Ze znacznym opóźnieniem (sześć lat po wydaniu)
przeczytałem książkę Aleksandra Pocieja „Ręce na biurku”. Pozycja ta zapewne nie
trafiałaby nigdy w moje ręce, gdyby nie niebagatelna przecena. Tuż przed Bożym
Narodzeniem zapłaciłem za nią jedynie 3,50 zł. A trzeba zaznaczyć, że tom ten
wydany jest okazale: sztywna okładka, porządny papier, no i wstęp pióra Tomasza
Lisa. Sam autor też jest nie byle kim,
bo znanym adwokatem i popularnym felietonistą, nie licząc innych płaszczyzn
jego życiowej aktywności. Dlaczego więc zdecydowałem przyczepić się do jego
książki?
Otóż na pewno nie chodzi o treści
merytoryczne. Wszystkie felietony pana Pocieja uważam za bardzo interesujące, a
jego samego za człowieka potrafiącego błyskotliwie przelać na papier swoje niebanalne
myśli i spostrzeżenia. Poważne zastrzeżenia mam natomiast do wydawcy, czyli Polskiego
Instytutu Wydawniczego (nie mylić z zasłużoną oficyną o nazwie Państwowy
Instytut Wydawniczy). Chodzi mi o korektę, a w zasadzie jej brak. Jak można bowiem
wypuścić do druku takie kwiatki, jak:
Str. 183 – „Placu Piłsudzkiego”,
Str. 86 – „Cimoszemicza”,
Str. 167 – „Ziorbo”,
Jak widać, nie są to literówki w potocznych
słowach, lecz błędy w nazwiskach znanych skądinąd postaci życia politycznego. A
przecież nie od dziś znane jest powiedzenie: „Niech mówią co chcą, byle nazwiska nie przekręcali”.
A tak na marginesie, to widziałem wczoraj Aleksandra
Pocieja w porannym programie TVN. Pytany o wybór drogi zawodowej, odpowiedział
krótko (streszczam): „Rodzice byli świetnymi adwokatami, więc nie miałem wyboru
i też zostałem adwokatem”.Oby każdy miał taki wybór...