Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy. Pokaż wszystkie posty

55 lat po tragediach...



Dwa dni temu minęło 55 lat od dwóch dużych tragedii. Dziewiątego października 1962 r. w Szczecinie podczas defilady z okazji zakończenia manewrów wojsk Układu Warszawskiego czołg T-54 wjechał w tłum, zabijając i raniąc wiele osób, głównie uczniów szkół podstawowych. W tym samym dniu w okolicy Moszczenicy pod Piotrkowem Trybunalskim wydarzyła się katastrofa kolejowa, w której zginęło 34 osoby, a ponad 140 zostało rannych.

Miałem nadzieję, że media wspomną coś o tych  dramatycznych wydarzeniach z okazji 55 rocznicy. Nie zauważyłem jednak żadnej wzmianki. Możliwe, że słabo szukałem. Jeżeli więc ktoś natknął się na jakiś materiał poświęcony temu tematowi, to  proszę o informacje.

Przypomnę jeszcze, że przed rokiem wraz z prof. Pawłem Soroką (pomysłodawcą i redaktorem), Kazimierzem Rafalikiem i Michałem Ostafijczukiem napisaliśmy i wydaliśmy książkę poświęconą w dużej mierze wymienionym wyżej wydarzeniom. Jej tytuł brzmi: Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy
Pamiętając o innych, budujemy pamięć o sobie... 
Książkę można nabyć między innymi tutaj

Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy (fragment)



Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy
O książce "Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy"  wspominałem już kilkakrotnie w tym blogu. Dzisiaj pragnę przedstawić fragment rozmowy, którą dla potrzeb tej publikacji przeprowadziłem przed rokiem z Iwoną Bartólewską, autorką filmu dokumentalnego "i wjechał czołg"

Chciałbym porozmawiać z Panią o filmie, który zrealizowała Pani w 1996 roku   "I wjechał czołg".  Kiedy i w jakich okolicznościach dowiedziała się Pani o tej tragedii?
Przez przypadek, jak to często bywa w pracy dokumentalistów. Z jednych spraw wyłaniają się inne. Realizowałam akurat film o pani  kapitan żeglugi wielkiej Danucie Walas-Kobylińskiej. Dowiedziałam się od niej, że gdy w latach sześćdziesiątych przebywała w szpitalu, spotkała tam straszliwie okaleczoną dziewczynkę. Po pewnym czasie zaprzyjaźniły się.  Od niej oraz od lekarzy z tego szpitala dowiedziała się, że jest to jedna z ofiar tragicznego wypadku, jaki miał miejsce podczas defilady wojskowej w Szczecinie w 1962 roku. Owa dziewczynka nazywała się Krysia Has. Pani Danuta Walas-Kobylińska pokazała mi jej zdjęcia –straszliwie okaleczonego dziecka na łóżku szpitalnym. I to była pierwsza wstrząsająca informacja na ten temat.
 W którym roku to było?
Mniej więcej w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy to robiłam film o pani kapitan. Zaraz po zakończeniu zdjęć zabrałam się do dokumentacji tego właśnie tematu. Zaczęłam prowadzić coś w rodzaju prywatnego śledztwa.
Tu nasuwa mi się pytanie: czy łatwo było dotrzeć do dokumentów? Czy zachowały się jakieś w ogóle?
Szukałam bardzo szerokim frontem. Założyłam, że jeśli to była defilada (chociaż wojskowi twierdzą, że był to tylko przemarsz),  - zostało to w jakiś sposób utrwalone. Szukałam informacji przede wszystkim  w prasie lokalnej. Nic w niej oczywiście nie było na temat wypadku, poza tym, że pisano o radosnym przemarszu zaprzyjaźnionych wojsk. Wertowałam także ówczesną prasę wojskową. Tu bardzo szeroko relacjonowano ćwiczenia żołnierzy państw Układu Warszawskiego oraz przemarsz przed trybuną, na której stali ówcześni oficjele. Wreszcie dotarłam do wytwórni filmów dokumentalnych "Czołówka".  W jej  archiwum był dość długi, bodajże godzinny film, poświęcony tym ćwiczeniom. Notabene, bardzo dobrze zrobiony od strony fachowej.  Jego wymowa była dostosowana do ówczesnej ideologii, zwłaszcza ostatni fragment poświęcony samemu przemarszowi wojsk czeskich, polskich i niemieckich (radzieckie oddziały nie były wtedy reprezentowane).
Kiedy już odnalazłam ten film, to zaczęłam szukać kontaktu z reżyserem, którym był Jerzy Vaulin (znacznie później człowiek ten będzie bohaterem innego mojego filmu dokumentalnego "List do syna"). Odszukałam także jednego z trzech operatorów tego filmu. Rozmowy z nimi stanowią integralną część mojego filmu. Równolegle prowadziłam poszukiwania w szpitalach, chcąc dotrzeć do lekarzy i personelu zajmującego się ofiarami tamtej tragedii. Dotarłam do dwóch chirurgów oraz kierowcy karetki pogotowia.
Czy nie miała Pani trudności z uzyskaniem dostępu do dokumentacji szpitalnej?
Nie, chcę zaznaczyć, że wszyscy byli bardzo życzliwi. W archiwum szpitalnym okazało się, że nie ma segregatora z kartami pacjentów z całego kwartału. Były wcześniejsze i późniejsze, a po tym jedynym, obejmującym okres wypadku, ślad zaginął. Nie zachowała się żadna kartoteka pacjenta.  Odnalazłam natomiast książkę z izby przyjęć. Miała ona wyrwane kartki z dwóch dni (9 i 10 października 1962 r. - przyp.- I. Gębski.). Musiało to nastąpić bardzo dawno, bo zażółcenie papieru na brzegach wyrwanych kart i na reszcie książki było takie samo.
Można założyć, że nastąpiło to zaraz po tamtych wydarzeniach...
Tak, oczywiście. Następnie sprawdzałam w archiwum Rady Narodowej (obecnie archiwum Urzędu Miasta ) w Szczecinie. Zakładałam, że znajdę tam coś na temat wypadku, bo dowiedziałam się,  że miasto finansowało pogrzeby ofiar. Tymczasem okazało się, że wśród zarchiwizowanych protokołów posiedzeń Rady Narodowej, brakuje całego półrocza. (protokoły oprawiono introligatorsko w tomy obejmujące 6 miesięcy). Skupiłam się zatem na szukaniu ofiar i ich rodzin. Zaczęłam od  cmentarzy i książek adresowych.
Niezwykle żmudna praca...
Normalna praca dokumentalisty. Część adresów była nieaktualna, ale tu pomagali dawni sąsiedzi, którzy życzliwie odnosili się do moich poszukiwań.
A jeżeli chodzi o władze miasta, to też chętnie współpracowały?
Władze miasta? Tak, nie było problemów. Odtworzyłam pełną listę osób, które zginęły...
Czyli te siedmioro dzieci?
Tam było 13 ofiar śmiertelnych. Szukałam też tych, którzy zostali okaleczeni. Kiedy już producent wykonawczy  mojego filmu, czyli Video Studio Gdańsk, wykupił prawa  do filmu wspomnianego Jerzego Vaulina, z kopią fragmentów dotyczących defilady udałam się do dyrekcji szczecińskiego ośrodka TVP. Poprosiłam o wyemitowanie tego filmu wraz z moim apelem do osób uczestniczących w tej defiladzie, a zwłaszcza tych poszkodowanych, o  kontakt ze mną. Redaktor Marek Koszur odmówił. Owszem, zgodziłby się, gdyby był wykupiony czas antenowy w cenie, jak za reklamę. Nie skorzystałam z tej propozycji z dwóch względów. Po pierwsze z powodów finansowych, a po drugie umieszczenie takiego apelu w bloku między reklamą makaronów czy podpasek byłoby uwłaczające dla ofiar tamtej tragedii. W tym czasie rozpoczęła w Szczecinie działalność osiedlowa telewizja Bryza (nie istnieje od 2000 r. - przyp. I. Gębski). Tu właśnie mój apel, wraz z fragmentem filmu „Czołówki”, był wielokrotnie emitowany i wywołał pożądany efekt. Fama poszła w miasto i ludzie wzajemnie przekazywali sobie kontakt do telewizji Bryza, a za jej pośrednictwem - do mnie.
Potem już były konkretne rozmowy: z dziećmi (wtedy już  osobami w wieku średnim) poszkodowanymi  podczas tej defilady i z rodzinami osób, które zginęły. Dowiadywałam się o przebiegu leczenia oraz o tym, jak wyglądały pogrzeby. A nie były one zwyczajne, gdyż odbywały się w godzinach nocnych, a nie w normalnych godzinach otwarcia cmentarza "Ku słońcu" (wg mnie najładniejszego w Europie). Pogrzeby, jak wspomniałam, odbywały się na koszt miasta.
Gdy po wielu rozmowach, przystąpiłam już do zdjęć, pomocy ekipie filmowej udzielili, oprócz wspomnianej telewizji Bryza, dziennikarze Radia Szczecin. W obu tych mediach nadano mój apel, aby wszystkie osoby, w jakikolwiek sposób  związane z tą tragedią, przyszły w określonym czasie na jej miejsce. Odzew był olbrzymi. Na filmie widać, jak wiele osób przyszło...
Książkę można nabyć m.in. tutaj 
Film Iwony Bartólewskiej "i wjechał czołg" 
P.S. Współautorami książki są Michał Ostafijczuk, Kazimierz Rafalik i Paweł Soroka.


Dwie ukryte tragedie w cieniu (...) mediów



Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy

Przedwczoraj odbyła się w Szczecinie promocja książki Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy. Dlaczego właśnie w tym mieście? Powód jest prosty: jedna z trzech części książki (której mam zaszczyt być współautorem) opowiada o tragedii sprzed 54 lat, jaka rozegrała się na jednej z głównych ulic Szczecina. W trakcie parady wojsk Układu Warszawskiego pod gąsienicami polskiego czołgu zginęło wtedy według oficjalnych danych siedmioro dzieci. Rannych zaś zostało ponad dwadzieścia osób.

W spotkaniu odbywającym się w przeddzień kolejnej rocznicy tej przemilczanej przez lata tragedii wzięli udział m.in. współautorzy książki (dr hab. Paweł Soroka, Grażyna Gawęda - projektantka okładki, Kazimierz Rafalik i piszący te słowa), współpracownicy (Iwona Bartólewska - reżyser filmu ... i wjechał czołg, dr inż. Lech Hyb - ekspert w zakresie wypadków i katastrof lądowych i Arkadiusz Niwiński - brat jednej z ofiar. Obecni byli także świadkowie tamtych wydarzeń i członkowie rodzin niektórych ofiar, m.in. Andrzej Budzyński, Maria Gorzkowska i państwo Niwińscy.

Szczecińska tragedia wydarzyła się, jak już nadmieniałem, ponad pół wieku temu. Może właśnie dlatego dla miejscowych mediów nie była godna uwagi? Z przykrością trzeba bowiem stwierdzić, że mimo wystosowanych zaproszeń, na spotkanie poświęcone przypomnieniu tych traumatycznych wydarzeń (oprócz promocji książki odbyła się także projekcja filmu ... i wjechał czołg) nie pofatygował się żaden dziennikarz (nie licząc fotoreportera bodajże z Kuriera Szczecińskiego). Pełną relację nagrał jedynie wspomniany wyżej Andrzej Budzyński, na co dzień prezes internetowej telewizji ANB.

Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy

Wiele mówi się ostatnio o ujawnianiu i wyjaśnianiu spraw spoczywających dotychczas w  zbiorach archiwów IPN. Tak się jednak składa, że kiedy  sprawa nie dotyczy na przykład (sorry za porównanie) tzw. żołnierzy wyklętych czy rzekomej lub faktycznej agentury Bolka, to media to po prostu olewają. A szkoda, bo bez znajomości historii trudno zrozumieć współczesność. Dodam jeszcze, że do szczecińskiego Inku (Inkubator Kultury) autorzy i współpracownicy dokumentalnej pozycji Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy  przybyli na własny koszt z Gdańska, Gdyni, Kielc, Poznania i Warszawy. Miejscowym żurnalistom nie chciało się pokonać kilkuset metrów (w niektórych przypadkach) lub kilku kilometrów...
Fragmenty mojego wstępu do I części książki

Książkę można nabyć np. tutaj

Kartka z dziennika



Szczecin , defilada 1962 r.

Prowadzenie dziennika jest pozornie proste. Ot, zapisujemy, co działo się konkretnego dnia i czekamy na następny. Tak może wydawać się jednak tylko tym, którzy nie zajmują się na co dzień tego rodzaju aktywnością. Jeżeli ktoś robi to w miarę regularnie, to wie, że musi stosować swego rodzaju filtr. Nie da się przecież codziennie opisywać wszystkiego godzina po godzinie. Może nawet, przy bogatym w treść  trybie życia, byłoby to przez jakiś czas interesujące, ale nie przez rok, dziesięć czy piętnaście lat z rzędu. Trzeba więc dokonywać selekcji. Dotyczy to zarówno faktów, jak i myśli. Zwłaszcza tych ostatnich, bo zazwyczaj kłębią się w nadmiarze.



Gdybym miał, na przykład, opisywać szczegółowo dzisiejszy dzień, to musiałbym zacząć od tego, że położyłem się spać po siódmej rano, po dwudziestoczterogodzinnym dyżurze. Potem wspomniałbym, że wstałem w południe i zjadłem śniadanie. Następnie sprawdziłem prognozę pogody, potwierdzając ją spojrzeniem za okno. Pierwsza myśl: "Będzie deszczowo, a więc nici z roweru".



W chwilę potem odbieram telefon. Dzwoni profesor Paweł Soroka. Chodzi o ostatnie uzgodnienia przed wysłaniem naszej wspólnej książki do wydawnictwa. Z góry zaznaczam, że pomysł na publikację pt. "Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy" nie narodził się w mojej głowie, lecz wyszedł od wymienionego wyżej profesora. Mój wkład będzie można ocenić po ukazaniu się książki. Nastąpi to prawdopodobnie we wrześniu.

Nie zdążyłem jeszcze zaparzyć kawy, a tu kolejny telefon. Dzwoni jakiś konsultant z propozycją zakupu obligacji Banku Pocztowego. Zbywam go stwierdzeniem, że nie dysponuję wolnymi środkami. Następny telefon jest od żony i tu wchodzimy w strefę prywatności...



Tak mniej więcej wyglądają moje codzienne zapiski. Rzecz jasna, nigdy nie zamieszczam ich w całości na blogu. Pewne rzeczy muszą się bowiem odleżeć. Kto wie, może kiedyś zainteresują wnuków, których notabene oczekuję z coraz większą niecierpliwością...

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty