W dzisiejszym wydaniu Dziennika Bałtyckiego, w cotygodniowym dodatku Rejsy, ukazał się mój artykuł o zakończonej niedawno podróży do Argentyny. Materiał jest dość obszerny, ale siłą rzeczy nie zawiera całości moich wspomnień. Dlatego chętnych do poznania zapisków z całej wyprawy zapraszam do kliknięcia tutaj
P.S. Na zachętę małe fragmenty artykułu
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Argentyna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Argentyna. Pokaż wszystkie posty
Argentyna w Rejsach
Etykiety:
Argentyna,
artykuł,
dziennik bałtycki,
Rejsy,
relacja,
Wojciech Dąbrowski.,
wyprawa
Lubię podróże (70 odwiedzonych państw) i książki (kilka napisanych i opublikowanych oraz kilka tysięcy przeczytanych).
"Mamusia" w San Martin de los Andes (Argentyna cz. II)
Po zatankowaniu naszego Logana (44,56 litrów za 2450 pesos) wjeżdżamy na
drogę nr 40. Ta słynna trasa widokowa,
zwana też Ruta, ciągnie się na przestrzeni ponad 5 tysięcy kilometrów i niemal ma
całej długości przebiega wzdłuż Andów. My zamierzamy dotrzeć dzisiaj do Chos
Malal. Mamy więc do przejechania 655 kilometrów
Droga jest niemal pusta. Po prawej stronie widzimy niekończący się łańcuch
Andów, po lewej zaś rozległe pustkowia. Krótko mówiąc - pustynia i góry. Mijamy kanion Rio Diamento i zbiornik Embalse
Aqua del Toro Trasa jest niezwykle
malownicza. Dłuższy postój robimy w
Malargue. W tutejszym punkcie informacji
turystycznej, ku zdziwieniu pracowników, anektujemy ich pokój socjalny i
spokojnie zjadamy lunch.
Od mostu nad Rio Grande, gdzieś w okolicy Bardas Blancas,
niespodziewanie natykamy się drogę pozbawioną asfaltu. Nie wiemy jeszcze wtedy,
że przed nami będzie znacznie więcej odcinków pokrytych szutrem. Tym razem
jechaliśmy po chroboczącej i kurzącej się nawierzchni przez około 110 km. W kabinie momentalnie pojawiła się warstwa
pyłu. Podobnie zresztą w bagażniku, nie mówiąc już o karoserii auta. Zaczęło
też być nieco duszno, tymczasem mój współtowarzysz ze względu na przeziębienie
i ból gardła nie chciał włączać klimatyzacji. Włączaliśmy zatem tylko zwykły
nawiew, a od czasu do czasu uchylaliśmy boczne szyby. Oczywiście nie wtedy, gdy
z naprzeciwka nadjeżdżał jakiś samochód, bo wówczas na drodze unosiły się
tumany kurzu.
Po południu zrobiło się pochmurno, ale
nadal było ciepło. Na ostatnich kilometrach droga wiła się wśród licznych górskich zjazdów
i podjazdów. Akurat wtedy prowadził WD. Z pewnym niepokojem obserwowałem, jak
ostro wchodzi w zakręty, często je ścinając. Ruch był co prawda minimalny, ale można
sobie wyobrazić co mogłoby się stać, gdyby jednak z przeciwka coś nadjechało.
Wystarczyłaby odrobina pecha…
Nad Rio Barrancas zatrzymujemy się, żeby obejrzeć zabytkowy most. Chmury
wiszą coraz niżej, ale nie pada. Jedynie gdzieś za chilijską granicą słychać
grzmoty. Stąd mamy już jednak blisko do Chos Malal. Przez całą długą trasę
minęliśmy tylko dwa miasta i parę małych wiosek ukrytych wśród wysokich
zielonych drzew. Sprawiały wrażenie oaz.
Zatrzymujemy się w hotelu Picun Ruca przy ul. 25 de Mayo 1271. Nocleg
kosztuje tutaj 26 dolarów od osoby, ale śniadanie
jest w formie bufetu i to dość okazałego: szynka, ser, croissanty, jogurt,
banany, tosty, jabłka, sok, kawa i herbata.
Rano udajemy się na punkt widokowy Torreon. Chos Malal, chociaż to
stolica departamentu w prowincji Neuquen, jest małym miastem. Liczy bowiem
zaledwie kilkanaście tysięcy mieszkańców. Spod białej wieży roztacza się widok
na meandry rzeki Curi Leuvu i na okoliczne wzgórza. Poniżej znajduje się pomnik
założyciela miasta, czyli pułkownika Manuela Jose Olascoaga. Z drugiej zaś strony
kolorowy mural
W miasteczku jest tylko jedna stacja benzynowa. Stoją do niej długie
kolejki aut. Nie mieliśmy o tym pojęcia i podjechaliśmy bezpośrednio pod
dystrybutor. Natychmiast nam uświadomiono, że mamy czekać w ogonku. Dopiero
wtedy zrozumieliśmy, że stojące na ulicy samochody oczekują na możliwość
zatankowania paliwa, a nie zwyczajnie parkują.
W Las Lajas zjeżdżamy z Ruta 40 w drogę nr 242. Biegnie ona w stronę
granicy z Chile. Teren jest górzysty, a powietrze ostre. Przede wszystkim
jednak wspaniałe widoki. Po jakimś czasie, niemal przed samym przejściem
granicznym, zbaczamy w drogę nr 23. Tu znowu napotykamy na szutrową nawierzchnię.
Zaczynam obawiać się o całość naszych opon (jak się później okazało, wytrzymały
do końca). Nad Rio Litran podziwiamy piękne widoczki, a potem jedziemy w stronę
Alumine. Przed tą miejscowością jest ładne jezioro o takiej samej nazwie. Za nim
widać ośnieżone szczyty górskie.
Odbijają się wyraźnie w granatowych wodach jeziora. Pojawia się coraz więcej
zieleni, a droga biegnie wzdłuż rzeki Alumine.
Od Alumine prowadzi WD. Droga szutrowa kończy się po
około 150 kilometrach. Wkrótce też wracamy na naszą Rutę 40, którą dojeżdżamy
aż pod San Martin de Los Andes. Przy drodze pojawiają się żółte krzewy podobne
do forsycji. Pojawia się też kłopot ze
znalezieniem kwatery. Mapy Google nie
mogą odnaleźć adresu Barrio las
vertientes lote 16, 8370 San Martin de los Andes. Właściciel nie
odbiera telefonu. Po długich
poszukiwaniach i rozpytywaniu miejscowych, wjeżdżamy krętymi serpentynami na stromą górę pod miastem. Znajdujemy tu mały
domek wśród lasu z pełnym wyposażeniem.
Jest otwarty. Widoczna jest też sieć internetowa, ale brak hasła do Wifi.
Z okna widać tylko drzewa. W nocy jest
niemal idealna cisza. Śpi się świetnie.
W niedzielę zrywamy się przed szóstą. Wojciech jest rannym ptaszkiem. Szybkie
śniadanie, mycie samochodu po wczorajszej jeździe po wertepach i przemieszczenie
się do odległego o prawie 10 kilometrów centrum San Martin de los
Andes. Zaopatrujemy się najpierw
w pieczywo, a potem idziemy do punktu informacji turystycznej. Tu dowiadujemy
się o lokalizacji miejscowych punktów widokowych, a także o tym, że Wifi jest
dostępne na pobliskim placu o nazwie – jakżeby inaczej – San Martin.
Miasteczko jest bardzo urokliwe. Przyczynia się do tego jego położenie
nad jeziorem Lacar i widok na okoliczne szczyty
Andów. Jest tu też mnóstwo kwiatów. Budki z jedzeniem rozlokowane w pobliżu
plaży są jeszcze zamknięte. Raz, że to
dopiero początek lata. Dwa, że jest wczesny niedzielny poranek. Mimo to
zwracamy uwagę na jedną z przyczep, na której jest wyraźny czerwony napis „Mamusia”.
Od razu dopatrujemy się polskich konotacji nazwy tego food trucka. Potem dowiadujemy się, że po wojnie osiadł w
tym miasteczku Zbigniew Fularski, harcerz Szarych szeregów i żołnierz Batalionu „Parasol”
AK. Wraz z żoną Anną otworzyli cukiernię „Mamusia”. Cukiernia istnieje do
chwili obecnej, a pan Fularski zmarł w wieku 96 lat przed prawie pięciu laty.
Po krętej szutrowej drodze wjeżdżamy na punkt widokowy. Widać z niego
panoramę miasta oraz duży fragment jeziora Lacar. Tego dnia będziemy mieli
okazję zobaczyć jeszcze wiele innych jezior. Od San Martin de los Andes
rozpoczyna się bowiem widokowa droga Siedmiu Jezior.
Za nami już 1800 kilometrów...
Chos Malal |
San Martin de los Andes |
"Mamusia" w San Martin de los Andes |
Jezioro Lacar |
Jezioro Lacar i San Martin de los Andes |
Etykiety:
Argentyna,
Bardas Blancas,
Chos Malal,
Malarque,
Mamusia,
Olascoaga,
Rio Barrancas,
Rio Grande,
Ruta 40,
San Martin de los Andes,
Zbigniew Fularski
Lubię podróże (70 odwiedzonych państw) i książki (kilka napisanych i opublikowanych oraz kilka tysięcy przeczytanych).
Do Mendozy (Argentyna cz. I)
Z Gdańska do Oslo samolot linii Norwegian odlatuje planowo o
13.35. Jest całkowicie zapełniony, co będzie miało znaczenie podczas wysiadania.
Na przesiadkę na lot do Londynu będę miał bowiem niespełna pół godziny.
Ponieważ jednak mam miejsce w rzędzie 28,
będę wysiadał jako jeden z ostatnich, co zajmie dodatkowe cenne minuty. Podczas
lądowania na lotnisku Gardermoen mimochodem stwierdzam, że w Oslo jest już zima
(w Gdańsku było słonecznie i ciepło). Nie zastanawiam się jednak głębiej nad
pogodowymi kwestiami, bo mam już tylko 20 minut na dotarcie do terminalu S,
gdzie właśnie zaczyna się boarding. Pytam jakiegoś pracownika lotniska o kierunek
i pędzę z wywieszonym językiem. Uff,
udało się! Spocony, ale zadowolony zajmuję miejsce w prawie pustym tym razem
samolocie.
Służbom ochrony na lotnisku Gatwick nie podobają się moje kosmetyki.
Testują je więc pod kątem
narkotyków. Niczego oczywiście nie znajdują. Polka pracująca na tym lotnisku pomaga mi odnaleźć drogę do terminalu S, choć
tym razem nie spieszę się. Odlot do Buenos Aires mam bowiem dopiero za 4,5
godziny. W lotniskowym sklepie nabywam butelkę wody o pojemności 0,75 litra za
1,99 funta. Gdybym był bardziej przewidujący, to mógłbym przywieźć własną pustą
butelkę lub chociaż jakąś manierkę, bo na lotnisku znajduje się punkt, gdzie
można za darmo nabrać wodę pitną.
O 21.30 wylot do stolicy
Argentyny. Lot długi, ale spokojny. Trochę nudno, bo Norwegian nie daje słuchawek,
a ja nie zabrałem swoich, więc niespecjalnie mogłem oglądać filmy dostępne na
monitorku przed fotelem. Co najwyżej jakieś przyrodnicze. Zresztą większość
lotu i tak przespałem. Na lotnisku Ezeiza wylądowaliśmy pół godziny przed
czasem. Dokładnie o 7.46. W Polsce zbliżało się wtedy południe. Z pewnym
zaskoczeniem stwierdziłem, że w Argentynie, podobnie jak w Polsce, pasażerowie
klaszczą po wylądowaniu. W trakcie odprawy paszportowej musiałem dać zrobić
sobie zdjęcie i zeskanować linie papilarne kciuka.
Z hali przylotów w terminalu A udałem się do terminalu C, bo właśnie z
tego ostatniego miałem odbyć czwarty i ostatni lot do Cordoby. Dojście tam nie
było łatwe, gdyż powodu remontów droga wiodła krętymi i długimi korytarzami. Podczas
kontroli bagażu wypatroszono mi plecak,
bo skaner pokazywał jakieś długie
kostki, a to były zwykłe czekoladki w kartonach po 300 g…
W Cordobie wylądowałem o
13.20 i czekałem na lotnisku przez ponad
trzy godziny na przylot Wojciecha Dąbrowskiego, z którym miałem odbyć właściwą
część wyprawy do Argentyny. Po drobnych
perturbacjach udało nam się odnaleźć wypożyczalnię samochodów, w której
mieliśmy opłacony wynajem auta, konkretnie renault logan.
Do miejsca noclegu w Villa Carlos Paz było tylko 45 kilometrów. W
mieście tym trwały jednak remonty dróg, czego nawigacja z Map Google nie
przewidziała. W efekcie trochę pobłądziliśmy, wjeżdżając nawet raz w ulicę
jednokierunkową. A propos ruchu jednokierunkowego, to nie ma tu znanych u nas
znaków zakazu wjazdu. Kierunek jazdy wyznaczają strzałki umieszczone na
tabliczkach z nazwami ulic. W sumie pokonaliśmy 49 kilometrów i o godzinie 19
dotarliśmy do dormitorium Los Carolinos
Depertamentos przy ul. Alejandro Magno 50. Przed udaniem się na spoczynek
nabyliśmy jeszcze chleb w pobliskim sklepiku. Nie mieliśmy wymienionych pesos,
więc zapłaciliśmy walutą amerykańską. Wyszedł jeden dolar za pieczywo dla
dwóch. Ciekawostką jest, że chleb sprzedaje się tu częściej na wagę niż na
sztuki.
W czwartek, piątego grudnia, rozpoczęliśmy właściwy objazd Argentyny.
Trasa tego etapu wiodła przez San Luis do Mendozy i liczyła 643 kilometry.
Zanim jednak opuściliśmy na dobre Villa Carlos Paz, odwiedziliśmy urokliwe
jezioro San Roque.
Niedaleko za Copina zatrzymaliśmy się przy niewielkim wodospadzie o wdzięcznej
nazwie ”Łza Indianina”. Droga z początku była kręta i wiodła przez górzyste
okolice. Ruch dość spory, a krajobraz pustynny. Za to od Dolores aż do San Luis szosa prosta
jak strzała i równa jak stół. Momentami jadę 140 km/h. Podczas rutynowej kontroli policji widzę
zdziwienie na twarzy młodego funkcjonariusza na widok polskiego prawa jazdy.
Policja stoi zwykle na granicy prowincji lub na miejskich rogatkach.
W San Luis oglądamy katedrę (remont elewacji), Plac Niepodległości z wszechobecnym w argentyńskich
miastach pomnikiem bohatera narodowego Jose de San Martin i kościół San Domingo,. Odwiedzamy także znany skądinąd
Carrefour. Najtańsze wino Michel Torino kosztuje tutaj 59 pesos, czyli niespełna dolar za butelkę, a
półtoralitrowa butelka Coli 88 pesos. Nabyłem tam także konserwy z tuńczykiem
po 90 pesos za dwustugramową puszkę.
Popołudnie jest upalne. Do Mendozy mamy około 240 km dwupasmówką. Po
drodze liczne winnice. Od czasu do czasu
trafiamy na punkty poboru opłat. W jednym przypadku wzięli od nas dolara, w
innym przymknęli oko i przepuścili za
darmo. Jednakże za trzecim razem nie było zmiłuj się. Nie masz pesos – nie przejedziesz!
Trzeba było więc wycofać auto i szukać kogoś, kto zgodziłby się sprzedać trochę
pesos. Ostatecznie WD nabył argentyńską walutę od szefa tego punktu poboru
opłat.
Do Mendozy docieramy tuż przed wieczorem. Mimowolnie konstatuję, że jest
to miasto platanów. Meldujemy się w
naszym hostelu Casa Olascoaga przy ul. Olascoaga 268 (tym razem nie było
problemów z dotarciem) i niemal natychmiast idziemy na spacer. Przede wszystkim
w poszukiwaniu punktu wymiany walut. Po kilkukrotnym zasięganiu języka znajdujemy
stosowną instytucję. Pobieramy numerek i czekamy w kolejce. Sama wymiana waluty
wiąże się ze sporą biurokracją. Trzeba dać paszport do przeskanowania i podpisać
odpowiednie formularze. Wreszcie następuje moment wymiany: za 200 dolarów
dostaję 12 000 pesos!
W trakcie sześciokilometrowego spaceru odwiedzamy ładnie podświetlony
Plac Hiszpański. Widać, że tętni tu wieczorne życie. W jednym miejscu przygrywa
jakiś lokalny zespół, tuż obok stoją stragany z pamiątkami. Fontanna mieni się
kolorami tęczy. Na ławeczkach siedzą jakieś pary. Idąc dalej, trafiamy na Plac
San Martin z nieodłącznym pomnikiem wspomnianego już bohaterskiego generała.
Za nocleg płacimy 17 dolarów na dwóch. Dokładnie tyle samo, co wczoraj w
Villa Carlos Paz. Tyle tylko, że tutaj mamy w ofercie oprócz przysłowiowego łóżka
także śniadanie. I to nie najgorsze: croissanty, ser, szynka, dżem, kawa plus
gorące mleko.
Rano, podczas porannej toalety,
uświadomiłem sobie, że nie mam jak się ogolić. W mojej elektrycznej golarce
brakowało bowiem nasadki na głowicę. Wtedy przypomniałem sobie, że poprzedniego
ranka zostawiłem ją na umywalce w Villa Carlos Paz. Widać los chciał, żebym nieco zarósł i nabrał
wyglądu prawdziwego podróżnika 😊
Argentyna cz. II tutaj
Argentyna cz. III tutaj
Argentyna cz. IV tutaj
Argentyna cz. II tutaj
Argentyna cz. III tutaj
Argentyna cz. IV tutaj
Nasz dzielny logan |
Villa Carlos Paz |
Śniadanie w Mendozie |
Podczas lotu |
Na kwaterze w Villa Carlos Paz |
Jezioro San Roque |
Wodospad "Łza Indianina" |
Katedra w San Luis |
Mendoza |
Mendoza - pl. Hiszpański |
Mendoza - pomnik San Martin |
San Luis - pomnik San Martin |
Etykiety:
Argentyna,
Buenos Aires,
Cordoba,
Ezeiza,
Gardermoen,
Gatwick,
Lodnyn,
łza Indianina,
Mendoza,
Norwegian,
oslo,
pesos,
San Luis,
San Martin,
Villa Carlos Paz
Lubię podróże (70 odwiedzonych państw) i książki (kilka napisanych i opublikowanych oraz kilka tysięcy przeczytanych).
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Na pakistańskich drogach i bezdrożach
Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...
Posty
-
Od blisko dwóch lat nie kupuję chleba w sklepach tylko samodzielnie wypiekam go w domu. Nic więc dziwnego, że znajomi od czasu do czasu...
-
Ulotka Fundacji Miej Serce W skrzynce pocztowej znalazłem nietypową przesyłkę: białą kopertę z czymś twardym w środku, bez adresu n...
-
Energa - opłata za wezwanie Zazwyczaj regularnie uiszczam opłaty za czynsz i media. Zdarzyło mi się jednak zapomnieć o dokonaniu p...
-
Zdjęcie pochodzi z 2013 roku, ale właśnie to auto prowadziłem wczoraj Znane powszechnie przysłowie mówi, że chytry dwa razy traci. ...
-
Autor: Stanisław Kmiecik W swojej skrzynce pocztowej znalazłem przesyłkę zawierającą sześć kartek świątecznych z kopertami, mini ka...
-
Moroszka - główny cel wyjazdu Układ był prosty, przynajmniej teoretycznie. Danka i Sławek, których po raz pierwszy zawiozłem do ...
-
"Nikoś" Nikodem Skotarczak Mówi się, że po śmierci wszyscy są równi i że do grobu niczego nie zabierzemy. Fakt, niczego ni...
-
Ireneusz Gębski książki Blogowanie jest (myślę, że zgodzą się mną inni blogerzy) formą nałogu. Obserwujemy statystyki wejść na nas...
-
Z serwisu MojeKartki.info otrzymałem maila z taką oto propozycją: Witaj Początek Nowego Roku to bardzo dobra okazja do wysłania eka...
-
Niewiele brakowało, a nabrałbym się na promocyjne sztuczki UPC. W celu zmniejszenia wysokości rachunków za telewizję, Internet i tele...