Esencja Cejlonu

 



Poniedziałek, 05.02.24

W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.  Boeing 347,  należący do linii Enter Air, po nieco ponad pięciu godzinach lotu ląduje na lotnisku  Ras Al Khaimah  w ZEA, żeby zatankować paliwo.  Po 45 minutach ponownie startujemy  i w niespełna  cztery godziny dolatujemy do Kolombo, gdzie przybywamy o 5.40 w poniedziałek piątego lutego (godzinę przed planowanym czasem przylotu). Jak to zwykle bywa w lotach czarterowych, na pokładzie serwowano katering tylko odpłatnie. Za darmo nie było nawet wody, co uważam za zbyt daleko idącą oszczędność ze strony Enter Air. Sam komfort lotu też pozostawia nieco do życzenia, bo na pokładzie brak monitorków, a tym samym oglądanie czy słuchanie czegokolwiek możliwe jest tylko na własnych smartfonach czy tabletach.

Odprawa paszportowa przebiega szybko i bezproblemowo. Przed terminalem lotniska  w Katunayake (CMB) oczekują na nas piloci z Rainbow oraz autokary lokalnego partnera turystycznego Green Holiday. Zanim jednak poznaliśmy naszą pilotkę Agnieszkę Płachtę, czekała mnie prawdziwa niespodzianka. Otóż w autokarze spotkałem Tyberiusza i Barbarę, z którymi prawie trzy lata temu zwiedzałem Dubaj i inne emiraty. Do tej pory tylko raz spotkałem te same osoby na dwóch różnych wycieczkach (Uzbekistan i Iran).

Po drodze do hotelu wymieniamy dolary na rupie lankijskie. Funkcję kantoru pełni przewodnik ze wspomnianego Green Holiday.  Płaci 300 rupii za jednego dolara. To nieco gorszy kurs niż na lotnisku, ale za to bardzo wygodny, bo nie trzeba wypełniać żadnych dokumentów ani pokazywać paszportu.

Kwaterujemy się w hotelu  Pegasus Reef w Wattala, jakieś 10 kilometrów od centrum Kolombo. Hotel jest niby czterogwiazdkowy, ale trochę na wyrost. W pokoju nie ma lodówki, a poza tym skrzywiony klucz uniemożliwia otwarcie drzwi. Recepcja nie posiada zapasowego, więc ostatecznie otrzymujemy inny pokój. To jednak nie koniec przygód! Po otwarciu walizki okazało się bowiem, że moje ubrania zażyły nieplanowanej kąpieli z powodu pęknięcia puszki z Colą, ale to już nie wina hotelu…

Po śniadaniu i parogodzinnym odpoczynku wyjeżdżamy do Kolombo. Jest pochmurno i trochę kropi deszcz. Pilotka mówi, że zmiany klimatyczne powodują, iż pora deszczowa staje się coraz bardziej nieprzewidywalna.

W siódmej dzielnicy Kolombo na Placu Niepodległości oglądamy salę audiencyjną, wzorowaną na tej z Kandy. Upamiętnia ona odzyskanie niepodległości Sri Lanki w 1948 roku spod panowania Brytyjczyków.  Przed tą kamienną budowlą, składającą się z licznych kolumn, stoi pomnik pierwszego premiera Sri Lanki, którym był Don Stephen Senanayake. W oddali widać wieżę telewizyjną (Lotus Tower), o wysokości  356 metrów. Jest to najwyższy tego typu obiekt w Azji południowej i 19. na świecie. Wewnątrz  znajduje się muzeum telekomunikacji, restauracje i taras widokowy.

Następnie przejeżdżamy obok gmachu ratusza i zatrzymujemy się przy posągu Złotego Buddy w parku  Viharamahadevi. Pilnuje go strażnik, który nie pozwala fotografować się na jego tle. Podobno Budda spędził kilka lat na Sri Lance, więc być może z tego powodu otaczany jest powszechnym szacunkiem. Nieopodal posągu uliczny sprzedawca oferuje świeże kokosy po 200 rupii, czyli za 2,60 zł (w lokalnym sklepiku są po 150) za sztukę. Sok tego owocu zawiera  wiele składników mineralnych.

Świątynia Gangaramaya  na wyspie to obiekt z XIX wieku. Architektura świątyni jest fascynującym połączeniem różnych stylów artystycznych, w tym lankijskiego, chińskiego, tajskiego, birmańskiego i innych. Mile widziani są tu przedstawiciele wszystkich wyznań, gdyż jest to miejsce mające służyć integracji. Urokliwe położenie świątyni, w otoczeniu wody i widocznych w oddali wieżowców, przyciąga wielu turystów, a także miejscowych. Podobno jest to jedyne miejsce, gdzie zakochani mogą się publicznie przytulać i całować. Normalnie bowiem na Sri Lance takie zachowania nie są akceptowane. Jednocześnie trzeba zachować szacunek do tego miejsca poprzez stosowny ubiór (zakryte ramiona i kolana) i zdjęcie obuwia przed wejściem.

Przed powrotem do hotelu zaglądamy do marketu Cargils Food  City. Ceny porównywalne są z polskimi, a niektóre produkty są nawet tańsze. Przykładowo za  200 gram herbaty Melsna Rich płacimy 610 rupii (dwa dolary). Natomiast za piwo Lion Strong 0,5 l 670. Tu istotna informacja: wszystkie alkohole są sprzedawane na oddzielnych stoiskach, bądź też na zapleczu marketów. Nie można też wejść na dział monopolowy, żeby sobie wybrać jakiś trunek z półki. Klienci oddzieleni są bowiem metalową kratą od sprzedawcy, który podaje im zamówione  butelki czy puszki przez niewielkie okienko. A skoro mowa o piwie, to w hotelowej restauracji za butelkę Carlsberga  do kolacji trzeba wybulić  już 1478 rupii, z czego 1100 to cena piwa, a reszta to różnego rodzaju narzuty.

 

Wtorek,  06.02.24

O wpół do ósmej wyjeżdżamy przez zakorkowane licznymi tuktukami, samochodami i autobusami Kolombo do Pinnawali. Jest to wioska oddalona około 90 kilometrów od dawnej stolicy, znana głównie z sierocińca dla słoni. Zanim tam jednak dojedziemy, mijamy po drodze duże plantacje kauczuku. Wspominam o tym, bo tak się złożyło, że po raz pierwszy miałem okazję obejrzeć z bliska drzewa kauczukowe.

Do Pinnawali docieramy tuż przed dziesiątą. Akurat trwa wyprowadzanie słoni do pobliskiej rzeki. W tym celu wstrzymuje się ruch drogowy, gdyż te ogromne zwierzęta muszą przejść przez ulicę. Część z nich zostaje jednak w zagrodzie. Możemy do nich podejść i je pokarmić (zestaw owoców kosztuje 590 rupii). W sierocińcu przebywają nie tylko  młode słoniątka, ale też te starsze, często okaleczone (jeden ma odgryzione przez lamparta ucho). Poza tym nawet całkiem zdrowe słonie muszą tu przebywać do końca swoich dni. Nie dałyby sobie bowiem rady w naturalnym środowisku po latach uzależnienia od pomocy człowieka. Za możliwość umycia słonia trzeba zapłacić 790 rupii. Słonie bardzo chętnie poddają się masażowi skorupą kokosa, leżąc cierpliwie w wodzie. Kilkusetmetrowy odcinek drogi pomiędzy rzeką a sierocińcem zapchany jest mnóstwem straganów z pamiątkami. Ciekawie prezentuje się manufaktura, w której wyrabia się papier z odchodów słoni. Główna produkcja notatników, obrazków i innej galanterii papierowej odbywa się prawdopodobnie gdzie indziej, ale czymś przecież trzeba zachęcić turystów do robienia zakupów. Nie bez kozery przed sklepem stoi figurka słonia będącego w trakcie defekacji.

Po lunchu w formie bufetu, w cenie dziesięciu dolarów od osoby, jedziemy do Dambulli. Znajduje się tutaj Złota Świątynia Dambulla składająca się z pięciu świątyń jaskiniowych. Obiekt jest wpisany na listę UNESCO i stanowi jedno z najważniejszych na Sri Lance miejsc kultu buddyjskiego. Powstawał na przestrzeni wielu wieków, bo od I p.n.e do XVIII  naszej ery.  Nie liczyłem co prawda, ale według zapewnień przewodniczki znajduje się tutaj 155 posągów Buddy. Żeby dostać się do wykutych w skale grot, trzeba wspiąć się  po schodach lub wejść biegnącą obok nich nieco stromą  ścieżką.  Przed wejściem trzeba oczywiście zdjąć buty oraz zakryć ramiona i kolana. Właściwie to standard we wszystkich tutejszych świątyniach. Podobnie jak kręcące się wokół makaki, które tylko czyhają na okazję, żeby coś skubnąć nieostrożnemu turyście. O Dambulli było głośno na całym świecie, gdy w wyniku zamachu terrorystycznego  dokonanego w 2006 roku przez samobójcę z Tamilskich Tygrysów, zginęły tu 92 osoby. Schodząc ze wzgórza świątynnego zatrzymujemy się na chwilę przy ogromnym posągu złotego Buddy,  u podnóża którego znajduje się muzeum buddyjskie. Swoją drogą niezbyt gustowna budowla.

O 16.30 kwaterujemy się w hotelu Nice Place. Jest to kompleks kilku bungalowów, zlokalizowany wśród bujnej zieleni, z daleka od głównej drogi. Za oknami słychać odgłosy ptaków, po ścianach śmigają gekony, notabene bardzo pożyteczne stworzenia, bo zjadają komary. Jest lodówka, taras oraz balkon, ale za to Wi-fi jest bardzo słabe. W tym miejscu spędzimy dwie noce.

Przed kolacją jedziemy na masaż ayurwedyjski. Co to takiego? Cytuję za Internetem: Abhyanga to klasyczny masaż ajurwedyjski, który polega na masowaniu ciała ciepłymi olejami roślinnymi oraz esencjonalnymi ziołami. Wykonywany jest na całym ciele, z wyjątkiem strefy intymnej, a jego głównym celem jest usunięcie toksyn, odżywienie skóry oraz wzmocnienie mięśni. Dodam, że masaż olejkiem kokosowym trwał przez godzinę i rzeczywiście był bardzo dokładny. Po jego zakończeniu czekał nas jeszcze piętnastominutowy pobyt w saunie. Koszt tej usługi wraz z transportem w obie strony wyniósł 50 dolarów. Czy warto było? Nie jestem pewien, bo na drugi dzień kręgosłup bolał mnie bardziej niż zazwyczaj…

 

Środa,  07.02.24

Po śniadaniu jedziemy do Polonnaruwy. Jest to jedna z dawnych stolic Sri Lanki, z której do czasów obecnych niewiele przetrwało. Niemniej jednak obiekt jest wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Bilet wstępu kosztuje  30 dolarów. Podziwiać możemy ruiny pałacu królewskiego, w tym salę audiencyjną i basen. Ponoć budowla miała kiedyś siedem pięter. Trzeba więc mocno wysilić wyobraźnię, żeby sobie uzmysłowić ogrom tego pałacu. Wokół pałacu oraz przy pobliskich świątyniach kręci się mnóstwo handlarzy pamiątek, w tym jeden z protezami nóg. Nabywamy u niego zestaw dziesięciu magnesów za dwa tysiące rupii. Za litrową Colę trzeba tu zapłacić 600 rupii (w małym sklepiku na prowincji tylko 300).

Kompleks  świątyń  buddyjskich w Polonnaruwie do złudzenia przypomina kambodżański Angkor Wat. Tak samo był zapomniany i porośnięty dżunglą, czego ślady widać do dzisiaj.  Ruiny ruinami, ale wymagają takiego samego szacunku jak współczesne świątynie, Przed wejściem do środka należy więc zdjąć buty oraz zakryć ramiona i kolana.  Co ciekawe, goły brzuch w przypadku kobiet ubranych w sari nikomu nie przeszkadza. Nie będę tu wymieniał wszystkich świątyń wchodzących w skład  tzw. czworokąta świątynnego, bo jest ich bodajże dziewięć, z czego najlepiej zachowana jest Thuparama. Mnie osobiście najbardziej podobała się Vatadage, czyli „Okrągła Świątynia”. Stałymi bywalcami Polonnaruwy, obok turystów i handlarzy, są małpy a także warany, choć tych ostatnich jest znacznie mniej.

W ramach wycieczki fakultatywnej (50 USD od osoby) odwiedzamy wioskę lankijską Hiriwadunna, zlokalizowaną w pobliżu drogi A6. Na skraju tej właśnie drogi czekają na nas dwukołowe traktorki z niewielkimi przyczepkami. Zanim jednak na nie wsiądziemy, po 6 osób na każdą, otrzymujemy do wpicia powitalnego kokosa. Potem jedziemy wąską dróżką, częściowo utwardzoną, a częściowo pełną błotnistych kolein w kolorze ochry. Mijamy ukryte wśród bujnej zieleni mniej lub bardziej okazałe domy, stadka krów, suszący się gdzieniegdzie na płachtach ryż oraz zaprzęgi ciągnione przez bawoły. Po dotarciu nad niewielki zbiornik wodny przesiadamy się na mini katamarany. Są to dwie wąskie łódki połączone pomostem, na którym siadamy w szóstkę, spuszczając nogi do łódek. Nasz przewoźnik, sprawnie operując jednym wiosłem, kieruje swoją jednostkę na środek akwenu. Prosto na duże kępy lotosów, z których zrywa kwiaty i wręcza naszym paniom.. Pokazuje nam też pelikany i czaple złociste, wystające na liściach lotosu.

Wioska Hiriwadunna nie jest pokazówką dla turystów, jak podobne  tego rodzaju miejsca, np. w Kenii. Tu ludzie na co dzień mieszkają i pracują. Owszem, jest jedna lepianka, przypominająca dawne czasy, ale nikt w niej nie mieszka. Mamy natomiast możliwość obejrzenia wnętrza współczesnego domu lankijskiego. W sumie niewiele różniącego się od naszych. Ale oczywiście pokazy i prezentacje też były. Mogliśmy spróbować placków roti, herbaty z kolendry, zapalić miejscowego papierosa i pożuć betel. Ponadto gospodynie pokazywały nam  produkty  z kokosa (nawet nie wiedziałem, że może ich być tak dużo) oraz demonstrowały wyrób mat z liści drzewa kokosowego. Obejrzeliśmy też domek rolnika na palach.  Są one używane na polach ryżowych, kiedy trzeba je chronić przed zadeptaniem przez słonie.

Na lunch, będący w cenie wycieczki, pojechaliśmy tuktukami. Nie jestem w stanie wymienić nazw dań wystawionych w bufecie, ale było ich chyba z dziesięć. Mniej lub bardziej pikantne, ale wszystkie smaczne. Do tego małe banany i woda.

Po obiedzie wsiedliśmy do samochodów terenowych i pojechaliśmy do Parku Narodowego Hurulu Eco, gdzie właśnie przywędrowało stado słoni. W sumie były one jedną z niewielu atrakcji tego parku. Poza nimi widzieliśmy tylko jednego orła, jakiegoś węża, dwa pawie i trochę innych ptaków. Jak na safari to niewiele. Po prostu mieliśmy pecha, bo w parku Minneriya, do którego pierwotnie mieliśmy jechać, można spotkać niedźwiedzie, krokodyle, dziki, bawoły, a nawet lamparty. Niestety, po niedawnych ulewach drogi są tam nieprzejezdne. W „naszym” parku też na wielu odcinkach było głębokie błoto oraz spore kałuże, z którymi nasze jeepy ledwo sobie radziły.

 

 Czwartek, 08.02.24

Z samego rana wyjechaliśmy w kierunki Sigiriyi. Pośpiech był wskazany z dwóch powodów: zdążyć przed upałem i wyprzedzić inne grupy, chętne do zdobycia  „Lwiej Skały”.  Za możliwość wspięcia się na 180-metrową skałę (jej szczyt znajduje się na wysokości 335 m.n.p..) trzeba zapłacić 36 dolarów. Co ciekawego jest na tej ogromnej bryle magmy? W tej chwili niewiele, ale w piątym wieku znajdowała się tu forteca oraz pałac króla Kassapy. Schronił się on tutaj w obawie przed zemstą przyrodniego brata, którego pozbawił tronu. Do tej pory zachowały się fundamenty pałacu oraz skalne malowidła. Te ostatnie przedstawiają kobiety z bujnymi piersiami, być może damy dworu lub królewskie nałożnice. Niestety, pod żadnym pozorem nie wolno ich fotografować. Do skalnej galerii wchodzi się kręconymi schodami, które przywieziono z londyńskiego metra.  Na szczyt zaś  wiodą częściowo zrekonstruowane, a częściowo doczepione metalowe schodki. Podobno jest ich łącznie 1 232. Miejscami są dość strome, ale wejście na szczyt dla w miarę sprawnego człowieka nie powinno być problemem (z naszej grupy tylko 3 osoby zrezygnowały). Byłem świadkiem, gdy pewien starszy i tęgi pan z wysiłkiem pokonywał ostatnie stopnie, sapiąc i wzdychając przy każdym kroku „O Jezu”. Brawo za ambicję i samozaparcie, ale czy warto tak ryzykować, jeżeli nie ma się dobrej kondycji?  Z drugiej jednak strony patrząc, widoki z wierzchołka wynagradzają wysiłek i można nawet powiedzieć, że kto Sigriyi nie zobaczy, ten Sri Lanki nie odhaczy. A swoją drogą, ciekawe jak przed  z górą piętnastoma wiekami wnoszono tu materiały budowlane i zaopatrzenie?

Przy okazji prezentacji wyrobów z jedwabiu dowiedziałem się, że paszminę wykonuje się z puchu porastającego podbródek kozy himalajskiej, a kaszmir z wełny pokrywającej resztę jej ciała. Poza tym pokazano nam, jak ubiera się sari. Oczywiście, długi na 6 metrów pas materiału, drapowano na  naszych towarzyszkach. Generalnie był to wstęp i zachęta do robienia zakupów w ogromnym sklepie. Można było nawet zamówić sobie jedwabny garnitur na miarę. Byłby on uszyty w ciągu jednego dnia i dostarczony do hotelu w cenie około półtora tysiąca zł. Póki co ograniczyliśmy się do nabycia T-shirtów po tysiąc rupii za sztukę.

Lunch tym razem kosztował tylko 2 500 rupii. Na deser otrzymaliśmy owoc  jackfruita (chlebowiec różnolistny). Ciekawostką w tym lokalu była toaleta bez tylnej ściany, czyli bardzo przewiewna. W odległości około metra wznosił się wysoki mur, więc nie było obawy o możliwość podglądania.

W przylegającym do restauracji ogrodzie przypraw obejrzeliśmy drzewa i krzewy, na których rosną: pieprz, aloes, kawa, wanilia, citrinella, gałka  muszkatołowa,  kardamon, alpinia, cynamon, ananas, kokos, goździki, kurkuma i kakaowiec. Zobaczyliśmy też drzewo sandałowe oraz wspomniany wyżej jackfruit. Potem była degustacja herbaty, masaże różnymi kremami i olejkami, a na końcu tradycyjnie już wizyta w sklepie z tymi wszystkimi – ponoć bardzo zdrowymi – specyfikami. Cóż, ceny na pewno były zdrowo wywindowane…

Przed szesnastą wyruszyliśmy w drogę do Kandy. Po przyjeździe zakwaterowaliśmy się w pochodzącym z XIX wieku hotelu Queens, po czym spacerkiem udaliśmy się do pobliskiej Świątyni Zęba. Świątynia ta, zlokalizowana nad brzegiem jeziora, jest jednym z najbardziej znanych miejsc na Sri Lance. Jest to zarazem najważniejszy obiekt kultu dla buddystów. Znajduje się tu bowiem, jeśli wierzyć przekazom, relikwia Zęba Buddy. Nie można go co prawda obejrzeć, ale można za to podziwiać ząb słonia Radży, który przez 18 lat nosił na swoim grzbiecie w procesjach szkatułę z relikwią. Gdy w końcu odszedł z tego świata ze starości, w ramach wdzięczności został wypchany i jest eksponowany w specjalnej gablocie. Dla niektórych turystów ten widok jest nieco makabryczny, ale większość nie ma nic przeciwko takiemu upamiętnieniu zasłużonego zwierzęcia. O 18.30 mogliśmy obejrzeć ceremonię pudży. Mnisi wyszli ze swoich cel i przy akompaniamencie bębnów i innych instrumentów przedefilowali przed główny ołtarz. Ceremonii przyglądało się wielu turystów, ale przede wszystkim jej aktywni uczestnicy, czyli buddyści. Przynieśli wiele kwiatów, zapalili świeczki i w skupieniu oddawali się modłom.

Ciekawostka z hotelu Queens, ale nie tylko: wszelkie rury kanalizacyjne i wodociągowe poprowadzone są na zewnątrz ścian budynku. Nie wygląda to zbyt estetycznie, ale jest dość praktyczne. W tym klimacie nie grozi przecież zamarznięcie rur…

 

Piątek,  09.02.24

Dzień zaczynamy od odwiedzenia Muzeum Szafirów. Na początek oglądamy dziesięciominutowy film, w którym przedstawiony jest żmudny proces kopania kamieni szlachetnych. Z grubsza rzecz biorąc, polega to na wyznaczeniu miejsca, wykopaniu kilkunastometrowego szybu, jego oszalowaniu, a potem wydobywaniu szlamu, z którego – jak się uda – odsiewa się cenne minerały. A jeżeli nie, to kopie się w innym miejscu. Szczęście musi przecież kiedyś dopisać. Następnie zostajemy oprowadzeni po pokazowej manufakturze, w której szlifuje się i obrabia kamienie. No i na końcu nieuchronna w takich przypadkach wizyta w sklepie z biżuterią. Tu otacza nas chmara sprzedawców, którzy usiłują zachęcić nas do robienia zakupów. Na mój gust jest za drogo, ale parę osób z naszej grupy skusiło się na jakieś kolczyki i pierścionki. Gdyby ktoś był zainteresowany, to firma nazywa się Handuni’s Gems&Jewellery.

Z Kandy kierujemy się trasą A5 w kierunku Rambody. Krajobraz robi się coraz bardziej górzysty, a droga kręta. Wokół pełno zieleni i niewielkich wodospadów. Przy jednym z nich (Ramboda), spływającym dwoma strugami z wysokości stu metrów, zatrzymujemy się na zrobienie zdjęć. Można je wykonać bezpośrednio z pobocza drogi, ale lepiej z punktu widokowego na dachu pobliskiego budynku. Sęk w tym, że aby wejść na dach, trzeba przejść przez sklep z wyrobami z drewna. Kuszą tu różne maski, bibeloty i różnorakie figurki.

Potem mijamy coraz liczniejsze tarasowe pola porośnięte krzewami herbaty. Wreszcie zatrzymujemy się przy Bluefield Tea Factory. Na spotkanie wychodzi  nam grupa zbieraczek herbaty z charakterystycznie zamocowanymi na czołach uchwytami zawieszonych na plecach worków. My dostajemy o wiele praktyczniejsze koszyki na szelkach. Wchodzimy z paniami na herbaciane pola i robimy sobie z nimi zdjęcia.  Dla nas to atrakcja, a dla nich możliwość dorobienia do skromniutkiego wynagrodzenia, a przy okazji chwila odpoczynku od żmudnego zrywania herbacianych listków.

Po tej mini sesji fotograficznej wchodzimy do zakładu i śledzimy kolejne etapy powstawania herbaty, czyli suszenie, fermentację i konfekcjonowanie. W większości są to procesy zmechanizowane. Wreszcie przychodzi pora na degustację. Próbujemy aż dwunastu gatunków herbaty. Te najlepsze i najdroższe z tipsów, czyli pojedynczych nie rozwiniętych jeszcze listków (golden i silver tips), potem zielone  i te najtańsze z drobno pokruszonych liści, niemalże zmiotków. A co potem? Oczywiście sklep! A w nim tak różnorodny asortyment herbat, że laikowi z wrażenia oczy wychodzą z orbit. Ostatecznie coś tam kupujemy na wyczucie. Trochę dla siebie, trochę na prezenty.

Po lunchu jedziemy do hotelu Pegasus Reef w Wattala, w którym spędziliśmy pierwszą noc na Sri Lance. To już ostatni dzień zwiedzania. Jutro rozjedziemy się do różnych hoteli na wypoczynek. Organizatorzy przygotowali nam miłą niespodziankę na zakończenie wspólnego etapu podróży. Otóż zostaliśmy poczęstowani arakiem oraz czipsami z manioku. Po paru kolejkach w autokarze zrobiło się na tyle wesoło, że rozpoczęły się śpiewy. Miejscowy przewodnik Randżip przybliżał nam lankijskie melodie, a nasze panie z ochotą sięgały do repertuaru polskiej piosenki biesiadnej. Jeszcze tylko zbiórka na napiwek dla obsługi (500 rupii od osoby) i nadszedł czas pożegnania.

W Pegasus  Reff otrzymujemy tym razem pokój nr 205. Nie ma żadnych przykrych niespodzianek. Za to Tyberiusz i Barbara trafiają do naszego poprzedniego pokoju  (216). Okazuje się, że klucz nadal nie jest dorobiony i są problemy z otwarciem drzwi.

 

Sobota, 10.02.24

O dziewiątej wsiadamy do autokaru z grupą Czechów i jedziemy na południe od Kolombo. Nasz hotel Citrus Waskaduwa jest pierwszy na trasie. Dojazd zajmuje nam półtorej godziny. Pozostali muszą jechać jeszcze przez kilka godzin.

Hotel sprawia przyjemne wrażenie. Doba hotelowa zaczyna się od godziny czternastej, ale my otrzymujemy klucz już o jedenastej. Nasz pokój nr 214 znajduje się na drugim piętrze. Z balkonu widzimy zarówno basen, jak i ocean. Oddziela je tylko pas trawnika i plaży. Wyposażenie bez zarzutu: lodówka, sejf, klimatyzacja, czajnik (kawa i herbata sukcesywnie uzupełniane) telewizor, Wi-Fi, szlafroki, kapcie. Jedynie suszarka wymaga naprawy lub wymiany (następnego dnia okazało się, że była to wina zwarcia w gniazdku). Woda w oceanie cieplutka, a piasek wręcz parzy stopy. Temperatura 33 stopnie C. Posiłki w restauracji w formie bufetu. Duży wybór dań, zarówno miejscowych jak i europejskich. No to wypoczywajmy…

 

Niedziela, 11.02.24

Z hotelu Citrus do drogi A2 można dostać się jedną z wąskich uliczek. Obojętnie, którą z nich pójdziemy, czeka nas przejście przez tory kolejowe. Trzeba tu szczególnie uważać, bo pociągi jeżdżą dość często, a szlabany są nie wszędzie. Dalej, idąc już wspomnianą A2 w kierunku Kalutary, również trzeba mieć oczy szeroko otwarte i wyczulony słuch. Nieustannie przemykają tu bowiem autobusy, samochody, tuktuki, skutery i rowery, a pobocza praktycznie nie ma. Dopiero po dojściu do Kalutary, czyli po ponad pięciu kilometrach marszu, zobaczyć można chodniki. Kiedy dochodziłem do mostu nad rzeką Galu-ganga (Czarna Rzeka), zaczepił mnie jakiś miejscowy. Przedstawił się jako Mala. Wypytał mnie o kraj pochodzenia, rodzinę, pracę i tp. Następnie zaś zaczął opowiadać o sobie. Dziwnym trafem okazało się, że pracuje on w hotelu Citrus jako ogrodnik (przypomniał sobie o tym, gdy dowiedział się, że tam mieszkam). Już wtedy wiedziałem, że będzie chciał mnie oprowadzać po mieście. Nie miałem nic przeciwko temu, bo nie bardzo wiedziałem, gdzie szukać sklepu z alkoholem. Nie sądziłem jednak, że ta usługa będzie mnie sporo kosztować. Ale po kolei…

Już z mostu widać było imponującą kopułę pagody Gangatilake Vihara. Wyraziłem chęć jej obejrzenia, bo wiedziałem, że jest to jedyna tego rodzaju stupa na świecie i jedna z największych na Sri Lance, która jest w środku pusta. Jej wnętrze zdobią 74 malowidła, na których przedstawiona jest historia wcieleń Buddy (tzw. Dżataka). Mala ochoczo pokazywał   mi wszystkie elementy, co rusz podchodząc do strażników i mnichów, by zamienić z nimi parę słów. Po chwili zobaczyliśmy procesję z darami. Wtedy Mala zaczął mi zawile wyjaśniać, że  powinienem kupić mleko dla mnichów jako formę donacji, bo tu nie ma opłat za wstęp, a przecież oni muszą coś jeść. Ok, pomyślałem sobie – mleko to niewielki wydatek. Mogę kupić, czemu nie? Najpierw jednak podjechaliśmy tuktukiem do sklepu monopolowego, gdzie zrobiłem zakupy dla siebie. Natomiast w pobliskim markecie Mala wziął z półki jakąś puszkę i podał mi, żebym za nią zapłacił. Przy kasie okazało się, że nie jest to żadne mleko, lecz suplement diety o nazwie Sustagen Vanila i kosztuje 3 900 rupii lankijskich (czyli około 50 zł). Trochę mnie to zirytowało, ale zapłaciłem. Po wyjściu ze sklepu Mala zaczął domagać się zapłaty dla siebie, bo przecież to „mleko” on odda mnichom. Oczywiście nie uwierzyłem mu, ale na odczepnego dałem mu jeszcze 500 rupii. Krzywił się, że za mało, ale tym razem byłem stanowczy.  

Kierowcy tuktuka, który przewiózł mnie spod pagody do sklepu monopolowego, a następnie do hotelu Citrus, zapłaciłem tysiąc rupii. Też nieco przepłaciłem, ale to była przynajmniej rzetelnie wykonana  usługa.

 

Poniedziałek, 12.02.24

Poszedłem rano do recepcji, żeby uregulować należność za piwo, które wypiłem poprzedniego dnia  do kolacji (Lion o pojemności 0,625 l ). Miałem do zapłacenia tysiąc rupii. Takie samo piwo w sklepie kosztowało 570 rupii, ale nie o to mi teraz chodzi. O wiele ciekawszy był bowiem rachunek, który otrzymałem: imienny, wydrukowany na firmowym papierze i zapakowany do eleganckiej koperty z nadrukiem „Citrus”.  Jeszcze ciekawsza była specyfikacja, w której zamiast wspomnianego piwa umieszczono pozycję Lemon Sun (cytrynowe słońce). Nie jest to bynajmniej nazwa jakiegoś drinka, lecz restauracji, w której ostatnio jadamy posiłki. Ot, dyskrecja…

Odbyłem dziesięciokilometrowy spacer po plaży. Na południe od hotelu Citrus nie jest ona zbyt długa, gdyż już po dwóch kilometrach kończy się piasek i rozpoczyna się trudny do przebycia kamienisty brzeg. Natomiast w kierunku północnym można iść o wiele dalej. Jak daleko, tego jeszcze nie sprawdziłem. Po stronie południowej znajduje się kilka hoteli i pensjonatów, więc nie brakuje tu sprzedawców kokosów, koszul, czapek, klapek i tp. Zaczepiają wszystkich, ale nie są zbyt namolni. Od strony północnej nie widać żadnej infrastruktury turystycznej. Spotkać za to można rybaków, kąpiące się dzieci, wałęsające się tu i ówdzie psy oraz nudzących się miejscowych, którzy próbują nawiązać rozmowę.

Woda w Oceanie Indyjskim jest bardzo ciepła. Jednak kąpiel nie zawsze jest bezpieczna. Przez dwa poprzednie dni na wysokości hotelu Citrus wywieszona była czerwona flaga. Ponadto na płocie oddzielającym teren hotelu od plaży widnieje ostrzeżenie o tym, że pływać można tylko na własną odpowiedzialność. W pobliżu brzegu nie jest co prawda głęboko, ale silne fale potrafią zbić z nóg, a wtedy wystarczy się zachłystnąć słoną wodą i nieszczęście gotowe. Warto wiedzieć, że utonięcia są drugą po wypadkach drogowych przyczyną zgonów turystów na Sri Lance.

Wieczorem na terenie hotelu odbyło się lankijskie wesele. Piszę „na terenie”, bo nie  w hotelowych wnętrzach, lecz w specjalnie zmontowanym namiocie. Jego rozkładanie rozpoczęto już poprzedniego dnia. Dzisiaj wstawiono tylko stoły i krzesła oraz przyozdobiono kwiatami  ściany.  Od osiemnastej zaczęli zjeżdżać goście, których na liście było ponad dwustu. Mężczyźni w garniturach, niektóre kobiety w sari, inne w bardziej uniwersalnych strojach. Młoda para wraz z towarzyszącym orszakiem przybyła przed dziewiętnastą. Didżeje serwowali muzykę ogólnoświatową oraz lokalną. Na środku namiotu ustawiono czteropiętrowy tort. Goście bawili się do północy. Potem wystrzelono trochę fajerwerków i impreza dobiegła końca. Rano nie było ani śladu po weselu ani po namiocie. To się nazywa dobra organizacja!

 

Wtorek, 13.02.24

Ponownie przeszedłem się do Kalutary. Znowu trafiłem na procesję przy pagodzie oraz odwiedziłem sklep monopolowy. Nabyłem tam trzy butelki araku (pojemność 0,375 po 1 830 rupii) oraz parę piwo Lion  w takiej samej cenie jak poprzednio. Drogę powrotną odbyłem tuktukiem. Cenę stargowałem co prawda do 800 rupii, ale kierowca był sympatyczny, więc dałem mu tysiąc.

Dzisiaj dzień pod znakiem awarii. Najpierw zepsuł się samozamykacz  przy drzwiach. Zgłosiłem więc usterkę do recepcji. Po paru minutach przyszło dwóch pracowników. Popatrzyli, pokręcili głowami i poszli po „specjalistę” (oni byli w pomarańczowych uniformach, a on w granatowym. Ten przyniósł drabinę, wszedł na nią i zdemontował felerny element. Obiecał, że jutro przyniesie nowy.

Druga awaria była bardziej prozaiczna. Spod sedesu zaczęła wydobywać się woda, która zalewała łazienkę. Był to efekt zapchania się rury odpływowej.

Poza tym czterokrotnie wystąpił krótkotrwały zanik prądu. W ślad za tym szły o wiele dłuższe przerwy w dostępie do łączności internetowej. Na dokładkę  ktoś nas obudził przed północą, chrobocąc kluczem w zamku naszych drzwi. Ewidentnie pomylił pokój, ale skutecznie wybił mnie ze snu. W hotelu nie ma co prawda pokoju z numerem trzynastym, ale widać sama data wystarczy do pecha…

Po południu zachmurzyło się i temperatura spadła do 26 stopni C. Nie było jednak prognozowanych burz ani opadów.

 

Środa, 14.02.24

Publiczna plaża oddzielona jest od terenu naszego hotelu płotem. Pracownicy ochrony pilnują, aby wszelkiej maści handlarze nie przekraczali granicy pomiędzy piaskiem a trawnikiem. Stoją więc od strony oceanu kobiety, zachęcające do zakupu wywieszonych na płocie koszul, sukienek i tp. Cały tej majdan codziennie rano rozwieszają, a wraz z zachodem słońca pakują do toreb i oddalają się do swoich mieszkań. Od czasu do czasu przy furtce pojawia się sprzedawca kokosów lub faceci z wężem i małpką. Ci ostatni zachęcają do zdjęć ze swoimi pupilami. Ot, jak wszędzie, każdy chce zarobić…

Czapelki złociste zaanektowały rano nasze leżaki, więc udałem się na spacer po plaży. Oczywiście żartuję, bo już wcześniej miałem plan spenetrowania północnego wybrzeża. Pod drodze zaczepiły mnie dzieciaki proszące o zdjęcie. Pstryknąłem im kilka fotek i dałem  nieco rupii. Trochę dalej zobaczyłem dwie wiosłowe  łodzie rybackie, które były właśnie spychane do wody. Do każdej z  nich weszło po dziesięć osób. Widząc moje zainteresowanie, jeden z miejscowych podszedł do mnie i wyjaśnił,  że to już drugie dzisiaj wypłynięcie na połów. Podobno rano rybacy prawie nic nie złowili.

- Ocean jest pusty – tłumaczył mi przygodny informator.

Pokiwałem głową i poszedłem w swoją stronę, żeby dalej spalać zbędne kalorie (12 km spaceru, a do wieczora łącznie 23 488 kroków).

 

Czwartek, 15.02.24

Ostatni spacer. Tym razem nie po plaży, bo wczoraj porobiły mi się odciski pod palcami, gdy boso przemierzałem brzeg Oceanu Indyjskiego, a konkretniej: Morza Lakkadiwskiego. Przespacerowałem się w stronę Wadduwa. Obejrzałem miejscowy cmentarz (pierwszy na Sri Lance, nie licząc Kolombo). Pogapiłem się na krowy  łażące po torach i pociągi śmigające z otwartymi na oścież drzwiami. Po powrocie stoczyłem małą batalię z pracownikami housekeepingu,  którzy zapomnieli wymienić ręczniki i zostawić w łazience papier toaletowy. Popływałem w basenie, no i nieubłaganie nadszedł czas pakowania się.

 

Piątek, 16.02.24

Pobudka o 3.30 (w Polsce jest 23.00 dnia poprzedniego). Planowany wyjazd na lotnisko o 4.10. W recepcji miały na nas czekać pakiety śniadaniowe. Niestety, nie czekały. Napisałem więc na Whatsappie do naszej pilotki:

- Budzenia nie było. Po bagaże nikt nie przyszedł. Boxy  śniadaniowe nie były przygotowane. Pozdrawiam.

Po chwili pani Agnieszka odpisała:

- Dzień dobry. Dziękuję za informację. Zgłoszę do manegera  hotelu, gdyż wszystko było zgłoszone w recepcji. Z mojej strony mogę przeprosić za zaistniałą sytuację. Pozdrawiam.

- Recepcja twierdzi, że nie.

- To w takim razie kolega Paweł  musiał tego nie przypilnować i nie wpisali do książki pakietów śniadaniowych jak to zgłaszał.

- Pewnie tak, bo osoby z innych grup otrzymały pakiety. Trudno, jakoś przeżyjemy.

P.S. W Itace w podobnym przypadku otrzymałem bon w ramach reklamacji. Tyle, że tam cała grupa nie otrzymała prowiantu.

Póki co na tym się skończyło, ale być może faktycznie zgłoszę reklamację.

Na lotnisku byliśmy już  o 6.30, a odlot planowany był  na 9.45. Niby dużo  czasu,  ale dwukrotne skanowanie bagażu (wodę przepuścili),  odprawa  biletowa i graniczna trochę  trwają. Na domiar złego  wyszło zamieszanie z bramkami. Na karcie pokładowej mieliśmy gate nr 11. Okazało się  jednak, kiedy  chcieliśmy tam wejść, że wyjście do naszego samolotu znajduje się w zupełnie innej części lotniska i na innym poziomie (R1). Zdążyliśmy tam dojść w ostatniej chwili. Boarding  zaczął się bowiem już na godzinę przed odlotem.

Po niespełna pięciu godzinach lotu wylądowaliśmy w Ras Al. Khaimah, gdzie dotankowano samolot (20 ton paliwa)i zmieniono załogę. Wylecieliśmy o 15.50 czasu miejscowego, a w Warszawie byliśmy po sześciu godzinach lotu. Potem krótka jazda pociągiem  (zaledwie dwie i pół godziny) i po prawie dobie w podróży byliśmy już w domu.

Ireneusz Gębski


 

Jak Mala przekręcił mnie na mleko dla mnichów :)

 


Z hotelu Citrus do drogi A2 można dostać się jedną z wąskich uliczek. Obojętnie, którą z nich pójdziemy, czeka nas przejście przez tory kolejowe. Trzeba tu szczególnie uważać, bo pociągi jeżdżą dość często, a szlabany są nie wszędzie. Dalej, idąc już wspomnianą A2 w kierunku Kalutary, również trzeba mieć oczy szeroko otwarte i wyczulony słuch. Nieustannie przemykają tu bowiem autobusy, samochody, tuktuki, skutery i rowery, a pobocza praktycznie nie ma. Dopiero po dojściu do Kalutary, czyli po ponad pięciu kilometrach marszu, zobaczyć można chodniki. Kiedy dochodziłem do mostu nad rzeką Galu-ganga (Czarna Rzeka), zaczepił mnie jakiś miejscowy. Przedstawił się jako Mala. Wypytał mnie o kraj pochodzenia, rodzinę, pracę i tp. Następnie zaś zaczął opowiadać o sobie. Dziwnym trafem okazało się, że pracuje on w hotelu Citrus jako ogrodnik (przypomniał sobie o tym, gdy dowiedział się, że tam mieszkam). Już wtedy wiedziałem, że będzie chciał mnie oprowadzać po mieście. Nie miałem nic przeciwko temu, bo nie bardzo wiedziałem, gdzie szukać sklepu z alkoholem. Nie sądziłem jednak, że ta usługa będzie mnie sporo kosztować. Ale po kolei…

Już z mostu widać było imponującą kopułę pagody Gangatilake Vihara. Wyraziłem chęć jej obejrzenia, bo wiedziałem, że jest to jedyna tego rodzaju stupa na świecie i jedna z największych na Sri Lance, która jest w środku pusta. Jej wnętrze zdobią 74 malowidła, na których przedstawiona jest historia wcieleń Buddy (tzw. Dżataka). Mala ochoczo pokazywał   mi wszystkie elementy, co rusz podchodząc do strażników i mnichów, by zamienić z nimi parę słów. Po chwili zobaczyliśmy procesję z darami. Wtedy Mala zaczął mi zawile wyjaśniać, że  powinienem kupić mleko dla mnichów jako formę donacji, bo tu nie ma opłat za wstęp, a przecież oni muszą coś jeść. Ok, pomyślałem sobie – mleko to niewielki wydatek. Mogę kupić, czemu nie? Najpierw jednak podjechaliśmy tuktukiem do sklepu monopolowego, gdzie zrobiłem zakupy dla siebie. Natomiast w pobliskim markecie Mala wziął z półki jakąś puszkę i podał mi, żebym za nią zapłacił. Przy kasie okazało się, że nie jest to żadne mleko, lecz suplement diety o nazwie Sustagen Vanila i kosztuje 3 900 rupii lankijskich (czyli około 50 zł). Trochę mnie to zirytowało, ale zapłaciłem. Po wyjściu ze sklepu Mala zaczął domagać się zapłaty dla siebie, bo przecież to „mleko” on odda mnichom. Oczywiście nie uwierzyłem mu, ale na odczepnego dałem mu jeszcze 500 rupii. Krzywił się, że za mało, ale tym razem byłem stanowczy. 


















 


Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty