"Mamusia" w San Martin de los Andes (Argentyna cz. II)


Po zatankowaniu naszego Logana (44,56 litrów za 2450 pesos) wjeżdżamy na  drogę nr 40. Ta słynna trasa widokowa, zwana też Ruta, ciągnie się na przestrzeni ponad 5 tysięcy kilometrów i niemal ma całej długości przebiega wzdłuż Andów. My zamierzamy dotrzeć dzisiaj do Chos Malal. Mamy więc do przejechania 655 kilometrów

Droga jest niemal pusta. Po prawej stronie widzimy niekończący się łańcuch Andów, po lewej zaś rozległe pustkowia. Krótko mówiąc -  pustynia i góry.  Mijamy kanion Rio Diamento i zbiornik Embalse Aqua del Toro  Trasa jest niezwykle malownicza. Dłuższy postój  robimy w Malargue.  W tutejszym punkcie informacji turystycznej, ku zdziwieniu pracowników, anektujemy ich pokój socjalny i spokojnie zjadamy lunch.

Od mostu nad Rio Grande, gdzieś w okolicy Bardas Blancas, niespodziewanie natykamy się drogę pozbawioną asfaltu. Nie wiemy jeszcze wtedy, że przed nami będzie znacznie więcej   odcinków pokrytych szutrem. Tym razem jechaliśmy po chroboczącej i kurzącej się nawierzchni przez około  110 km. W kabinie momentalnie pojawiła się warstwa pyłu. Podobnie zresztą w bagażniku, nie mówiąc już o karoserii auta. Zaczęło też być nieco duszno, tymczasem mój współtowarzysz ze względu na przeziębienie i ból gardła nie chciał włączać klimatyzacji. Włączaliśmy zatem tylko zwykły nawiew, a od czasu do czasu uchylaliśmy boczne szyby. Oczywiście nie wtedy, gdy z naprzeciwka nadjeżdżał jakiś samochód, bo wówczas na drodze unosiły się tumany kurzu.

Po południu zrobiło się pochmurno, ale  nadal było ciepło. Na ostatnich kilometrach  droga wiła się wśród licznych górskich zjazdów i podjazdów. Akurat wtedy prowadził WD. Z pewnym niepokojem obserwowałem, jak ostro wchodzi w zakręty, często je ścinając. Ruch był co prawda minimalny, ale można sobie wyobrazić co mogłoby się stać, gdyby jednak z przeciwka coś nadjechało. Wystarczyłaby odrobina pecha…

Nad Rio Barrancas zatrzymujemy się, żeby obejrzeć zabytkowy most. Chmury wiszą coraz niżej, ale nie pada. Jedynie gdzieś za chilijską granicą słychać grzmoty. Stąd mamy już jednak blisko do Chos Malal. Przez całą długą trasę minęliśmy tylko dwa miasta i parę małych wiosek ukrytych wśród wysokich zielonych drzew. Sprawiały wrażenie  oaz.

Zatrzymujemy się w hotelu Picun Ruca przy ul. 25 de Mayo 1271. Nocleg kosztuje tutaj 26 dolarów od osoby, ale  śniadanie jest w formie bufetu i to dość okazałego: szynka, ser, croissanty, jogurt, banany,  tosty, jabłka,  sok, kawa i herbata.

Rano udajemy się na punkt widokowy Torreon. Chos Malal, chociaż to stolica departamentu w prowincji Neuquen, jest małym miastem. Liczy bowiem zaledwie kilkanaście tysięcy mieszkańców. Spod białej wieży roztacza się widok na meandry rzeki Curi Leuvu i na okoliczne wzgórza. Poniżej znajduje się pomnik założyciela miasta, czyli pułkownika  Manuela Jose Olascoaga. Z drugiej zaś strony kolorowy mural

W miasteczku jest tylko jedna stacja benzynowa. Stoją do niej długie kolejki aut. Nie mieliśmy o tym pojęcia i podjechaliśmy bezpośrednio pod dystrybutor. Natychmiast nam uświadomiono, że mamy czekać w ogonku. Dopiero wtedy zrozumieliśmy, że stojące na ulicy samochody oczekują na możliwość zatankowania paliwa, a nie zwyczajnie parkują.

W Las Lajas zjeżdżamy z Ruta 40 w drogę nr 242. Biegnie ona w stronę granicy z Chile. Teren jest górzysty, a powietrze ostre. Przede wszystkim jednak wspaniałe widoki. Po jakimś czasie, niemal przed samym przejściem granicznym,  zbaczamy w drogę nr 23.  Tu znowu napotykamy na szutrową nawierzchnię. Zaczynam obawiać się o całość naszych opon (jak się później okazało, wytrzymały do końca). Nad Rio Litran podziwiamy piękne widoczki, a potem jedziemy w stronę Alumine. Przed tą miejscowością jest ładne jezioro o takiej samej nazwie. Za nim widać  ośnieżone szczyty górskie. Odbijają się wyraźnie w granatowych wodach jeziora. Pojawia się coraz więcej zieleni, a droga biegnie wzdłuż rzeki Alumine.

 Od Alumine  prowadzi WD. Droga szutrowa kończy się po około 150 kilometrach. Wkrótce też wracamy na naszą Rutę 40, którą dojeżdżamy aż pod San Martin de Los Andes. Przy drodze pojawiają się żółte krzewy podobne do forsycji. Pojawia się też kłopot  ze znalezieniem  kwatery. Mapy Google nie mogą  odnaleźć adresu Barrio las vertientes  lote 16, 8370  San Martin de los Andes. Właściciel nie odbiera telefonu. Po długich  poszukiwaniach i rozpytywaniu miejscowych, wjeżdżamy  krętymi serpentynami na stromą górę  pod miastem. Znajdujemy tu  mały  domek  wśród lasu z pełnym  wyposażeniem.  Jest otwarty. Widoczna jest też sieć internetowa, ale brak hasła do Wifi. Z okna widać  tylko drzewa. W nocy jest niemal idealna cisza. Śpi  się  świetnie.

W niedzielę  zrywamy się  przed szóstą.   Wojciech jest rannym ptaszkiem. Szybkie śniadanie, mycie  samochodu  po wczorajszej jeździe po wertepach i przemieszczenie się do odległego o prawie 10 kilometrów centrum San Martin  de los  Andes.  Zaopatrujemy się najpierw w pieczywo, a potem idziemy do punktu informacji turystycznej. Tu dowiadujemy się o lokalizacji miejscowych punktów widokowych, a także o tym, że Wifi jest dostępne na pobliskim placu o nazwie – jakżeby inaczej – San Martin.

Miasteczko jest bardzo urokliwe. Przyczynia się do tego jego położenie nad jeziorem  Lacar i widok na okoliczne szczyty Andów. Jest tu też mnóstwo kwiatów. Budki z jedzeniem rozlokowane w pobliżu plaży  są jeszcze zamknięte. Raz, że to dopiero początek lata. Dwa, że jest wczesny niedzielny poranek. Mimo to zwracamy uwagę na jedną z przyczep, na której jest wyraźny czerwony napis „Mamusia”. Od razu dopatrujemy się polskich konotacji nazwy tego food trucka.  Potem dowiadujemy się, że po wojnie osiadł w tym miasteczku Zbigniew Fularski,   harcerz Szarych szeregów i żołnierz Batalionu „Parasol” AK. Wraz z żoną Anną otworzyli cukiernię „Mamusia”. Cukiernia istnieje do chwili obecnej, a pan Fularski zmarł w wieku 96 lat przed prawie pięciu laty.

Po krętej szutrowej drodze wjeżdżamy na punkt widokowy. Widać z niego panoramę miasta oraz duży fragment jeziora Lacar. Tego dnia będziemy mieli okazję zobaczyć jeszcze wiele innych jezior. Od San Martin de los Andes rozpoczyna się bowiem widokowa droga Siedmiu Jezior.
Za nami już 1800 kilometrów... 
Argentyna cz. I tutaj
Argentyna cz. III tutaj 
Argentyna cz, IV tutaj
Chos Malal
















San Martin de los Andes

"Mamusia" w San Martin de los Andes

Jezioro Lacar



Jezioro Lacar i San Martin de los Andes

Do Mendozy (Argentyna cz. I)


Z Gdańska  do Oslo  samolot linii Norwegian odlatuje planowo o 13.35. Jest całkowicie zapełniony, co będzie miało znaczenie podczas wysiadania. Na przesiadkę na lot do Londynu będę miał bowiem niespełna pół godziny. Ponieważ jednak mam miejsce w rzędzie 28,  będę wysiadał jako jeden z ostatnich, co zajmie dodatkowe cenne minuty. Podczas lądowania na lotnisku Gardermoen mimochodem stwierdzam, że w Oslo jest już zima (w Gdańsku było słonecznie i ciepło). Nie zastanawiam się jednak głębiej nad pogodowymi kwestiami, bo mam już tylko 20 minut na dotarcie do terminalu S, gdzie właśnie zaczyna się boarding. Pytam jakiegoś pracownika lotniska o kierunek i pędzę  z wywieszonym językiem. Uff, udało się! Spocony, ale zadowolony zajmuję miejsce w prawie pustym tym razem samolocie.

Służbom ochrony na lotnisku Gatwick nie podobają się moje kosmetyki. Testują je więc  pod  kątem  narkotyków. Niczego oczywiście nie znajdują. Polka pracująca na tym lotnisku  pomaga mi odnaleźć drogę do terminalu S, choć tym razem nie spieszę się. Odlot do Buenos Aires mam bowiem dopiero za 4,5 godziny. W lotniskowym sklepie nabywam butelkę wody o pojemności 0,75 litra za 1,99 funta. Gdybym był bardziej przewidujący, to mógłbym przywieźć własną pustą butelkę lub chociaż jakąś manierkę, bo na lotnisku znajduje się punkt, gdzie można za darmo nabrać wodę pitną.

O  21.30 wylot do stolicy Argentyny. Lot długi, ale spokojny. Trochę nudno, bo Norwegian nie daje słuchawek, a ja nie zabrałem swoich, więc niespecjalnie mogłem oglądać filmy dostępne na monitorku przed fotelem. Co najwyżej jakieś przyrodnicze. Zresztą większość lotu i tak przespałem. Na lotnisku Ezeiza wylądowaliśmy pół godziny przed czasem. Dokładnie o 7.46. W Polsce zbliżało się wtedy południe. Z pewnym zaskoczeniem stwierdziłem, że w Argentynie, podobnie jak w Polsce, pasażerowie klaszczą po wylądowaniu. W trakcie odprawy paszportowej musiałem dać zrobić sobie zdjęcie i zeskanować linie papilarne kciuka.

Z hali przylotów w terminalu A udałem się do terminalu C, bo właśnie z tego ostatniego miałem odbyć czwarty i ostatni lot do Cordoby. Dojście tam nie było łatwe, gdyż powodu remontów droga wiodła krętymi i długimi korytarzami.  Podczas  kontroli bagażu wypatroszono mi plecak,  bo skaner pokazywał  jakieś  długie  kostki, a to były zwykłe czekoladki w kartonach  po 300 g…

W Cordobie  wylądowałem o 13.20  i czekałem na lotnisku przez ponad trzy godziny na przylot Wojciecha Dąbrowskiego, z którym miałem odbyć właściwą część wyprawy do Argentyny.  Po drobnych perturbacjach udało nam się odnaleźć wypożyczalnię samochodów, w której mieliśmy opłacony wynajem auta, konkretnie renault logan.

Do miejsca noclegu w Villa Carlos Paz było tylko 45 kilometrów. W mieście tym trwały jednak remonty dróg, czego nawigacja z Map Google nie przewidziała. W efekcie trochę pobłądziliśmy, wjeżdżając nawet raz w ulicę jednokierunkową. A propos ruchu jednokierunkowego, to nie ma tu znanych u nas znaków zakazu wjazdu. Kierunek jazdy wyznaczają strzałki umieszczone na tabliczkach z nazwami ulic. W sumie pokonaliśmy 49 kilometrów i o godzinie 19 dotarliśmy do dormitorium  Los Carolinos Depertamentos przy ul. Alejandro Magno 50. Przed udaniem się na spoczynek nabyliśmy jeszcze chleb w pobliskim sklepiku. Nie mieliśmy wymienionych pesos, więc zapłaciliśmy walutą amerykańską. Wyszedł jeden dolar za pieczywo dla dwóch. Ciekawostką jest, że chleb sprzedaje się tu częściej na wagę niż na sztuki.

W czwartek, piątego grudnia, rozpoczęliśmy właściwy objazd Argentyny. Trasa tego etapu wiodła przez San Luis do Mendozy i liczyła 643 kilometry. Zanim jednak opuściliśmy na dobre Villa Carlos Paz, odwiedziliśmy urokliwe jezioro San Roque.

Niedaleko za Copina zatrzymaliśmy się przy niewielkim wodospadzie o wdzięcznej nazwie ”Łza Indianina”. Droga z początku była kręta i wiodła przez górzyste okolice. Ruch dość spory, a krajobraz pustynny. Za to od Dolores  aż do San Luis  szosa prosta  jak strzała  i równa  jak stół. Momentami jadę  140 km/h. Podczas rutynowej kontroli policji widzę zdziwienie na twarzy młodego funkcjonariusza na widok polskiego prawa jazdy. Policja stoi zwykle na granicy prowincji lub na miejskich rogatkach.

W San Luis oglądamy katedrę (remont elewacji),  Plac Niepodległości z wszechobecnym w argentyńskich miastach pomnikiem bohatera narodowego Jose de San Martin i kościół  San Domingo,. Odwiedzamy także znany skądinąd Carrefour. Najtańsze wino Michel Torino kosztuje tutaj  59 pesos, czyli niespełna dolar za butelkę, a półtoralitrowa butelka Coli 88 pesos. Nabyłem tam także konserwy z tuńczykiem po 90 pesos za dwustugramową puszkę.

Popołudnie jest upalne. Do Mendozy mamy około 240 km dwupasmówką. Po drodze  liczne winnice. Od czasu do czasu trafiamy na punkty poboru opłat. W jednym przypadku wzięli od nas dolara, w innym przymknęli oko  i przepuścili za darmo. Jednakże za trzecim razem nie było zmiłuj się. Nie masz pesos – nie przejedziesz! Trzeba było więc wycofać auto i szukać kogoś, kto zgodziłby się sprzedać trochę pesos. Ostatecznie WD nabył argentyńską walutę od szefa tego punktu poboru opłat.

Do Mendozy docieramy tuż przed wieczorem. Mimowolnie konstatuję, że jest to miasto platanów.  Meldujemy się w naszym hostelu Casa Olascoaga przy ul. Olascoaga 268 (tym razem nie było problemów z dotarciem) i niemal natychmiast idziemy na spacer. Przede wszystkim w poszukiwaniu punktu wymiany walut. Po kilkukrotnym zasięganiu języka znajdujemy stosowną instytucję. Pobieramy numerek i czekamy w kolejce. Sama wymiana waluty wiąże się ze sporą biurokracją. Trzeba dać paszport do przeskanowania i podpisać odpowiednie formularze. Wreszcie następuje moment wymiany: za 200 dolarów dostaję 12 000 pesos!

W trakcie sześciokilometrowego spaceru odwiedzamy ładnie podświetlony Plac Hiszpański. Widać, że tętni tu wieczorne życie. W jednym miejscu przygrywa jakiś lokalny zespół, tuż obok stoją stragany z pamiątkami. Fontanna mieni się kolorami tęczy. Na ławeczkach siedzą jakieś pary. Idąc dalej, trafiamy na Plac San Martin z nieodłącznym pomnikiem wspomnianego już bohaterskiego generała.

Za nocleg płacimy 17 dolarów na dwóch. Dokładnie tyle samo, co wczoraj w Villa Carlos Paz. Tyle tylko, że tutaj mamy w ofercie oprócz przysłowiowego łóżka także śniadanie. I to nie najgorsze: croissanty, ser, szynka, dżem, kawa plus gorące mleko.

  Rano, podczas porannej toalety, uświadomiłem sobie, że nie mam jak się ogolić. W mojej elektrycznej golarce brakowało bowiem nasadki na głowicę. Wtedy przypomniałem sobie, że poprzedniego ranka zostawiłem ją na umywalce w Villa Carlos Paz.  Widać los chciał, żebym nieco zarósł i nabrał wyglądu prawdziwego podróżnika 😊
Argentyna cz. II tutaj
Argentyna cz. III tutaj 
Argentyna cz. IV tutaj
Nasz dzielny logan

Villa Carlos Paz


Śniadanie w Mendozie

Podczas lotu

Na kwaterze w Villa Carlos Paz

Jezioro San Roque

Wodospad "Łza Indianina"





Katedra w San Luis



Mendoza

Mendoza - pl. Hiszpański

Mendoza - pomnik San Martin


San  Luis - pomnik San Martin

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty