Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cruiser. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cruiser. Pokaż wszystkie posty

Na pokładzie "Costa Pacifica": Gibraltar, Lizbona, Kadyks, Malaga, Marsylia, Savona, Genua, Barcelona

 


Niedziela, 19.10.25

Dzisiaj o szesnastej, po siedemnastu godzinach od wyjścia z domu, zaokrętowaliśmy się w Barcelonie na statek wycieczkowy Costa Pacifica. Co zajęło nam tyle czasu? Najpierw była podróż pociągiem Ustronie z Gdańska do Warszawy, a następnie lot samolotem rejsowym PLL „Lot” do stolicy Katalonii. W obu środkach komunikacji spędziliśmy zaledwie sześć i pół godziny. Reszta to czekanie. Najdłużej, bo ponad pięć godzin pomiędzy przyjazdem do Warszawy a odlotem. Poza tym ponad dwie godziny oczekiwaliśmy na zaokrętowanie (Embarkation). Wcześniej, bo na Okęciu, poznaliśmy naszego pilota z ramienia Unique Moments. Jest nim młody i – póki co – sympatyczny Norbert Wnękowski.

Otrzymaliśmy kabinę nr 7301 na siódmym pokładzie, niemal w samym środku statku. Restaurację a’la carte New York mamy na czwartym pokładzie, ale będziemy raczej korzystać z La Paloma Buffet Restaurant na dziewiątym. Jest tam może mniej elegancko, ale wybór dań podobny i nie trzeba czekać na obsługę. W porcie obok nas stoi jeszcze kilka wycieczkowców, w tym Costa Smeralda oraz 360.metrowy Allure Of The  Seas. Dla porównania, nasza Costa Pacifica ma tylko 290 metrów długości. Dzisiaj o dwudziestej wypływamy w stronę Cieśniny Gibraltarskiej. W Gibraltarze mamy zacumować we wtorek rano. Pogoda na razie dopisuje, humory również, choć po blisko dobie bez snu, odczuwamy nieco zmęczenie.

 Poniedziałek, 20.10.25

Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy jeszcze w teatrze fragmenty Wizualnego Show Tanecznego „Nieskończony Błękit” w wykonaniu grupy eVolution Dance Theater. Nie zgłosiliśmy się natomiast na miejsce zbiórki z kapokami, żeby potwierdzić zapoznanie się z procedurami bezpieczeństwa na statku. Dlatego dzisiaj rano otrzymaliśmy żółtą notę z ostrzeżeniem, podpisaną przez samego kapitana Alba Nicolo. Po południu zaś wrzucono do naszej skrzynki notę z czerwonym obramowaniem. Ale spokojnie!. Tę ostatnią wystarczy podpisać i wrzucić do skrzynki obok recepcji. Ot, taki myk dla leniwych…

Nie wspomniałem jeszcze, że wczoraj wraz z bagażem udało mi się przemycić na pokład nieco alkoholu: whisky w butelce po Coli oraz rum w butelce po wodzie. Nie ma się czym chwalić, ale odnotowuję gwoli ścisłości.

Po śniadaniu pomoczyliśmy się nieco w jacuzzi. Nieopatrznie jednak wszedłem tam ze smartwatchem na ręku. Zapomniałem już, że cztery lata temu w podobny sposób straciłem zegarek w Morzu Martwym. Tym razem stało się to samo. Głupich nie sieją, sami się rodzą…

Pogoda słoneczna, morze spokojne. Płyniemy ze średnią prędkością 17 knots. Po prawej stronie widać skaliste wybrzeża Hiszpanii. Korzystając z wolnego czasu zwiedzamy zakamarki statku: sklepy, kasyno, restauracje i bary, teatr, baseny i pokłady z leżakami do opalania. Degustujemy też specjały przygotowane przez szefów kuchni. Nie pijemy jedynie Sangrii, gdyż ta oferowana jest po 8,80 Euro za szklankę.

Wieczorem słuchamy w teatrze  najsłynniejszych przebojów Whitney Houston, Lady Gagi i Cher w ramach koncertu „Women on World”. Wykonuje je z gracją, mimo nieco korpulentnej postury, Francesca Aureli. Jej występ poprzedza prezentacja kadry zarządzającej na statku „Costa Pacifica”, czyli całkiem sporej gromady menadżerów  odpowiedzialnych za poszczególne działy. Później przenosimy się na piąty pokład, gdzie w Welcome Atrium jest możliwość zrobienia sobie zdjęcia z kapitanem Alba. Tak na marginesie, to mój trzeci kapitan na koncie. Dopiero. Bo trudno mi równać się z   Wojciechem Dąbrowskim, który fotografował się już z bodajże 46 kapitanami….

 Wtorek, 21.10.25

W Gibraltarze zacumowaliśmy o siódmej. Słońce jeszcze nie wzeszło. Z ustępującej powoli ciemności wyłaniała się słynna Skała (The Rock). Tuż pod nią jaśniały światła budzącego się miasta. Obok naszej jednostki na terminalu stał już jakiś mały wycieczkowiec z Malty. Po śniadaniu udaliśmy się spacerkiem do dolnej stacji kolejki linowej (reszta grupy wybrała transport busem). Maszerowaliśmy przez miasto, jakieś dwa kilometry. Towarzyszył nam pilot Norbert. Jego pomoc okazała się nieoceniona przy zakupie biletów na kolejkę. Nie miałem bowiem przy sobie funtów brytyjskich, a ustawienia mojej karty kredytowej nie pozwalały na płatności poza krajami UE. Zmienić ich w aplikacji bankowej nie mogłem, gdyż nie było dostępu do internetu.  Norbert zapłacił więc za nasze bilety 34 funty - ze zniżką senioralną,  normalne kosztowały 38 funtów (oddałem mu tę kwotę przelewem blikiem na telefon, gdy tylko złapałem zasięg sieci internetowej). W kolejce do kasy, a następnie do wagonika kolejki oczekiwaliśmy przez godzinę. Nie mieliśmy więc zbyt wiele czasu na zwiedzanie, bo na statku musieliśmy zameldować się najpóźniej o trzynastej (o 13.30 Costa Pacifica odpływała do Lizbony). Nie zobaczyliśmy więc jaskini św. Michała, Mostu Windsor, Memoriału Sikorskiego  ani nie zajrzeliśmy do sieci tuneli wykutych niegdyś w skale przez żołnierzy. Mieliśmy jednak na tyle czasu, żeby obejrzeć i sfotografować wspaniałe widoki rozciągające się z wierzchołka skały gibraltarskiej. Pogoda dopisała, więc i powietrze było na tyle przejrzyste, żeby dojrzeć w oddali brzegi Afryki. Na każdym kroku towarzyszyły nam oczywiście tutejsze małpy. Wbrew niektórym relacjom, które gdzieś tam kiedyś przeczytałem, makaki nie były jednak w żaden sposób uciążliwe ani agresywne. Wręcz przeciwnie – raczej znudzone fotografującymi je turystami. No, może z wyjątkiem jednej, która wystraszyła turystów, wskakując przez otwarte okienko do wnętrza wagonika. Szybko się zresztą wycofała.

Już w trakcie odpływania w głąb Cieśniny Gibraltarskiej zauważyłem krótki pas tutejszego lotniska. Tego samego, z którego w ostatni w życiu lot 82 lata temu wystartował generał Sikorski.

Popołudniu odebrałem zdjęcia, które zrobiliśmy sobie wczoraj z kapitanem. Za zestaw trzech fotografii w formacie A4 oraz miniaturki z magnesem zapłaciłem 25 Euro. Przy okazji obejrzałem (teatr jest na tym samym poziomie, co punkt Foto) finał konkursu  The Voice of the Sea. Wystąpiło sześcioro wykonawców (tylko jedna kobieta), m.in. z Peru i Gwatemali. Zwyciężył Włoch Benedetto, który odznaczał się nie tylko silnym głosem, ale też potężną posturą. W nagrodę otrzymał z rąk uroczej przedstawicielki Costa statuetkę z logo tej firmy.

Wieczorem posłuchałem w Grand Barze nieśmiertelnych przebojów Abby.

Dzisiaj płyniemy z prędkością 19,2 knots.

 Środa, 22.10.25

Przed dziewiątą zacumowaliśmy na terminalu w Lizbonie. Jest ciepło, ale pochmurnie. Obok naszej jednostki stoją także MV Ventura z floty P&O Cruises oraz MS Europa 2 obsługiwany przez niemiecką  firmę Hapag-Lloyd Cruises. To nasza druga wizyta w stolicy Portugalii. Poprzednio przebywaliśmy tutaj przed dwunastoma laty. Miło jest jeszcze raz pospacerować po znanych zakątkach miasta i powspominać zakupy w Pingo Doce czy smak słodkich pastei de nata.

Zagłębiamy się w wąskie uliczki Alfamy i wspinamy powoli na wyższe punkty. Podziwiamy elewacje domów pokryte kolorowymi azulejos, ozdobne kołatki do drzwi, liczne murale oraz wizytówkę Lizbony – słynny tramwaj linii 28. Z punktu widokowego Sophia de Mello Breyner Andresen  spoglądamy na pobliską twierdzę św. Jerzego, ale nie dochodzimy do niej. Raz, że trzeba byłoby najpierw schodzić w dół, a potem ponownie wspinać się w górę, czego moja żona nie lubi, a dwa, że już ją odwiedziliśmy podczas poprzedniego pobytu w Lizbonie. Spacerujemy więc po ogrodzie Machado, zaglądamy do kościoła Matki Bożej    Łaskawej, a potem przechodzimy obok Narodowego Panteonu z charakterystyczną kopułą, doskonale widoczną ze statków cumujących na nabrzeżu Tagu. Po krótkim odpoczynku na statku wyruszamy na kolejny spacer, tym razem przez Plac do Comercio do Rua Augusta rozpoczynającej się Łukiem Triumfalnym. Tu, jak zawsze, pełno jest turystów, ulicznych grajków, sprzedawców t-shirtów oraz licznych punktów gastronomicznych. Coś jak na gdańskiej Długiej w szczycie sezonu.  W pobliżu placu Rossio (Plac de D. Pedro IV) jakiś młody człowiek pytająco szepnął mi nad uchem: „kokaina? haszysz?”. Czyżbym wyglądał na potrzebującego? We wspomnianym już Pingo Doce (odpowiednik naszej Biedronki) nabywamy  parę butelek wina. Bardzo taniego w porównaniu z cenami w naszych marketach. Na statek przemycamy je w bardzo prosty sposób, czyli w butelkach po wodzie. Wydaje mi się, że pracownicy obsługujący skanery bagażu doskonale znają te triki, lecz po prostu przymykają oko na takie drobne naruszenia regulaminu obowiązującego na statkach wycieczkowych.

Według programu w Lizbonie mieliśmy przebywać przez dwa dni. Jednak z powodu ogłoszonego na jutro ogólnokrajowego strajku pracowników administracji w Portugalii, opuścimy to miasto już dzisiaj wieczorem. W sumie dobrze, bo tak naprawdę nie wiedziałbym, co robić z jutrzejszym dniem. Co do dzisiejszego, to zakończyłem go wynikiem 28 358 kroków, co daje  około dwudziestu kilometrów.

 Czwartek, 23.10.25

Dzień słoneczny i ciepły. Tafla morza gładka jak stół. Lizbonę opuściliśmy wczoraj o godzinie 23. Płyniemy do Kadyksu. Czas upływa na błogim lenistwie, choć rozrywek na statku nie brakuje. Można poopalać się na pokładach z leżakami, można posiedzieć w jacuzzi, choć te są mocno oblężone. Można też oddać się konsumpcji, bo praktycznie przez cały czas jest serwowane coś do jedzenia, ale to ostatnie nie jest dobrym pomysłem, jeśli chce się zachować w miarę szczupłą sylwetkę. Poza tym  można wziąć udział w lekcjach tańca czy też nauczyć się sztuki przyrządzania drinków. Mówię tu oczywiście tylko o bezpłatnych atrakcjach. Nie brak bowiem na statku propozycji premium, np. 75.minutowy masaż całego ciała za jedyne 129 Euro…

Do Kadyksu dopłynęliśmy ponad godzinę przed planowanym czasem. Nie mogliśmy jednak zacumować wcześniej, więc spędziliśmy ten czas na redzie portu. Kiedy wreszcie o osiemnastej „Costa Pacifica” przybiła do nabrzeża, musieliśmy czekać jeszcze 45 minut na wyjście ze statku. Na szczęście centrum Kadyksu jest bardzo blisko, więc zdążyliśmy zrobić krótki rekonesans po tym urokliwym mieście, nie bez kozery zwanym perłą Andaluzji. Najważniejsze miejsca i obiekty, jakie dziś zobaczyliśmy to: Pomnik Konstytucji z 1812 roku na placu Hiszpańskim, Dom Czterech Wież, kościół del Carmen, Park Genoves, gmach Gran Teatro Falla i kościół św. Antoniego Padewskiego na placu imienia tegoż patrona. O sklepach i sklepikach już nie wspominam, bo to nudne. Oczywiście tylko z mojego punktu widzenia, bo żona jest dokładnie odwrotnego zdania. Spacerek zakończyliśmy na urokliwej promenadzie nad brzegiem Atlantyku, kończącej się pozostałościami murów obronnych z  armatami wycelowanymi w potencjalnych najeźdźców.

Wieczorem zajrzałem do Grand Baru na piątym pokładzie. Sporo pasażerów słucha tu muzyki, pije drinki oraz tańczy. Jest miło i przyjemnie, ale – jeżeli ktoś chce degustować jakieś alkohole – dość drogo. Przykładowo 0.4 l Carlsberga kosztuje 7.48 Euro.

 Piątek, 24.10.25

Po śniadaniu wyruszyliśmy na bardziej gruntowne zwiedzanie urokliwego Kadyksu.   To najstarsze miasto  - nie tylko Hiszpanii, ale też całej Europy Zachodniej – charakteryzuje się wąskimi brukowanymi uliczkami, pięknymi plażami oraz licznymi zabytkowymi obiektami, głównie sakralnymi. Dzisiaj obejrzeliśmy w kolejności: pomnik Segismundo Moreta (premiera i polityka z przełomu XIX i XX wieku), usytuowany w otoczeniu palm, Plac św. Jana z okazałym ratuszem miejskim, nadmorską promenadę i szeroką plażę  La Caleta, Bramę Ziemi, stanowiącą niegdyś część fortyfikacji miejskich, barokowy kościół św. Józefa  z XVIII wieku, 114.metrową wieżę telekomunikacyjną Torre Tavira II i katedrę Św. Krzyża, zwaną też Nową Katedrą. Tę ostatnią budowano ponad sto lat. Dlatego łączy ona mieszankę stylów barokowego, rokokowego i neoklasycznego. Ponadto zajrzeliśmy do kilku parków oraz sklepów. Ceny są porównywalne do naszych, choć nie dotyczy to owoców. Te są bowiem wyraźnie droższe. Tanio natomiast, podobnie jak w Lizbonie, można kupić wino, bo już od 2,05 Euro za butelkę (w Carrefourze). Przez kilka godzin przeszliśmy łącznie 15 kilometrów, ciesząc się ciepłem (25 stopni C) i pięknymi widokami.  Z czystym sumieniem mogę polecić to miasto każdemu wrażliwemu turyście.

O dziewiętnastej wypływamy do Malagi. Towarzyszy nam stado mew. Nie tyle nas żegnają, co liczą na wyrzucane z balkonów resztki jedzenia. Piękny zachód słońca.

Wieczorem w teatrze pokaz muzyki i tańca flamenco w wykonaniu Luces de Bohemia. We właściwym miejscu i czasie, bo jesteśmy przecież w Hiszpanii.

 Sobota, 25.10.25

W nocy ponownie przepłynęliśmy przez Cieśninę Gibraltarską i znów znaleźliśmy się na Morzu Śródziemnym.  Na terminalu w Maladze „Costa Pacifica” zacumowała o godzinie siódmej. Od rana pięknie świeciło słońce, a temperatura w szczytowej porze dnia dochodziła do 27 stopni C. Dopiero w momencie opuszczania tego hiszpańskiego klejnotu, jak zwane jest to andaluzyjskie miasto na wybrzeżu Costa del Sol, pojawiła się znienacka gęsta mgła.

Do zabytkowego centrum idzie się z portu około dwadzieścia  minut. Już z daleka widać otaczające miasto góry oraz  świetnie zachowaną twierdzę Maurów – Alcazaba.  Wyróżnia się też na tle innych budowli wieża  budowanej przez 250 lat katedry. Po drodze mijamy ekskluzywne jachty, w tym okazałą „Zenobię” należącą do syryjsko-saudyjskiego biznesmena (Wafic Said) oraz białą latarnię morską. Maszerujemy wśród szpaleru palm daktylowych, mijając po prawej stronie plażę de la Malagueta, a po lewej kolejne jednostki pływające. W pierwszym napotkanym Markecie Express ze zdziwieniem zobaczyliśmy mnóstwo polskich produktów, w tym różne rodzaje piwa (Perła Miodowa – 1,35 Euro), słodycze, a nawet kiszoną kapustę w słoikach. Były też produkty z nazwami w języku rosyjskim, np. indyjska herbata „Maharadji” z dopiskiem „krepkij czaj” (1 kg/15,75 Euro).

Dalej wędrowaliśmy brukowanymi i wąskimi uliczkami,  podobnymi do tych w Kadyksie, podziwiając piękne kamienice i budynki użyteczności publicznej, jak np. Teatro Cervantes czy Muzeum Pabla Picasso. W końcu doszliśmy do placu de la Merced, na rogu którego stoi dom, w którym urodził się wspomniany już Picasso. Plac zatłoczony jest turystami, wśród których daje się usłyszeć wielu Polaków. Stąd już tylko parę kroków do mauretańskiej Alcazaby, potężnej twierdzy na wzgórzu Gibralfaro. W tym miejscu moja żona decyduje się na odpoczynek, a zatem wspinam się dalej sam krętą kamienną ścieżką wzdłuż murów obronnych. Dochodzę w końcu do punktu widokowego, skąd rozpościera się wspaniała panorama na morze i na niemal całą Malagę. Szczególnie dobrze widoczny jest amfiteatr z czasów rzymskich, zbudowany u podnóża  Gibralfaro. W oczy rzuca się też oczywiście ogromna katedra z charakterystyczną wieżą. Do tej ostatniej dochodzimy po pewnym czasie, ale podziwiamy ją tylko z zewnątrz. Nie mamy bowiem czasu na stanie w kolejce za biletami, a jest ona bardzo długa, podobnie jak przed Muzeum Picassa. Tymczasem nasz statek odpływa dzisiaj wyjątkowo wcześnie, bo już o szesnastej. Szkoda, bo w tym pięknym mieście chciałoby się zostać nieco dłużej.

Wieczorem posłuchaliśmy w teatrze największych hitów zespołu Queen. W ponad półgodzinnym show, czteroosobowy zespół wykonujący ponadczasowe przeboje legendarnej już grupy, rozgrzał licznie zgromadzoną publiczność. Mnie szczególnie przypadł  do gustu artysta odtwarzający postać lidera Queen. Wypisz, wymaluj – wykapany Freddie Mercury. Przypominał go zarówno wyglądem fizycznym, strojem (słynny biały t-shirt), jak i charakterystycznymi gestami oraz żywiołową energią na scenie. A propos samego Mercury’ego, to w jednym z ostatnich numerów „Angory” przeczytałem szerokie omówienie książki o nim, opartej na przekazanych autorce zapiskach artysty przez jego jedyną córkę. Warto zapamiętać tytuł: „Kocham Freddie. Sekretne życie i miłość Freddiego Mercury’ego”.

Nieco później w Sunset Bar na dwunastym pokładzie oglądaliśmy pokaz robienia drinków. Te ostatnie były tylko pretekstem do żonglerskich popisów barmana, które – przyznać trzeba – miał opanowane do perfekcji. Niestety, na degustację dymiących koktajli nie załapałem się, bo otrzymało je tylko trzech szczęśliwców z licznej grupy obserwatorów.

Przed nami dwie noce i jeden dzień na morzu.

 Niedziela, 26.10.25

Ze statkowych ciekawostek: w klasie ekonomicznej soki dostępne są tylko przy śniadaniu, a kawa i herbata również w godzinach 16.30-17.30. Cały dzień natomiast można korzystać z dystrybutorów wody i lodu. Co do soków, to można oczywiście zgromadzić sobie rano zapas na cały dzień. Wszak w kabinach są lodówki, więc nie ma problemu z przechowaniem.

Około godziny dziesiątej przepływamy obok Ibizy i wpływamy na Morze Balearskie. Jest pochmurno i raczej chłodno, co nie zachęca do przebywania na odkrytych pokładach. Tym bardziej więc tętni życie wewnątrz statku, gdzie odbywają się lekcje tańca, quizy i tp. Można też moczyć się w basenach i jacuzzi pod dachem lub buszować po sklepach ewentualnie degustować coś mocniejszego w barach. Dla skrajnie leniwych pozostaje leżenie w kabinie i oglądanie programów telewizyjnych. Niestety, głównie w języku włoskim. Dobrze, że jest chociaż BBC po angielsku…

Po kolejnych czterech godzinach mijamy Majorkę. Jej brzegi są jednak słabo widoczne, bo zachmurzyło się na dobre i pada deszcz. Morze lekko faluje, podobnie jak pokład pod nogami. Nawet bez drinka można czuć się trochę zawianym.

Przed wieczorem przejaśnia się. W samą porę, żeby można było zrobić zdjęcia ładnego zachodu słońca. Dzisiaj wcześniejszego o godzinę, bo ostatniej nocy mieliśmy zmianę czasu na zimowy.

O osiemnastej idziemy do teatru. Odbywa się  tutaj impreza dla członków  C Club, czyli posiadaczy niebieskich, brązowych, srebrnych, złotych i platynowych kart Costy (ja dorobiłem się dopiero brązowej). Zaproszenia są sprawdzane przy wejściu. Na wstępie usłyszeliśmy kilka  piosenek przy akompaniamencie fortepianu. Potem na scenę wyszedł konferansjer z charakterystycznym czubem na głowie i zaprosił kapitana Nicolo Alba oraz trzy menadżerki. Wymienieni przywitali przybyłych w kilku językach, a następnie wręczyli wybranym osobom z poszczególnych kategorii kart bony na różne kwoty pieniężne. Zwieńczeniem spotkania był występ  poznanej już wcześniej wokalistki (Francesca Aureli), która tym razem zaprezentowała utwory Adel.

Godzinę później, również w teatrze, odbył się pokaz wspaniałych akrobacji w wykonaniu pary pochodzącej z Ukrainy. Akrobaci zaprezentowali widzom poszczególne numery zarówno w duecie, jak też solo. Występ miał ciekawą oprawę muzyczną i graficzną. Całość show była zatytułowana „Seasons of Love”.  Nie był to oczywiście koniec dzisiejszych atrakcji. O 20.45 w Grand Barze rozpoczął się bowiem Bal Oficerski, a równoległe w sali obok trwał International Hits Piano. Z kolei o 23.15. odbyła się impreza pod nazwą „Magnifica Buffet”, w trakcie której szefowie kuchni z „Costa Pacifica” zaprezentowali swoje umiejętności w  układaniu i dekorowaniu różnych potraw. Od siebie dodam, że smakowitych, bo – rzecz jasna – nie odmówiłem sobie mimo późnej pory spróbowania tego i owego.

 Poniedziałek, 27.10.25

W nocy troszkę bujało, bo prędkość wiatru przekraczała 80 km/h. Mimo to w Marsylii zacumowaliśmy  blisko godzinę przed planowanym czasem. Z informacji przekazanych przez pilota wynikało, że do miasta można dostać się taksówką (25 Euro)  lub polecanym przez niego Costa Goround Transport za 19 Euro w obie strony.  Osobiście byłem gotów przejść się do odległego o jakieś 6 km centrum na piechotę. Jednakże już po kilkuset metrach natknęliśmy się na przystanek, z którego odchodziły darmowe Shuttle Busy. Wsiedliśmy więc do jednego z nich i dojechaliśmy w pobliże ulicy La Republica. Stąd było już niedaleko do placu przy Starym Porcie. Po drodze wstąpiliśmy do jednej z galerii handlowych, gdzie ze zdumieniem zobaczyliśmy płatne toalety. Co prawda tylko 60 centów, ale u nas podobnych praktyk jeszcze nie widzieliśmy. Na placu stało kilka straganów ze świeżymi rybami, a w przylegającej do niego marinie zimowało setki, jeśli nie tysiące mniejszych i większych jednostek pływających. Temperatura nie przekraczała 17 stopni C, a wiatr wiał na tyle mocno, że po raz pierwszy na tej wycieczce ubrałem bluzę z kapturem. Na ulicach widać sporo żebraków i bezdomnych. Ci ostatni często rozkładają swoje posłania wprost na chodnikach.

Idąc wzdłuż nabrzeża minęliśmy po lewej stronie Teatr Narodowy La CrieE. Przed nami zaś widniały mury cytadeli z jednej strony i fort  Saint-Jean z drugiej. Oba obiekty obejrzeliśmy tylko z zewnątrz. Zasadniczym celem naszego spaceru była bowiem Bazylika Notre-Dame de la Garde. Wznosi się ona na 160. metrowym wzgórzu, z którego rozciąga się zapierający dech w piersiach widok na port i niemal całą stolicę Prowansji. Z tym „dechem w piersiach” nie przesadzam, bo wdrapanie się do podnóża świątyni wymaga w miarę dobrej kondycji. Tak czy owak, do bazyliki doszedłem sam… Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wjechać na górę specjalną kolejką „Petit-train- Marseille”. Ja jednak preferuję piesze spacery i skrupulatnie odnotowuję ilość kroków. Dzisiaj było ich nieco ponad 26 tysięcy. Ot, taka nieszkodliwa mania…

Na terminalu, nieopodal  naszej „Pacificy”, stała też inna jednostka z floty Costy: „Toscana”. Wyższa i dłuższa od naszej o 47 metrów („Pacifica” ma 290 metrów długości). Oba statki opuszczały Marsylię o osiemnastej, tuż po zachodzie słońca, pozdrawiając się wzajemnie donośnymi sygnałami dźwiękowymi. Na dłużej zaś został w Marsylii wycieczkowiec MSC „Seaside”.

Wieczorem w teatrze można było pośmiać się przy okazji występu niejakiego Terrego: żonglera, komika i magika w jednym. Nie była to sztuka wysokich lotów, ale coś w sam raz do zabicia czasu.

 Wtorek, 28.10.25

W nocy dopadła mnie gorączka, ból gardła i katar. Co za fatum! Na Dominikanie też zachorowałem pod koniec pobytu. Mam nadzieję, że tym razem przejdę łagodniej przez te dolegliwości.

W Savonie zacumowaliśmy przed dziewiątą. Nie mieliśmy jednak czasu na zwiedzanie tego miasta, gdyż już wcześniej wykupiliśmy wycieczkę do Genui, stolicy Ligurii, odległej o około 50 kilometrów. Pojechaliśmy tam wynajętym busem. Podróż zajęła nam 55 minut, mimo iż jechaliśmy drogą szybkiego ruchu. Jednak po drodze było wiele tuneli i sporo rond (w miastach), spowalniających ruch. Na miejscu czekała nas polska przewodniczka Agata. Zwiedzanie rodzinnego miasta Kolumba i Paganiniego rozpoczęliśmy od punktu widokowego przy  Via Gaetano Colombo. Rozciąga się stamtąd wspaniała panorama na port i stare miasto. Do tego ostatniego schodziliśmy w dół wąskimi uliczkami. Po drodze przewodniczka pokazała nam jedną z ciekawostek. Otóż na fasadzie jednego z domów  widoczne było kilka okien. Sęk w tym, że tylko niektóre były prawdziwe. Pozostałe zaś były bardzo zręcznie namalowane. Genueńczycy słynęli bowiem od zawsze z zamiłowania do oszczędności, a czasem wręcz sknerstwa. Następnie mijaliśmy wspaniałe pałace, tzw. rolle. Wiele z nich jest wpisanych na listę UNESCO. Na co dzień są niedostępne, jednak przez parę dni w roku można  je zwiedzać. My nie mieliśmy tego rodzaju możliwości. Mieliśmy za to szczęście do pogody, bo jak powiedziała przewodniczka, wczoraj padało i od jutra znowu ma padać.

Trudno tu wymieniać wszystkie odwiedzone dzisiaj obiekty, bo dla postronnych osób może to być nudne, ale wspomnę, że zajrzeliśmy do katedry San Lorenzo, obejrzeliśmy z zewnątrz pałac dożów na Piazza Meridiana i zaszliśmy do portu. Tempo zwiedzania było powolne, bo w grupie było trochę starszych osób, które  z natury rzeczy są raczej zwolennikami siedzenia niż chodzenia.

W Savonie byliśmy z powrotem  godzinie piętnastej, zaś półtorej godziny później wypłynęliśmy do Barcelony. Przed nami ostatnia noc na Costa Pacifica.

 Środa, 29.10.25

Kabinę w Costa Pacifica opuściliśmy o godzinie dziesiątej, ale jeszcze do 14.30 przebywaliśmy na pokładzie. Właściwie to dopiero dzisiaj, po raz pierwszy od początku rejsu, poleżałem dłużej na leżaku przy basenie.

Barcelona, do której przybyliśmy kolejny raz po 11 latach, przywitała nas deszczem. Na szczęście niezbyt gwałtownym i stosunkowo krótkim. Wycieczkę po mieście mieliśmy wykupioną w pakiecie. Zwiedzanie zaczęliśmy od wjechania na wzgórze Montjuc (172 m). Rozciąga się stąd ładna panorama na port oraz na miasto. Oczywiście przy dzisiejszej aurze widoki były raczej marne. Następnie udaliśmy się na stare miasto, po którym oprowadzał nas mieszkający tutaj od dziesięciu lat przewodnik Mariusz.  Wcześniej z okien busa popatrzyliśmy na stadion oraz dwie kamienice zaprojektowane przez Gaudiego. Mijaliśmy też arenę, w której niegdyś odbywały się walki byków oraz halę, przed którą stało w deszczu setki fanów Lady Gagi, oczekujących na otwarcie bram przed koncertem tej gwiazdy. Przespacerowaliśmy się przez plac Santa Maria, obejrzeliśmy płonący znicz, który upamiętnia odnalezione w tym miejscu ciała ofiar wojny trzynastoletniej oraz mury z czasów rzymskich. Ponadto widzieliśmy katedrę św. Eulalii oraz bazylikę Santa Maria del Mar, zwaną inaczej „ludową katedrą”, najkrótszą uliczkę Carrer De Lanisadeta, sklepik z figurkami znanych ludzi w pozycji defekowania, pałac królewski i mural autorstwa Picassa. Wisienką na torcie była oczywiście Sagrada Familia, do której dotarliśmy dopiero po zmroku. Tu ciekawostka: najwyższa wieża tej budowanej  od 143 lat świątyni ma mieć 172 metry, czyli dokładnie tyle ile wspomniane wzgórze Montjuc.

W sumie widzieliśmy niewiele, bo tempo zwiedzania było bardzo ślamazarne. Ale taki jest urok zorganizowanych wycieczek…

Na nocleg pojechaliśmy do Sagrada Familia Hotel. Pokój mały i bez widoków z okna, ale na jeden nocleg może być.





























 

 


Magellanem wokół Wielkiej Brytanii - Tobermory, Greenock i Glasgow, Belfast, Cork i Cobh



Wyspa Mull

Czwartek, 12.04.18

Kolejny 19-godzinny rejs za nami. Rano po przepłynięciu prawie 600 km przez Atlantyk Magellan rzuca kotwicę w zatoczce nieopodal Tobermory na szkockiej wyspie Mull znajdującej się w archipelagu Hebrydów Wewnętrznych. Na ląd dostajemy się łodziami motorowymi (tendrami). Z daleka rzucają się w oczy kolorowe domy. Miasteczko (jedyne  zamieszkałe na wyspie) liczy  około 700 osób. Znane jest z destylarni whisky Tobermory. Tu również, podobnie jak w Lerwick, spotykamy kościół użytkowany niezgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. Aktualnie znajduje się tam kawiarnia i galeria.

Tobermory to jeden z najpiękniejszych portów szkockich. Istnieje od końca XVIII wieku, kiedy powstał tu port rybacki. Jest tutaj przystań promowa oraz marina.

Ścieżką wijącą się wśród gęstych zarośli, kilkanaście metrów nad brzegiem zatoki, udaliśmy się do odległej o 3 km latarni morskiej. Wracaliśmy nieco wyżej położoną  ścieżynką, z której z jednej strony rozciągał się piękny widok na zatokę oraz na nasz statek, z drugiej zaś na pokryte wrzosowiskami wzgórze. Przeszliśmy przez rozległe pole golfowe i górnym tarasem poszliśmy w przeciwną stronę, czyli na południe od centrum. Naszym celem były wodospady. Dwa większe i dwa mniejsze. Wszystkie urokliwe. Powstały z niewielkich strumyków o kamienistym podłożu płynących wśród gęstych zarośli. Z leśnej ścieżki doskonale widać było zarówno lazurowe wody zatoki, jak i malowniczą panoramę całego Tobermory.

W pobliżu niższych wodospadów zaczepiła mnie mieszkanka wyspy, która przedstawiła się jako Izabel. Kiedy dowiedziała się, że jestem z Polski, pochwaliła się, iż słyszała o Warszawie i o górach... Tu się zająknęła, więc mój towarzysz podróży podpowiedział: Tatry. O, yes! - potwierdziła z zadowoleniem.

Dzień był bardzo słoneczny, toteż prawie czternastokilometrowy spacer zaliczam do wyjątkowo udanych. Poza tym wyspa Mull to miła odmiana po dość ponurych krajobrazach Orkadów i niewiele lepszych na Szetlandach. Sporo tu zieleni, choć o tej porze roku jeszcze nie w pełni widocznej. Wyspa jest górzysta i w znacznej części pokryta lasami. Reszta to wrzosowiska i trawiaste nieużytki.

Na statek wracam przed szesnastą. Zjadam spóźniony lunch, a właściwie "tea time" - jak określa się  tu posiłek serwowany między 15.30 a 16.30. Właściwy lunch można bowiem spożyć w godzinach 12.00 - 15.00.  Mówię tu wyłącznie o bistro, bo nieco inne godziny podawania posiłków obowiązują na statkowych restauracjach (Magellan posiada dwie: Waldorf i Kensington) czy w pizzerii.

Przed kolacją (dinner) łapię nieco witaminy D na pokładowymi leżaku. Niestety, ostre słońce w połączeniu z lekką bryzą rychło dają się we znaki mojej łysinie. O czapce i kremie z filtrem nie pomyślałem, bo wydawało mi się, że na tej szerokości geograficznej spotkam się raczej z chłodem.

W galerii fotografii nabywam zdjęcie,  na którym uwieczniłem się z kapitanem Ziukowem. Nie jest tanie (10 funtów), ale wypada przecież mieć jakąś pamiątkę z rejsu.

O godzinie 19.00 wypływamy w kierunku Greenock.

Piątek, 13.04.18

O godzinie 8.30 przybywamy do portu w Greenock. Wita nas szkocka muzyka (kobziarz) i paskudna pogoda. Zimno, pochmurno i deszczowo. Cóż za kontrast w zestawieniu z wczorajszą piękną aurą w Tobermory! No, ale dzieli nas już  342 kilometry od tamtego miejsca.
Pogoda pogodą, a zwiedzać trzeba. Greenock jest jakby przedprożem Glasgow. Typowo portowe szarobure miasto nad rzeką Clyde. Liczy około 45 tysięcy mieszkańców. Nie mu tu zbyt wiele do oglądania. Po krótkim spacerze w okolicy rynku i obejrzeniu kościoła zabitego dechami (dosłownie)  postanawiamy więc z W. Dąbrowskim pojechać do odległego o około 45 km Glasgow. Można tam dostać się zarówno pociągiem, jak i autobusem. Wybieramy tę ostatnią opcję. Bilet w obie strony na linię 901 lub 906 kosztuje 5,75 funta. Czas dojazdu około godziny.
Siąpiący deszcz ustaje, gdy dochodzimy do katedry św. Mungo. Zwiedzamy ją dość gruntownie, bo jest to godny uwagi przykład architektury gotyckiej. Nazwano ją na cześć legendarnego założyciela miasta. W jej dolnej części znajduje się kaplica z grobowcem św. Mungo, choć jego szczątków aktualnie tam nie ma. Obok katedry na niewielkim wzgórzu rozciąga się cmentarz z okazałymi grobowcami. Założono go w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku na wzór paryskiego Pere Lachaise.
            Spod katedry idziemy w stronę rzeki Clyde. Mijamy park z kwitnącymi magnoliami. Po drugiej stronie Clyde widać połyskującą kopułę meczetu. W okolicy deptaka rozchodzimy się i każdy z nas kontynuuje wycieczkę według własnego uznania. Ja zachodzę jeszcze na dworzec kolejowy z obszerną halą dla podróżnych, odwiedzam Sainsbury's przy Trongate (piwo Tennents po 1,85 f za puszkę 0,5 l) oraz Lidl przy Jamaica Street (piwo Newcastle Brown Ale po 1,25 f za butelkę). Pstrykam jeszcze parę fotek i zmierzam ku dworcowi autobusowemu. Endomondo pokazuje, że przeszedłem 7,90km. Tu dodam, że po doliczeniu dwóch spacerów po Greenock mój dzisiejszy stan kilometrów w nogach wyniósł 17,5 km. Jest to zarazem najlepszy wynik podczas tej podróży.
Pogoda do końca dnia nie poprawia się.
            Wspominałem wcześniej o karcie pokładowej i o tym, że ten kawałek plastiku trzeba mieć cały czas przy sobie.  Ciekawostką jest fakt, że na mojej karcie zostałem odmłodzony aż o sześć lat. Mnie to nie przeszkadza :).
            Wieczorem koncert muzyki klasycznej w wykonaniu duetu Carmen. Na skrzypcach i pianinie zagrały ukraińskie artystki Alina i Elena.

Sobota, 14.04.18

Piątek trzynastego minął szczęśliwie i w sobotę o siódmej zacumowaliśmy w Belfaście. Po śniadaniu darmowym busem jedziemy z portu do odległego o 4 kilometry centrum. W trakcie półtoragodzinnego spaceru (5km) zwiedzamy City Hall i katedrę św. Anny. Idziemy też nad rzekę Lagan, oglądamy halę targową (St Georges Market).

O 10.30 jedziemy  busem Allen's Tours do Giant's Causeway. Koszt prawie 7 godzinnej przejażdżki 25 f. Za podobną wycieczkę Cruise Martime Voyager życzył sobie 70 funtów oferując w tej cenie lunch. Resztę otrzymuję w funtach irlandzkich, o  których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. Mowa oczywiście o Irlandii Północnej, która podobnie jak Szkocja ma prawo emitować własną walutę. Płacić można nią jednak tylko na danym terytorium, a nie w całej Wielkiej Brytanii.

Jedziemy na północ wśród zielonych łąk i nielicznych wiosek. Po półtorej godzinie i przejechaniu  102 km zatrzymujemy się w Bushmill. Znajduje się tutaj destylarnia whiskey  "Old Bushmill". Po kolejnych czterech kilometrach docieramy do słynnej Grobli Olbrzyma zwanej też Drogą Olbrzymów. Jest to niezwykła formacja skalna składająca się z ciasno ułożonych kolumn bazaltowych. Podziwiamy niesamowite widoki uformowanych przez naturę tworów skalnych. Spędzamy tu półtorej godziny. W tym czasie przechodzę ponad 4 kilometry, robiąc jednocześnie mnóstwo zdjęć i krótkich ujęć filmowych.

Wśród setek turystów spotykam polskie małżeństwo z nastoletnią córką. Ta ostatnia marudzi, że trzeba dużo chodzić po klifach. Ojciec odpowiada: Przyjechaliśmy na wycieczkę, a nie żeby siedzieć na komputerze. Latorośl nie wyglądała na przekonaną.

Parę kilometrów dalej, również na wybrzeżu, znajduje się Carrick a Rede z wiszącym mostem (Rope Bridge). Za wejście trzeba wybulić 8 funtów. Dla mnie to stanowczo za drogo, więc radzę sobie inaczej... Robię zdjęcia z daleka, a na sam most nie wchodzę, bo po pierwsze - nie chce mi się stać w olbrzymiej kolejce chętnych, a po drugie - nie mamy zbyt dużo czasu. Oprócz mostu warte obejrzenia  są malownicze klify i potężne skały wyłaniające się z wód zatoki.

W pobliżu zlokalizowany jest też  Dark Hedges, czyli ciemny żywopłot składający się ze szpaleru starych drzew, które stykają się koronami nad wąską drogą. Kręcono tutaj sceny do Gry o Tron.

Bus firmy Allen's Tours podwiózł nas pod statek o siedemnastej. Przejechaliśmy dzisiaj łącznie 220 km. Na nogach natomiast przeszedłem prawie 12 km. Pogoda raczej dopisywała, choć rano niebo było zachmurzone.

Wieczorem taneczno-muzyczne show w wykonaniu statkowego zespołu.

Niedziela, 15.04.18

W związku ze zmianą trasy rejsu z programu wypadł Dublin. W zamian płyniemy do Cobh, portu w pobliżu Cork. Rano zaczęło mocno bujać, ale jakoś udało mi się ustrzec od objawów choroby morskiej.

Po śniadaniu wziąłem udział w quizie z wiedzy ogólnej. W nagrodę otrzymałem talon na dowolnie wybrany drink w którymś że statkowych barów.

Magellan zacumował przy  nabrzeżu wpół do dwunastej. Na pobliskiej stacyjce nabyłem w automacie bilet powrotny do Cork za 10 euro. Pociąg odjechał o 12.30. Do Cork jechał 25 minut.

Cork, drugie co do wielkości miasto Irlandii, leży na południowym zachodzie kraju. Niestety, dzisiejsza deszczowa aura nie zachęcała do dłuższego zwiedzania. Przeszliśmy tylko niecałe 6 kilometrów, oglądając między innymi browar Heinekena nad rzeką Lee, odwiedzając katolicką katedrę pod wezwaniem świętej Marii i św. Anny z 1808 roku i mijając parę interesujących murali.  Co ciekawe, katedra mimo niedzieli była pusta, a na deptaku mimo niepogody spore grupy ludzi.

Po powrocie przeszedłem ponad 5 kilometrów po niewielkim Cobh nad Morzem Celtyckim. Najpierw wspiąłem się po  stromych schodach na wzgórze, gdzie - jak sądziłem - stał kościół. Owszem, kiedyś była to świątynia. Teraz mieści się tutaj miejscowe muzeum, za wstęp do którego trzeba zapłacić 4 euro. Nie skorzystałem. Wolałem pójść do pobliskiej katedry św. Kolmana. Jest to obiekt stosunkowo młody jak na budowlę sakralną. Budowano go przez 47 lat (1868-1915). Katedra może pochwalić się największym w Irlandii carillonem. Miłym akcentem dla turysty z Polski jest informator w naszym języku.

Wąskie uliczki mającego status uzdrowiskowo-letniskowy Cobh rozciągają się  zakosami w górę od nabrzeża. Dominuje niska zabudowa. Kolorowe domy ściśle przylegają do siebie. Na centralnym placyku znajduje się memoriał poświęcony ofiarom statku Lusitania. Ten pasażerski liniowiec został storpedowany przez niemiecką łódź podwodną 7 maja 1915 roku. Zginęło wtedy 1198 osób. Ocalało zaledwie 764. Katastrofa miała miejsce około 18 km od Cobh (wtedy  miasto nazywało się Queenstown).  Luksusowy transatlantyk odbywał właśnie swój sto drugi rejs w niespełna ośmioletniej historii.


Odpływamy o dwudziestej. Bujanie jeszcze mocniejsze niż poprzednio. Słychać jak statek trzeszczy w szwach. Kapitan zapowiedział sześciometrowe fale. Zapowiada się więc niezły sztorm na Atlantyku.

Poniedziałek, 16.04.18

Znowu znacząca zmiana w rozkładzie rejsu. Zamiast na St. Mary,s w archipelagu Scilly płyniemy od wczorajszego wieczoru w kierunku Francji. Niestety, nie zobaczymy też wyspy Guernsey na kanale La Manche (kanał angielski według Brytyjczyków), na której szczególnie mi zależało. W zamian zaproponowano nam rejs po Sekwanie aż do Rouen. Zmiana ta spowodowana jest warunkami pogodowymi uniemożliwiającymi bezpieczne dotarcie do zaplanowanych pierwotnie miejsc.
Trudno mieć o to pretensje do organizatora, niemniej szkoda, że nie zwiedzimy  tych wysp. W ramach rekompensaty CMV zaoferowało 25 procent zniżki na któryś z następnych rejsów. Anglicy na tym mogą skorzystać, bo niemal każda wycieczka rozpoczyna się  w angielskim porcie. Mnie się to raczej nie opłaca. Tak więc znowu, jak na początku rejsu, spędzamy na morzu noc, dzień i noc.
            Do kabiny dostarczono nam rachunki za usługi z uwzględnieniem napiwków dla załogi. Te ostatnie wynoszą 7 funtów za dobę. (...).
Administracja Magellana poinformowała, że przez tydzień zjedliśmy m.in: 17500 jajek, 750 kg bekonu, prawie 4 tony ryb i blisko 5 ton mięsa i 7800 kg owoców, w tym 1700 kg ananasów. Wypiliśmy natomiast 2960 litrów mleka, 1500 litrów jogurtu i niezliczoną ilość filiżanek z pół tony kawy. Ponadto każdego dnia  do zmywarek trafiało 14 tysięcy talerzy, 8 tysięcy filiżanek i 15 tysięcy sztuk sztućców.
            Podczas rejsu w ciągu dnia można leżakować na pokładzie (o ile dopisze pogoda), wziąć udział w różnych konkursach i zabawach, posłuchać prelekcji Billa Powella o gwiazdach rocka (dzisiaj o Buddy'm Holly) lub oddawać się konsumpcji. Nie tylko jedzenia...
            Dzisiaj kolacja w strojach formalnych. Poprzednia gala przed tygodniem też była na morzu. Obsługa uprzejma, zastawa elegancka, menu urozmaicone, ale... Celebrowanie posiłku trwa aż półtorej godziny.


            Wieczorem przepływamy obok wybrzeży Normandii.
Po kolacji taneczno-muzyczny show z przebojami Glenna Millera.
O 23.00 bufet magnifique. Na stołach w długim holu ułożono wiewiórki z lodu,  różne postacie wykonane z owoców, pieczonego prosiaka, torty i misternie ułożone tartinki. Kucharze pokazali cały swój kunszt.
Poprzednia część relacji tutaj 
Następna część relacji tutaj

Tobermory

Tobermory

Takie łódeczki przewoziły nas na brzeg










Greenock

Powitanie w Greenock

Katedra św. Mungo w Glasgow

Cmentarz w Glasgow

Mural w Glasgow

Park w Glasgow

Glasgow

Belfast - City Hall

Belfast - katedra św. Anny

Belfast - wnętrze katedry św. Anny

Grobla Olbrzyma

Grobla Olbrzyma

Jak wyżej
Jak wyżej

Jak wyżęj

Jak wyżej

Jak wyżej

Rope Bridge (wiszący most)


Cork

Cork

Katedra św. Kolmana w Cobh

Cobh

Cobh


Bufet Magnifique








Na pokładzie "Costa Pacifica": Gibraltar, Lizbona, Kadyks, Malaga, Marsylia, Savona, Genua, Barcelona

  Niedziela, 19.10.25 Dzisiaj o szesnastej, po siedemnastu godzinach od wyjścia z domu, zaokrętowaliśmy się w Barcelonie na statek wycie...

Posty