Po zatankowaniu naszego Logana (44,56 litrów za 2450 pesos) wjeżdżamy na
drogę nr 40. Ta słynna trasa widokowa,
zwana też Ruta, ciągnie się na przestrzeni ponad 5 tysięcy kilometrów i niemal ma
całej długości przebiega wzdłuż Andów. My zamierzamy dotrzeć dzisiaj do Chos
Malal. Mamy więc do przejechania 655 kilometrów
Droga jest niemal pusta. Po prawej stronie widzimy niekończący się łańcuch
Andów, po lewej zaś rozległe pustkowia. Krótko mówiąc - pustynia i góry. Mijamy kanion Rio Diamento i zbiornik Embalse
Aqua del Toro Trasa jest niezwykle
malownicza. Dłuższy postój robimy w
Malargue. W tutejszym punkcie informacji
turystycznej, ku zdziwieniu pracowników, anektujemy ich pokój socjalny i
spokojnie zjadamy lunch.
Od mostu nad Rio Grande, gdzieś w okolicy Bardas Blancas,
niespodziewanie natykamy się drogę pozbawioną asfaltu. Nie wiemy jeszcze wtedy,
że przed nami będzie znacznie więcej odcinków pokrytych szutrem. Tym razem
jechaliśmy po chroboczącej i kurzącej się nawierzchni przez około 110 km. W kabinie momentalnie pojawiła się warstwa
pyłu. Podobnie zresztą w bagażniku, nie mówiąc już o karoserii auta. Zaczęło
też być nieco duszno, tymczasem mój współtowarzysz ze względu na przeziębienie
i ból gardła nie chciał włączać klimatyzacji. Włączaliśmy zatem tylko zwykły
nawiew, a od czasu do czasu uchylaliśmy boczne szyby. Oczywiście nie wtedy, gdy
z naprzeciwka nadjeżdżał jakiś samochód, bo wówczas na drodze unosiły się
tumany kurzu.
Po południu zrobiło się pochmurno, ale
nadal było ciepło. Na ostatnich kilometrach droga wiła się wśród licznych górskich zjazdów
i podjazdów. Akurat wtedy prowadził WD. Z pewnym niepokojem obserwowałem, jak
ostro wchodzi w zakręty, często je ścinając. Ruch był co prawda minimalny, ale można
sobie wyobrazić co mogłoby się stać, gdyby jednak z przeciwka coś nadjechało.
Wystarczyłaby odrobina pecha…
Nad Rio Barrancas zatrzymujemy się, żeby obejrzeć zabytkowy most. Chmury
wiszą coraz niżej, ale nie pada. Jedynie gdzieś za chilijską granicą słychać
grzmoty. Stąd mamy już jednak blisko do Chos Malal. Przez całą długą trasę
minęliśmy tylko dwa miasta i parę małych wiosek ukrytych wśród wysokich
zielonych drzew. Sprawiały wrażenie oaz.
Zatrzymujemy się w hotelu Picun Ruca przy ul. 25 de Mayo 1271. Nocleg
kosztuje tutaj 26 dolarów od osoby, ale śniadanie
jest w formie bufetu i to dość okazałego: szynka, ser, croissanty, jogurt,
banany, tosty, jabłka, sok, kawa i herbata.
Rano udajemy się na punkt widokowy Torreon. Chos Malal, chociaż to
stolica departamentu w prowincji Neuquen, jest małym miastem. Liczy bowiem
zaledwie kilkanaście tysięcy mieszkańców. Spod białej wieży roztacza się widok
na meandry rzeki Curi Leuvu i na okoliczne wzgórza. Poniżej znajduje się pomnik
założyciela miasta, czyli pułkownika Manuela Jose Olascoaga. Z drugiej zaś strony
kolorowy mural
W miasteczku jest tylko jedna stacja benzynowa. Stoją do niej długie
kolejki aut. Nie mieliśmy o tym pojęcia i podjechaliśmy bezpośrednio pod
dystrybutor. Natychmiast nam uświadomiono, że mamy czekać w ogonku. Dopiero
wtedy zrozumieliśmy, że stojące na ulicy samochody oczekują na możliwość
zatankowania paliwa, a nie zwyczajnie parkują.
W Las Lajas zjeżdżamy z Ruta 40 w drogę nr 242. Biegnie ona w stronę
granicy z Chile. Teren jest górzysty, a powietrze ostre. Przede wszystkim
jednak wspaniałe widoki. Po jakimś czasie, niemal przed samym przejściem
granicznym, zbaczamy w drogę nr 23. Tu znowu napotykamy na szutrową nawierzchnię.
Zaczynam obawiać się o całość naszych opon (jak się później okazało, wytrzymały
do końca). Nad Rio Litran podziwiamy piękne widoczki, a potem jedziemy w stronę
Alumine. Przed tą miejscowością jest ładne jezioro o takiej samej nazwie. Za nim
widać ośnieżone szczyty górskie.
Odbijają się wyraźnie w granatowych wodach jeziora. Pojawia się coraz więcej
zieleni, a droga biegnie wzdłuż rzeki Alumine.
Od Alumine prowadzi WD. Droga szutrowa kończy się po
około 150 kilometrach. Wkrótce też wracamy na naszą Rutę 40, którą dojeżdżamy
aż pod San Martin de Los Andes. Przy drodze pojawiają się żółte krzewy podobne
do forsycji. Pojawia się też kłopot ze
znalezieniem kwatery. Mapy Google nie
mogą odnaleźć adresu Barrio las
vertientes lote 16, 8370 San Martin de los Andes. Właściciel nie
odbiera telefonu. Po długich
poszukiwaniach i rozpytywaniu miejscowych, wjeżdżamy krętymi serpentynami na stromą górę pod miastem. Znajdujemy tu mały
domek wśród lasu z pełnym wyposażeniem.
Jest otwarty. Widoczna jest też sieć internetowa, ale brak hasła do Wifi.
Z okna widać tylko drzewa. W nocy jest
niemal idealna cisza. Śpi się świetnie.
W niedzielę zrywamy się przed szóstą. Wojciech jest rannym ptaszkiem. Szybkie
śniadanie, mycie samochodu po wczorajszej jeździe po wertepach i przemieszczenie
się do odległego o prawie 10 kilometrów centrum San Martin de los
Andes. Zaopatrujemy się najpierw
w pieczywo, a potem idziemy do punktu informacji turystycznej. Tu dowiadujemy
się o lokalizacji miejscowych punktów widokowych, a także o tym, że Wifi jest
dostępne na pobliskim placu o nazwie – jakżeby inaczej – San Martin.
Miasteczko jest bardzo urokliwe. Przyczynia się do tego jego położenie
nad jeziorem Lacar i widok na okoliczne szczyty
Andów. Jest tu też mnóstwo kwiatów. Budki z jedzeniem rozlokowane w pobliżu
plaży są jeszcze zamknięte. Raz, że to
dopiero początek lata. Dwa, że jest wczesny niedzielny poranek. Mimo to
zwracamy uwagę na jedną z przyczep, na której jest wyraźny czerwony napis „Mamusia”.
Od razu dopatrujemy się polskich konotacji nazwy tego food trucka. Potem dowiadujemy się, że po wojnie osiadł w
tym miasteczku Zbigniew Fularski, harcerz Szarych szeregów i żołnierz Batalionu „Parasol”
AK. Wraz z żoną Anną otworzyli cukiernię „Mamusia”. Cukiernia istnieje do
chwili obecnej, a pan Fularski zmarł w wieku 96 lat przed prawie pięciu laty.
Po krętej szutrowej drodze wjeżdżamy na punkt widokowy. Widać z niego
panoramę miasta oraz duży fragment jeziora Lacar. Tego dnia będziemy mieli
okazję zobaczyć jeszcze wiele innych jezior. Od San Martin de los Andes
rozpoczyna się bowiem widokowa droga Siedmiu Jezior.
Za nami już 1800 kilometrów...
Chos Malal |
San Martin de los Andes |
"Mamusia" w San Martin de los Andes |
Jezioro Lacar |
Jezioro Lacar i San Martin de los Andes |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz