Jako pierwsze na trasie do San Carlos de Bariloche odwiedzamy jezioro Machonico.
W jego tafli odbijają się ośnieżone szczyty między innymi Mocho, Olvlis i Tres
Dientes. Następnie zatrzymujemy się przy punkcie widokowym, z którego obserwujemy
oddalony nieco od drogi wodospad Vullignanco. Spływająca z niego woda trafia do
krętej rzeczki, która nieco dalej wpada do jeziora Falkner. Nad tym ostatnim też wkrótce się
zatrzymujemy. Jest tu ładna piaszczysta plaża, a nieopodal kemping. Turystów
jeszcze niewielu, bo grudzień to przecież dopiero początek lata w Argentynie.
Niemal naprzeciwko jeziora Falkner, po prawej stronie drogi nr 40, rozciąga się
Lago (jezioro) Villarino. Przy nim także znajduje się kemping. Tutaj również
pięknie odbijają się w wodzie zaśnieżone zbocza gór. Bez przesady można
powiedzieć, że widoki są tu bajeczne, wręcz zapierające dech w piersiach.
Jeżeli ktoś był na przykład na norweskim archipelagu Lofoty, to wie o czym
mówię…
Kolejne jeziora to malutkie Escondido,
dość długie i charakteryzujące się poszarpaną linią brzegową Correntoso oraz
jeszcze bardziej meandrowate Espejo
Grande z górującym nad nim szczytem Constancia.
W okolicy miasteczka Villa la Angostura, nad brzegiem dużego jeziora
Nahuel Huapi, robimy sobie przerwę na posiłek i krótki odpoczynek. Jest wczesne
popołudnie, a do Bariloche zostało już tylko niespełna 80 km.
W przeciwieństwie do innych odcinków drogi nr 40, w okolicy wymienionych
tu jezior, panuje spory ruch. Oprócz kierowców aut spotkać można także wielu
rowerzystów oraz motocyklistów.
Do Bariloche docieramy ok 16. Tego dnia pokonujemy tylko 214 kilometrów,
ale za to jakże barwnej i widowiskowej trasy. Kwaterujemy się w hostelu Tierra
Gaucha przy ul. Gallardo 306 i niemal
natychmiast wyruszamy zwiedzać miasto.
Bariloche słynie przede wszystkim z produkcji czekolady. Poza tym jest to
ośrodek sportów wodnych i narciarskich.
Nic zatem dziwnego, że jednym z jego miast partnerskich jest Zakopane. Styl architektoniczny
wielu tutejszych budynków sprawia wrażenie, jakby były one żywcem przeniesione
ze Szwajcarii czy innego alpejskiego kraju. Z promenady z daleka widać wieżę
neogotyckiej katedry. Tu ciekawostka – diecezję San Carlos de Bariloche
ustanowił w 1993 roku Jan Paweł II.
W trakcie kilkukilometrowego spaceru odwiedzamy także supermarket.
Nabywam tu wino Resero Tinto w litrowym opakowaniu za jedyne 56 pesos, czyli
niespełna dolara. Nieco gorzej wygląda sprawa z piwem. Za litrową butelkę miejscowej
cervezy zapłaciłem 110 pesos plus 49 kaucji.
W cenie noclegu (10 USD od osoby) jest też śniadanie kontynentalne, czyli dżem, masło,
croissanty i płatki kukurydziane
z mlekiem. Po śniadaniu wyjeżdżamy w kierunku Esquel. Już od samych rogatek
Bariloche witają nas cudne widoki. Niekończące się pasma górskie, błękitne jeziora,
kwitnące przy drodze łubiny i forsycje. Aż przyjemnie prowadzić auto w takiej scenerii.
Pierwszy postój i dłuższy spacer robimy przy Parador Cascada Virgen de la Merced (w wolnym
tłumaczeniu – wodospad dziewicy miłosiernej) w pobliżu El Bolson. Znajduje się
tutaj kilka kapliczek ozdobionych kwiatami i pamiątkowymi tabliczkami. Sam wodospad jest słabo widoczny z drogi. Trzeba
więc do jego czoła wspiąć się wąską ścieżką.
Do Esquel docieramy tuż przed czternastą. Bez problemu znajdujemy Pintó
Hostel przy ul. Roggero 955. Jest to piętrowy dom z pokojami sypialnymi na
górze. Mamy tutaj najtańszy nocleg podczas całej podróży po Argentynie. Płacimy
bowiem tylko 12 dolarów za dwie osoby. W
tej cenie jest też skromne argentyńskie śniadanie (chleb plus dżem).
Aby nie marnować wolnego popołudnia decydujemy się jechać do odległego o
kilkadziesiąt kilometrów Parku Narodowego Los Alerces. Za wjazd na jego teren
płacimy po 400 pesos. Już niebawem za punktem kontrolnym natrafiamy na drogę (nr
71) pokrytą żwirową nawierzchnią. Będzie nam ona towarzyszyć podczas całego objazdu
parku. Dojeżdżamy na parking nieopodal jeziora Verde. Przez wiszący most
przechodzimy nad Rio Arrayanes. Zaczyna się trochę chmurzyć.
Natykamy
się na tablicę ostrzegającą przed pumami.
Po krótkim spacerze zawracamy.
Czy było warto? Chyba niespecjalnie, bo poza
drzewami ficroi cyprysowatej nie ma tam
niczego takiego, czego nie można by zobaczyć
gdzie indziej. Zresztą najstarszego
okazu tego drzewa (mającego 60 metrów wysokości i 2,20 m obwodu),
którego wiek szacowany jest na 2 600 lat i tak nie zobaczyliśmy. Trzeba bowiem
dopłynąć do niego statkiem, a ten o tej porze dnia już nie kursował. No, ale sama przejażdżka po licznych serpentynach drogi 259 z malowniczymi
widokami, to też przecież atrakcja.
Jeżeli chodzi o samo Esquel, to tutejszą atrakcją jest kolej wąskotorowa zwana „La Trohita” lub „Old
Patagonian Express”. Sama kolejka funkcjonuje rzadko i na krótkim odcinku, ale
zawsze można popatrzeć na starą lokomotywę parową i wyobrazić sobie czasy
świetności tej kolei.
Wczesnym rankiem ósmego dnia naszej podróży budzi mnie kocie
zawodzenie. Wyglądam przez okno, a tam
trwa właśnie zawzięta walka dwóch kotów.
Dzięki temu udało mi się jednak obejrzeć
piękny wschód słońca nad otaczającymi Esquel górami.
Tego dnia czekał nas jeden z najdłuższych przejazdów (667 km). Zmieniliśmy
kierunek z południowego na wschodni. Pożegnaliśmy też towarzyszącą nam przez 4
dni drogę nr 40. Krótko mówiąc, mieliśmy przemieścić się spod Andów nad
Atlantyk. W poprzek Argentyny jechaliśmy drogą krajową o numerze 25 (wjechaliśmy
na nią na 85 kilometrze za Esquel) aż do Trelev. Dopiero tu, już niedaleko punktu
docelowego, czyli Puerto Madryn, skręciliśmy w drogę nr 3. Oprócz wspomnianego
Trelev, na tej długiej trasie minęliśmy
tylko cztery niewielkie miejscowości: Pampa de Agnia, Paso de Indios, Los
Altares i Las Plumas. Na znacznym odcinku jechaliśmy wzdłuż rzeki Chubut. Inne samochody spotykaliśmy średnio
co pół godziny. Monotonię krajobrazu
urozmaicały na niektórych odcinkach
ciekawe formacje skalne. Coś w rodzaju lądowych kolorowych klifów. Trafiały się
także typowe ostańce. Nie zabrakło też urozmaicenia w postaci szutrowej nawierzchni. Drobne kamyki
nieustannie „czyściły” podwozie naszego auta. Tuż za Las Plumas zatrzymaliśmy
się przy wyglądającej na opuszczoną
Estanci Laguna Grande. Nie była
ona chyba jednak całkowicie zapomniana, gdyż spożywając posiłek zauważyliśmy
kręcące się wokół obejścia kury. A propos miejsc postoju i odpoczynku – na całej
trasie widzieliśmy tylko jeden „truck stop”.
Po prawie dziewięciu godzinach dojechaliśmy
do Puerto Madryn. Tym razem mieliśmy zabukowaną
kwaterę na dwie noce. Nazywała się La
casa de Silvia. W gruncie rzeczy był to zwykły dom, którego właścicielka, wdowa
o imieniu Silvia, dorabiała wynajmem pokoi. Tu zapłaciliśmy po 17 dolarów za
noc ze śniadaniem. Trochę drogo, ale warunki lokalowe były wyśmienite. Do
brzegu Atlantyku niespełna kilometr. Niestety, plaża brudna i kamienista. Upał
odczuwalny o wiele bardziej niż u podnóża Andów. Spaceruję po zakurzonych
uliczkach i marzę o przepłukaniu gardła czymś zimnym. Trafiam wreszcie na
sklepik z napojami. Biorę litrową butlę piwa Palermo. Kosztuje 170 pesos wraz z
kaucją. W sąsiedniej małej piekarnio-cukierni płacę 60 pesos za pół kg chleba i
dwie bułki.
Argentyna część pierwsza tutaj
Wodospad Vullignanco |
Jezioro Falkner |
Bariloche |
Los Alerces |
Esquel |
La Trohita |
Puerto Madryn |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz