Od Andów po Atlantyk (Argentyna cz.III)


Jako pierwsze na trasie do San Carlos de Bariloche odwiedzamy jezioro Machonico. W jego tafli odbijają się ośnieżone szczyty między innymi Mocho, Olvlis i Tres Dientes. Następnie zatrzymujemy się przy punkcie widokowym, z którego obserwujemy oddalony nieco od drogi wodospad Vullignanco. Spływająca z niego woda trafia do krętej rzeczki, która nieco dalej wpada do jeziora  Falkner. Nad tym ostatnim też wkrótce się zatrzymujemy. Jest tu ładna piaszczysta plaża, a nieopodal kemping. Turystów jeszcze niewielu, bo grudzień to przecież dopiero początek lata w Argentynie. Niemal naprzeciwko jeziora Falkner, po prawej stronie drogi nr 40, rozciąga się Lago (jezioro) Villarino. Przy nim także znajduje się kemping. Tutaj również pięknie odbijają się w wodzie zaśnieżone zbocza gór. Bez przesady można powiedzieć, że widoki są tu bajeczne, wręcz zapierające dech w piersiach. Jeżeli ktoś był na przykład na norweskim archipelagu Lofoty, to wie o czym mówię…

Kolejne jeziora to  malutkie Escondido, dość długie i charakteryzujące się poszarpaną linią brzegową Correntoso oraz jeszcze bardziej meandrowate  Espejo Grande z górującym nad nim szczytem Constancia.

W okolicy miasteczka Villa la Angostura, nad brzegiem dużego jeziora Nahuel Huapi, robimy sobie przerwę na posiłek i krótki odpoczynek. Jest wczesne popołudnie, a do Bariloche zostało już tylko niespełna 80 km.

W przeciwieństwie do innych odcinków drogi nr 40, w okolicy wymienionych tu jezior, panuje spory ruch. Oprócz kierowców aut spotkać można także wielu rowerzystów oraz motocyklistów.

Do Bariloche docieramy ok 16. Tego dnia pokonujemy tylko 214 kilometrów, ale za to jakże barwnej i widowiskowej trasy. Kwaterujemy się w hostelu Tierra Gaucha  przy ul. Gallardo 306 i niemal natychmiast wyruszamy zwiedzać miasto.

Bariloche słynie przede wszystkim z produkcji czekolady. Poza tym jest to ośrodek sportów wodnych  i narciarskich. Nic zatem dziwnego, że jednym z jego miast partnerskich jest Zakopane. Styl architektoniczny wielu tutejszych budynków sprawia wrażenie, jakby były one żywcem przeniesione ze Szwajcarii czy innego alpejskiego kraju. Z promenady z daleka widać wieżę neogotyckiej katedry. Tu ciekawostka – diecezję San Carlos de Bariloche ustanowił w 1993 roku Jan Paweł II.

W trakcie kilkukilometrowego spaceru odwiedzamy także supermarket. Nabywam tu wino Resero Tinto w litrowym opakowaniu za jedyne 56 pesos, czyli niespełna dolara. Nieco gorzej wygląda sprawa z piwem. Za litrową butelkę miejscowej cervezy zapłaciłem 110 pesos plus 49 kaucji.

W cenie noclegu (10 USD od osoby) jest też śniadanie  kontynentalne, czyli dżem,  masło,  croissanty  i płatki kukurydziane z mlekiem. Po śniadaniu wyjeżdżamy w kierunku Esquel. Już od samych rogatek Bariloche witają nas cudne widoki. Niekończące się pasma górskie, błękitne jeziora, kwitnące przy drodze łubiny i forsycje. Aż przyjemnie prowadzić auto w takiej scenerii.

Pierwszy postój i dłuższy spacer robimy przy  Parador Cascada Virgen de la Merced (w wolnym tłumaczeniu – wodospad dziewicy miłosiernej) w pobliżu El Bolson. Znajduje się tutaj kilka kapliczek ozdobionych kwiatami i pamiątkowymi tabliczkami.  Sam wodospad jest słabo widoczny z drogi. Trzeba więc do jego czoła wspiąć się wąską ścieżką.

 Do Esquel docieramy tuż przed czternastą. Bez problemu znajdujemy Pintó Hostel przy ul. Roggero 955. Jest to piętrowy dom z pokojami sypialnymi na górze. Mamy tutaj najtańszy nocleg podczas całej podróży po Argentynie. Płacimy bowiem  tylko 12 dolarów za dwie osoby. W tej cenie jest też skromne argentyńskie śniadanie (chleb plus dżem).

Aby nie marnować wolnego popołudnia decydujemy się jechać do odległego o kilkadziesiąt kilometrów Parku Narodowego Los Alerces. Za wjazd na jego teren płacimy po 400 pesos. Już niebawem za punktem kontrolnym natrafiamy na drogę (nr 71) pokrytą żwirową nawierzchnią. Będzie nam ona towarzyszyć podczas całego objazdu parku. Dojeżdżamy na parking nieopodal jeziora Verde. Przez wiszący most przechodzimy nad Rio Arrayanes. Zaczyna się trochę chmurzyć.

Natykamy się na tablicę ostrzegającą przed pumami.  Po krótkim spacerze zawracamy.

  Czy było  warto? Chyba niespecjalnie, bo poza drzewami  ficroi cyprysowatej nie ma tam niczego takiego,  czego nie można  by zobaczyć  gdzie  indziej. Zresztą najstarszego okazu tego drzewa   (mającego 60 metrów wysokości i 2,20 m obwodu), którego wiek szacowany jest na 2 600 lat i tak nie zobaczyliśmy. Trzeba bowiem dopłynąć do niego statkiem, a ten o tej porze dnia już nie kursował.  No, ale sama przejażdżka  po licznych serpentynach drogi 259 z malowniczymi widokami, to też  przecież atrakcja.

Jeżeli chodzi o samo Esquel, to tutejszą atrakcją jest  kolej wąskotorowa zwana „La Trohita” lub „Old Patagonian Express”. Sama kolejka funkcjonuje rzadko i na krótkim odcinku, ale zawsze można popatrzeć na starą lokomotywę parową i wyobrazić sobie czasy świetności tej kolei.

Wczesnym rankiem ósmego dnia naszej podróży budzi mnie kocie zawodzenie.  Wyglądam przez okno, a tam trwa właśnie zawzięta  walka dwóch kotów.  Dzięki temu udało mi się jednak obejrzeć piękny wschód słońca nad otaczającymi Esquel górami.

Tego dnia czekał nas jeden z najdłuższych przejazdów (667 km). Zmieniliśmy kierunek z południowego na wschodni. Pożegnaliśmy też towarzyszącą nam przez 4 dni drogę nr 40. Krótko mówiąc, mieliśmy przemieścić się spod Andów nad Atlantyk. W poprzek Argentyny jechaliśmy drogą krajową o numerze 25 (wjechaliśmy na nią na 85 kilometrze za Esquel) aż do Trelev. Dopiero tu, już niedaleko punktu docelowego, czyli Puerto Madryn, skręciliśmy w drogę nr 3. Oprócz wspomnianego Trelev,  na tej długiej trasie minęliśmy tylko cztery niewielkie miejscowości: Pampa de Agnia, Paso de Indios, Los Altares i Las Plumas. Na znacznym odcinku jechaliśmy wzdłuż rzeki  Chubut. Inne samochody spotykaliśmy średnio co pół  godziny. Monotonię krajobrazu urozmaicały  na niektórych odcinkach ciekawe formacje skalne. Coś w rodzaju lądowych kolorowych klifów. Trafiały się także typowe ostańce. Nie zabrakło też  urozmaicenia w postaci  szutrowej nawierzchni. Drobne kamyki nieustannie „czyściły” podwozie naszego auta. Tuż za Las Plumas zatrzymaliśmy się przy wyglądającej na opuszczoną  Estanci  Laguna Grande. Nie była ona chyba jednak całkowicie zapomniana, gdyż spożywając posiłek zauważyliśmy kręcące się wokół obejścia kury. A propos miejsc postoju i odpoczynku – na całej trasie widzieliśmy tylko jeden „truck stop”.

 Po prawie dziewięciu godzinach dojechaliśmy do Puerto  Madryn. Tym razem mieliśmy zabukowaną kwaterę na dwie noce. Nazywała się  La casa de Silvia. W gruncie rzeczy był to zwykły dom, którego właścicielka, wdowa o imieniu Silvia, dorabiała wynajmem pokoi. Tu zapłaciliśmy po 17 dolarów za noc ze śniadaniem. Trochę drogo, ale warunki lokalowe były wyśmienite. Do brzegu Atlantyku niespełna kilometr. Niestety, plaża brudna i kamienista. Upał odczuwalny o wiele bardziej niż u podnóża Andów. Spaceruję po zakurzonych uliczkach i marzę o przepłukaniu gardła czymś zimnym. Trafiam wreszcie na sklepik z napojami. Biorę litrową butlę piwa Palermo. Kosztuje 170 pesos wraz z kaucją. W sąsiedniej małej piekarnio-cukierni płacę 60 pesos za pół kg chleba i dwie bułki.
Argentyna część pierwsza tutaj
Argentyna część druga tutaj 
Argentyna cz. IV tutaj

Wodospad Vullignanco

Jezioro Falkner










Bariloche














Los Alerces





Esquel


La Trohita






Puerto Madryn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty