na Ziemi Karkonoskiej  mieliśmy także  odwiedzenie Term Cieplickich. Pojechaliśmy zatem rano na przedmieścia Jeleniej Góry i nabyliśmy bilety wstępu do tej atrakcji  (cena za dwugodzinny pobyt na basenach: 52 zł bilet normalny i 42 zł ulgowy). A tak na marginesie, to w tym roku już po raz trzeci miałem okazję wygrzewać kości w wodach termalnych (poprzednio w słowackim Vrbovie i w „Gorącym Potoku” w Szaflarach”).

Z Cieplic udaliśmy się do odległego o 15 km Karpacza. Tu pospacerowaliśmy nieco po niezbyt dzisiaj zatłoczonym deptaku. Deszcz przestał co prawda padać, ale ciemne chmury nadal krążyły wokół, co szczególnie dobrze widać było na co rusz zasłanianym i odsłanianym szczycie Śnieżki. A skoro mowa o szczytach, to w Karpaczu zdobywcy tych największych   uhonorowani są poprzez odlane w brązie ślady ich butów.  Warto więc czasem spojrzeć pod nogi, zwłaszcza gdy przechodzi się w pobliżu Urzędu Miejskiego. Na Skwerze Zdobywców zobaczyć można odciski obuwia m.in.: Jerzego Kukuczki, Wandy Rutkiewicz i Andrzeja Zawady.

 

Wtorek, 20.08.24

Dzisiejszą wędrówkę rozpocząłem o wpół do ósmej.  W planie miałem Wodospad Kamieńczyka i Szrenicę. Potem jednak moje plany ewoluowały i w efekcie w niespełna siedem godzin przeszedłem prawie 28 kilometrów. A tak oto  wyglądała trasa mojej marszruty: Krucze Skały, Wodospad Kamieńczyka, Szrenica, Śnieżne Kotły i Wodospad Szklarki.

Do Wodospadu Kamieńczyka z „Królowej Karkonoszy”, w której spędzam ten tydzień, szedłem przez godzinę (4 km). Po drodze zatrzymałem się na chwilę przy malutkim wodospadzie obok Kruczych Skał. Potem skręciłem z asfaltowej szosy  na kamienisty szlak, biegnący dość stromo w górę, którym dotarłem pod sam Wodospad Kamieńczyka. Ma on 27 metrów wysokości. Można oglądać go zarówno z góry, jak i od dołu, ale ta ostatnia opcja jest płatna. Poza tym nie można tam iść samemu. A ponieważ nie chciało mi się czekać, aż zbierze się odpowiednia grupa chętnych, odpuściłem sobie tę atrakcję i wraz z innymi turystami  podążyłem brukowaną drogą w stronę wierzchołka Szrenicy. Na siódmym kilometrze minąłem schronisko na Hali Szrenickiej, a na ósmym byłem już na szczycie Szrenicy (1 362 metry n.p.m.). Od wyjścia z pensjonatu minęło równo dwie godziny. Przez moment zachwycałem się  widokiem na Góry Izerskie i Kotlinę Jeleniogórską, uwieczniając przy okazji  te fantastyczne krajobrazy na zdjęciach. Potem skierowałem wzrok na pobliskie Śnieżne Kotły i zdecydowałem się tam pójść, żeby obejrzeć je z bliska. To była dobra decyzja, gdyż po przejściu zaledwie czterech kilometrów, moim oczom ukazały się jeszcze piękniejsze obrazy niż te widziane ze Szrenicy. Pojawiło się co prawda trochę chmur, ale niegroźnych. Można nawet powiedzieć, że dodały one kolorytu górskim krajobrazom. Śnieżne Kotły do złudzenia przypominają alpejskie widoczki. Głębokie i strome żleby, jeziorka polodowcowe, morenowe wały, a nad tym charakterystyczny budynek stacji przekaźnikowej, w którym niegdyś znajdowało się schronisko „Nad Śnieżnymi Kotłami”.

Żeby nie wracać tą samą trasą wybrałem żółty szlak, który wśród gołoborzy wiedzie do schroniska „Pod Łabskim Szczytem” i dalej do Szklarskiej Poręby. Ja jednak przy wspomnianym schronisku skręciłem na szlak niebieski, który prowadzi do Wodospadu Szklarki. Kiedy tam doszedłem (szlak wiódł przez leśne kamieniste ścieżki), miałem już w nogach 22 kilometry. Warto było. Wodospad Szklarki nie jest zbyt wysoki (13.3 m), ale bardzo urokliwy. Kaskada potoku Szklarka zwęża się u dołu, tworząc na dnie swoisty kocioł.

Dalej był już tyko nudny marsz asfaltową drogą do Szklarskiej Poręby Górnej. A, byłbym zapomniał: za wstęp do Karkonoskiego Parku Narodowego obowiązuje opłata (8 zł bilet normalny i 5 zł ulgowy). Technicznie trasa jest dość łatwa i do przejścia przez każdego, kto ma zdrowe nogi i lubi robić z nich użytek.

 

Środa, 21.08.24

Dzisiaj mniej chodzenia (w porównaniu z dniem wczorajszym), za to więcej jeżdżenia. Wybrałem się mianowicie do Czech z biurem „Zielona Dolina” na wycieczkę o nazwie „Czeskie jaskinie koleją izerską i Harrachov”. Tytuł niekoniecznie adekwatny do treści, bo kolej izerska okazała się rozkładowym szynobusem kursującym na trasie Liberec – Harrachov, a nie słynną koleją zębatą. Ale nie czepiajmy się drobiazgów!

Jaskinie Bozkovskie są stosunkowo niedawno odkryte i udostępnione do zwiedzania. Ich historia datuje się od lat czterdziestych ubiegłego wieku, kiedy to przypadkowo natrafili na nie robotnicy wydobywający dolomit. A skoro o tym mowa, to  jaskinie na zboczach wsi Bozkov zbudowane są właśnie z dolomitów, co jest raczej rzadkością. Zwykle bowiem jaskinie powstają z wapieni. Dodatkową atrakcją i  upiększeniem jaskiń są podziemne jeziorka z czystą niebieskozieloną wodą. Zwiedzanie z przewodnikiem (odtwarzał nam nagrane uprzednio po polsku informacje) trwało pięćdziesiąt minut.

O wspomnianej przejażdżce szynobusem nie mam wiele do powiedzenia, może poza tym, że trwała 20 minut (wsiedliśmy w miejscowości Tanvald) i że przejeżdżaliśmy przez kilka krótkich tuneli. Ciekawostką jest natomiast stacja kolejowa w Harrachovie, która jest położona w lesie, w sporej odległości od miasta. W samym Harrachovie warto było obejrzeć wodospad na rzece  Mumlava. Z wysokości około dziesięciu metrów spływa tam  bardzo szeroka kaskada wody. Można ją oglądać zarówno z kładki nad Mumlavą, jak i bezpośrednio z poziomu rzeki.

A skoro Harrachov, to i skocznie. Niestety, obecnie przedstawiają one smutny widok. Od dziesięciu już  lat (jak ten czas leci!) nie są bowiem używane. Obecny burmistrz Tomasz Ploc obiecuje, że postara się je reaktywować w przyszłym roku. Czas pokaże, na ile mu się to uda…

 

Czwartek, 22.08.24

Nie wejść na Snieżkę będąc w Karkonoszach, to jak nie zajrzeć do Bazyliki św. Piotra będąc w Rzymie. Tu i tu ciągną zresztą nieustanne procesje turystów. Nie mogłem więc i ja odpuścić takiej okazji. Ze Szklarskiej Poręby wyjechałem autobusem nr 106 (bilet – 15 zł), z którego o 9.30 wysiadłem na przystanku Karpacz Wang.  Jakieś trzysta metrów wyżej znajduje się  świątynia o tej nazwie. Gdyby nie murowana wieża obok niej, można by pomyśleć, że stoi się obok norweskiej stavkirke. I nie byłoby to błędne skojarzenie, bo ten ewangelicki kościółek faktycznie przywieziono w XIX wieku z norweskiego Wang.

Spod Świątyni Wang wyruszyłem niebieskim szlakiem w kierunku schroniska „Samotnia”. Prowadzi do niego szeroki brukowany dukt o łagodnym nachyleniu. Do schroniska dotarłem po przejściu pięciu kilometrów (licząc od przystanku PKS), co zajęło mi 65 minut. Nieopodal „Samotni”, będącej jednym z najstarszych schronisk w Karkonoszach, znajduje się Mały Staw, położony w kotle o tej samej nazwie. Po niespełna kwadransie marszu nieco bardziej stromym szlakiem moim oczom ukazało się kolejne schronisko, czyli „Akademicka Strzecha”. Również tu, podobnie jak pod „Samotnią”, odpoczywało wielu turystów. Ja jednak nie zatrzymywałem się, tylko parłem do przodu, żeby wreszcie po ponad siedmiu kilometrach wejść na płaskowyż zwany Równią pod Śnieżką. Stąd widać już było charakterystyczny wierzchołek królowej Karkonoszy.  Aż do „Domu Śląskiego” szło się wygodnie niczym po promenadzie (chwilami nawet w dół). Prawdziwe wyzwanie stanowił dopiero ostatni (dziesiąty) kilometr przed szczytem Śnieżki. Tu szybko okazywało się, kto ma dobrą kondycję, a kto musi co kilkadziesiąt metrów zatrzymywać się dla złapania oddechu. Przed Wysokogórskim Obserwatorium Meteorologicznym zameldowałem się o 11.55, czyli po dwóch godzinach i 24 minutach od rozpoczęcia spaceru. Pogoda była dzisiaj wymarzona: nie było silnego wiatru, temperatura około 10 stopni C i bardzo mało chmur. A wiadomo, że na Śnieżce bywa z tym różnie i trzeba mieć odrobinę szczęścia, żeby trafić na dobre warunki do podziwiania rozległych widoków.

Zejście odbywa się łagodnie opadającą Drogą Jubileuszową, która dochodzi do szlaku niebieskiego przed „Domem Śląskim”.  Z tego szlaku zszedłem dopiero poniżej „Akademickiej Strzechy” na rozgałęzieniu przy Złotówce. Do Karpacza wracałem szlakiem żółtym. Od niebieskiego różni się on między innymi rodzajem nawierzchni. Jest na nim więcej szutru niż kamieni.  Na samym dole, nieopodal ulicy Olimpijskiej, natknąłem się na Dziki Wodospad na Łomnicy, a nieco dalej na zaporę zbudowaną na tej samej rzece. Wędrówkę zakończyłem w centrum Karpacza  na przystanku Bachus. Dystans – 22,86 km, czas – 5 godzin i 7 minut.

Piątek, 23.08.24

Dzisiaj mniej chodzenia, bo zaledwie 11,5 kilometra. Byłoby jeszcze mniej, gdybym do ruin Zamku Chojnik szedł z Sobieszowa. Ja jednak podjechałem ze Szklarskiej Poręby pociągiem do Piechowic i stąd rozpocząłem wędrówkę. Pierwsze pięć kilometrów to monotonny spacer po asfaltowych drogach. Dopiero od podnóża Chojnika zaczął się bardziej intensywny marsz. Trasa biegnie z początku szlakiem czerwonym, który przy Płaskim Kamieniu rozdziela się. Do zamku można stąd iść dalej szlakiem czerwonym przez Głazowisko lub czarnym przez Zbójeckie Skały. Wybrałem tę pierwszą opcję, drugą zaś zostawiając sobie na powrót. Na całej długości (jakieś dwa kilometry) wybrukowana kamieniami droga wspinała się łagodnymi zakosami aż do zamku. Przed wejściem do ruin wykupiłem bilet (zwykły kosztuje 15 zł, a ulgowy 8 zł).

Historia zamku sięga  trzynastego wieku. Najpierw był to drewniany zameczek myśliwski, zbudowany w 1292 roku, który potem rozrósł się w potężną kamienną twierdzę. Tu jednak zauważyłem pewną nieścisłość na tablicach informacyjnych rozstawionych na terenie zamku. Na jednej z nich widnieje taki oto zapis: „W 1392 roku zamek otrzymuje rycerz Gotsche Schoff, protoplasta rodu Schaffgotschów”. Na drugiej natomiast czarno na białym jest napisane, że: „Po śmierci Bolka II w 1368 r. żona jego księżna Agnieszka osadziła na zamku rycerza swego dworu Schoffa II zwanego Gotsche”. Jeszcze inaczej przedstawia to Wikipedia: „9 września 1399 roku starosta księstwa świdnicko-jaworskiego Benesz z Choustnik za zgodą króla Czech Wacława IV zastawił zamek Gotsche II Schofowi”. Tak czy owak rodzina Schaffgotschów przez kolejne stulecia panowała na tym zamku.

Z zamkowej wieży rozciąga się  piękny widok na całą bliższą i dalszą okolicę. Można stąd obserwować zarówno Śnieżkę, jak i Śnieżne Kotły oraz Szrenicę. Jak wspomniałem wyżej, do Sobieszowa wracałem czarnym szlakiem. Jest on o wiele bardziej malowniczy niż ten czerwony, a zarazem trudniejszy do przejścia. Nie ma tu bowiem gładkiego traktu, tylko ścieżka składająca się ze skalnych odłamków i licznych korzeni rosnących wokół drzew. Niewątpliwą atrakcją Zbójeckich Skał jest tzw. dziurawy kamień. W istocie to mini tunel, przez który może przecisnąć się osoba o niezbyt dużych gabarytach.

Do Szklarskiej Poręby wróciłem autobusem linii 106.

 

Sobota, 24.08.24

Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija – pisał kiedyś Stanisław Jerzy Lec. Również mój pobyt w Szklarskiej Porębie dobiega końca. Dzisiaj wybrałem się na ostatni spacer po najbliższych okolicach pensjonatu „Królowa Karkonoszy”, żeby obejrzeć nowe i przypomnieć sobie już widziane miejsca. Najpierw czerwonym szlakiem wyruszyłem w stronę Wysokiego Kamienia (1 058 metrów n.p.m). Dojście do schroniska zajęło mi prawie godzinę, choć jest to odległość zaledwie 3,5 kilometra. Jednak kamienista ścieżka pnie się tam dość stromo w górę. Poza tym nigdzie się nie spieszyłem. Na szczycie Wysokiego Kamienia obok schroniska znajduje się kamienna wieża widokowa, którą wybudowali państwo Gołbowie, obecni właściciele obiektu. Rozciąga się z niej  wspaniały widok  zarówno na Karkonosze, jak i na Góry Izerskie oraz Kaczawskie (teoretycznie, bo wieża była zamknięta, ale z pobliskich skał widoki jest równie wyśmienite).  Na szlaku nie brakuje tabliczek z dowcipnymi tekstami, jak: „Uwaga! Możesz zgubić klapki!” czy „Teściowa cię goni! Uciekaj!”. A ponieważ jest to Duża Sztaudyngerowska  Trasa Turystyczna (Sztaudynger mieszkał w Szklarskiej Porębie przez cztery lata), w kilku miejscach umieszczono tablice z tekstami fraszkopisarza. Oto niektóre z nich: „Motylu, ja bym ciebie szczęścia uczyć mógł, Tobie pył potrzebny kwiatów – mnie starczy pył dróg…”, „Trzy prośby bym do polskiej publiczności miał. Nie krzyczcie i nie śmiećcie. Nie zapisujcie skał!”.

Spod Wysokiego Kamienia żółtym szlakiem udałem się na Zakręt Śmierci, mijając po drodze  skałę Mnich oraz drobniejsze skałki. Mnie z kolei mijali biegacze uczestniczący w odbywającym się dzisiaj Biegu Piastów (50 km!). Po przecięciu drogi nr 358 zszedłem kilkaset metrów w dół do Sztolni Pirytu. Minerału tego nie wydobywa się tutaj już od początku XIX wieku, ale sztolnia nadal jest dostępna. Przed powrotem do pensjonatu zaszedłem jeszcze do centrum  Szklarskiej Poręby, żeby zrobić zakupy przed jutrzejszą podróżą do Gdańska.

Myślę, że to to był udany tydzień. Zobaczyłem sporo nowych miejsc oraz spaliłem trochę kalorii. W liczbach wygląda to następująco: 185 783 kroków czyli 133,43 kilometrów i 7 118  spalonych kalorii. Wrażeń estetycznych nie da się przeliczyć, ale zapewniam, że było ich multum…

Wysoki Kamień


Zamek Chojnik





Karpacz - świątynia Wang

Bozkov

Mumlava


Wodospad Szklarki

Krucze Skały

Śnieżne Kotły




Wodospad Kamieńczyka

Świeradów


 

Weekend w Islandii



Islandia przywitała mnie rzęsistym deszczem i porywistym wiatrem. Na lotnisku w Keflavik samolot Wizz Air wylądował z opóźnieniem. Łukasz, oczekujący na mnie  prawie od godziny, martwił się, że nie zdążymy na autobus. Faktycznie, zdążyliśmy wsiąść w ostatniej chwili i to tylko dzięki temu, że bus linii 55 - notabene jedynej łączącej port lotniczy z centrum Reykjaviku - nieco się opóźnił. Na kolejny trzeba byłoby czekać godzinę. Trochę zszokowała mnie cena biletu za przejechanie siedmiu przystanków - ponad 1600 koron, czyli około 58 złotych. A skoro jestem przy temacie komunikacji miejskiej, to następnego dnia zapłaciłem za przejazd do Reykjaviku liniami 55 i 1 1760 koron. W drodze powrotnej natomiast 500 za przejazd jedynką i 1700 za  55. Ciekawostka: w obu przypadkach nie otrzymałem biletu. Czyżby islandzcy kierowcy mieli skłonności do zarabiania na lewo?

Dzięki uprzejmości Łukasza miałem darmowe miejsce do spania w dawnym budynku koszarowym. Mieszkanka  są tutaj ciasne, ale funkcjonalne. Jest łazienka oraz osobne garderoby przynależne do każdego pokoju. Kuchnia oraz pralnia są wspólne dla całego korytarza. Mieszka tu sporo Polaków, pracujących głównie na pobliskim lotnisku. Czynsz za pokój wynosi w przeliczeniu około 1 800 zł. A propos naszych rodaków, to stanowią oni największą mniejszość etniczną w Islandii. Ich liczbę szacuje się na 12 tysięcy. To sporo, zważywszy na fakt, iż całkowita liczba ludności tego kraju przekracza zaledwie 330 tysięcy. Tak więc na Polaków można tu natknąć się niemal na każdym kroku. Nie chodzi tu wyłącznie o tych przebywających na stałe, ale także odwiedzających oraz zwykłych turystów. Trzeba bowiem wiedzieć, że Islandię odwiedza rocznie około miliona osób, co niewątpliwie jest swego rodzaju ewenementem.

Islandię najlepiej zwiedzać wynajętym samochodem. W celu zminimalizowania kosztów dobrze jest zebrać 3 lub 4 osoby. Niestety, ja byłem sam. Zdecydowałem się więc wykupić w Gray Line Iceland wycieczkę pod nazwą Golden Circle Classic. Koszt ośmiogodzinnej objazdówki po najciekawszych miejscach  w pobliżu Reykjaviku wynosi 10 500 koron islandzkich, czyli ok 375 złotych. 

Pogoda w sobotni poranek była fatalna: ostro zacinający deszcz i spore zamglenie. Miałem nawet wątpliwości, czy w takich warunkach wycieczka dojdzie do skutku. Nie uwzględniłem jednak faktu, że tutejsza aura cechuje się dużą zmiennością. Poza tym "biznes is biznes". Do małego busa wsiadłem przed hotelem Plaza. Naiwnie sądziłem, że będzie to docelowy środek lokomocji. Tymczasem busy  tylko zbierały turystów przed poszczególnymi hotelami i zawoziły ich na punkt zborny. Tutaj dopiero następowała przesiadka do dużych autokarów. Wspominam o tym dlatego, że w trakcie przesiadki zapomniałem zabrać z busa swoją czapkę. Na szczęście została mi jeszcze wiatrówka z kapturem.

Z Reykjaviku wyjechaliśmy o godzinie 10.30. Przewodniczka Christina przedstawiła pokrótce program wycieczki. Jej pierwszym punktem był park narodowy Þingvellir nad północnym brzegiem największego islandzkiego jeziora Þingvallavatn, tuż przy drodze nr 36. W tym miejscu stykają się ze sobą dwie płyty tektoniczne: euroazjatycka i północno amerykańska. Deszcz przestał padać i mgła nieco się rozeszła, ale nadal solidnie wiało. Nieopodal platformy widokowej zlokalizowane było centrum gastronomiczno-handlowe. Takie same spotkać można było przy pozostałych atrakcjach Golden Circle. Przewodniczka wręcz zachęcała  do korzystania z możliwości zakupu pamiątek i do konsumpcji. W tym celu specjalnie wydłużała przerwy postojowe. No cóż, taki jest biznes turystyczny. Gdyby się zwiedzało indywidualnie, byłoby więcej czasu na atrakcje turystyczne.

Drugi postój wypadł przy Gullfoss, czyli złotym wodospadzie na rzece Hvítá przy drodze nr 35.  Wodospad składa się z dwóch kaskad o wysokości 11 i 21 metrów. Przepływa przez niego 400 metrów sześciennych wody na sekundę. Kapryśna aura nie pozwoliła na długie podziwianie tego cudu natury. Ledwo pstryknąłem kilka zdjęć, a już rozpoczęła się potężna ulewa. Schroniłem się w pobliskim kompleksie handlowo-gastronomicznym. Przy okazji nabyłem do swojej kolekcji otwieracz do butelek z magnesem i jakiś mini kubeczek do postawienia na półkę z pamiątkami z podróży.

W odległości około dziesięciu kilometrów od Gullfoss  w dolinie Haukadalur znajduje się Geysir i Strokkur (gejzery). Ten pierwszy rzadko wybucha, ale za to byłem świadkiem wybuchów tego drugiego w odstępach około dziesięciominutowych. Słupy gorącej wody wylatywały na  kilkanaście metrów w górę. Wokół unosił się zapach siarkowodoru do złudzenia przypominający odór zgniłych jaj. Na całym terenie tuż nad ziemią unosiły się kłęby pary z gorących wód geotermalnych.  Wokół gejzerów ziemia o rudawym odcieniu a w oddali ośnieżone góry. Niesamowite wrażenia.

Następnym i niestety ostatnim godnym uwagi punktem programu wycieczki Złoty Krąg był niewielki wodospad Faxi (inaczej Vatnsleysufoss) na rzece Tungufljót. Podobno występuje tu w dużych ilościach łosoś. Nieopodal znajduje się restauracja Vid Faxa, ale poza sezonem jest nieczynna.

Ostatni postój wypadł w małym miasteczku Hveragerði  (ok. 1800 mieszkańców). Jego jedynym powodem było zrobienie zakupów w markecie sieci Bonus. Osobiście nabyłem tam chleb za 498 koron (prawie 18 zł). To i tak taniej niż w Reykjaviku, gdzie płaciłem 569 koron za pół kilograma ciemnego chleba z ziarnami.

Do stolicy Islandii wróciliśmy kilka minut po osiemnastej. Pogoda wyklarowała się na tyle, że można było bez obawy przemoknięcia pospacerować po mieście. Co prawda rano zwiedziłem już operę Harpa (europejska nagroda dla współczesnej architektury) i obejrzałem z zewnątrz kościół Hallgrímskirkja (drugi pod względem wysokości budynek w Islandii), ale teraz miałem jeszcze ponad 40 minut do odjazdu autobusu, więc znów zagłębiłem się w malownicze uliczki. Na przystanku zauważyłem ogłoszenie o poszukiwaniu zaginionego Polaka. Zaginął on 28 lutego tego roku. W Islandii mieszkał od pięciu lat. Póki co, brak informacji o jego odnalezieniu.

Niedziela od samego rana była mglista i deszczowa. Mimo to zdecydowaliśmy się z Łukaszem pójść na ryby. Przemokliśmy do cna, zanim jeszcze doszliśmy na wybrzeże Atlantyku. Na domiar złego ryby nie brały. Wróciliśmy zatem do koszarowca. Jedyny pożytek z tej eskapady to spalone podczas 13. kilometrowego spaceru kalorie. Po południu pogoda wydatnie się poprawiła. Powtórzyliśmy więc swoją wędrówkę na skalne wybrzeże. Tym razem ryby wprost rzucały się na haczyk Łukaszowej wędki. W przeciągu półtorej godziny złowił on 9 fląder (trzy wyrzucił) i jednego dorsza. Wieczorem oczyściłem i usmażyłem cały ten połów. Nie wyszło mi to zbyt perfekcyjnie, ale świeża ryba zawsze smakuje...

W ostatnim dniu mojego pobytu na Islandii pogoda była iście wiosenna. Na lotnisko udałem się więc piechotą. Na skróty byłoby to jakieś 7 kilometrów. Ponieważ jednak miałem dużo czasu, poszedłem okrężną drogą przez centrum Keflavik. Przy okazji trochę pobłądziłem, więc w sumie przeszedłem 14 km.

Wrażenia? Ogólnie pozytywne, ale z dużą dawką niedosytu. Uświadomiłem sobie bowiem, że zaledwie liznąłem Islandii. By w miarę dokładnie poznać ten wyspiarski kraj, najlepiej przyjechać tu na minimum 10 dni i dysponować środkiem transportu. Wyobrażam sobie, jak pięknie musi być tutaj latem...
Opera Harpa

Reykjavik


Park narodowy  Pingvellir


Gullfoss

Gullfoss

Gullfoss

Geysir

Geysir

Geysir

Geysir

Wodospad Faxi

Restauracja nieopodal Faxi

W drodze

Reykjavik

Wędkowanie w Atlantyku


Troll

Wybrzeże Atlantyku





Połów




Reykjavik z lotu ptaka






Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty