Niedawno głośno było o byłym już ministrze, który chciał ukarać naczelniczkę poczty w Pacanowie za krytyczne wypowiedzi na temat poczynań rządu. W tym wypadku – dzięki nagłośnieniu sprawy przez media – nastąpił efekt bumerangu i zamiast spodziewanego zwolnienia urzędniczki, posadę stracił sprawca całego zamieszania. Nie zawsze jednak tak jest. Często bywa bowiem tak, że ludzie niewygodni dla władzy usuwani są po cichu, bez medialnego rozgłosu. Robi się to w białych rękawiczkach i tak dyskretnie, że czasem nawet sam zainteresowany nie wie, kiedy i jak wypadł z obiegu. Posłużę się tu osobistym przykładem.
Jako wolny strzelec od paru lat publikowałem na łamach „Dziennika Bałtyckiego” relacje z podróży. Współpraca układała się coraz lepiej. Po przejęciu gazety przez koncern Orlen i zmianie kierownictwa zaproponowano mi nawet sformalizowanie współpracy i podpisano ze mną stosowną umowę. Stał za tym redaktor odpowiedzialny za dział publicystyki i dodatek „Rejsy”. Piszę „stał”, bo już od ponad dwóch miesięcy nie reaguje on na żadne próby kontaktu (ani mailowe, ani esemesowe). Nie zamieszcza też oczekujących w kolejce artykułów ani obiecanej recenzji mojej książki „Odpryski”. I tu chyba dochodzimy do sedna rzeczy. We wspomnianej książce oraz na moim blogu dość często dawałem wyraz swoich niezbyt pochlebnych dla rządzącej ekipy odczuć. Komuś musiało to przeszkadzać.
Ale jakby kto pytał, to oficjalnie nic się nie dzieje. Umowa nie została przecież wypowiedziana…