Esencja Tajlandii - Bangkok



Złoty Budda
Pora na spisanie wrażeń z wycieczki do Tajlandii. Lecieliśmy z Warszawy dreamlinerem 878. W klasie ekonomicznej nie było cateringu, ale za to przed każdym fotelem znajdował się niewielki monitor wraz pilotem. Dzięki temu można było śledzić parametry lotu oraz oglądać filmy. Po przylocie poznaliśmy pilotkę Igę Stamburską oraz miejscowego przewodnika. Miał na imię Joe.

Prosto z lotniska Suvarnabhumi (największy port lotniczy w Tajlandii) pojechaliśmy do chińskiej dzielnicy, gdzie znajduje się świątynia Wat Traimit z posągiem Buddy. Złoty Budda ma ponad trzy metry wysokości i waży przeszło pięć ton. Wykonany został prawdopodobnie na przełomie XIII i XIV wieku. Jego losy układały się różnie. Od ośmiu lat znajduje się w nowym okazałym budynku.

Obok świątyni znajdują się sklepiki z pamiątkami i kantor wymiany walut. Ciekawostką jest fakt, że kurs bahta jest wyższy w przypadku wymiany banknotów o nominałach 50 i 100 USD i niższy dla dwudziesto dolarówek. Odpowiednio: 34,62 i 34,18 za dolara. Trzeba przy tym wylegitymować się paszportem.

Popołudnie i wieczór spędziliśmy w hotelu Royal River oraz na spacerach po okolicy. W dzień temperatura powietrza przekraczała 30 stopni C, wieczorem zaś spadała do około 22 stopni.  W pierwszą noc długo nie mogłem zasnąć. Na pewno swoje znaczenie miała sześciogodzinna różnica czasu, ale zaśnięcia nie ułatwiały też pływające po rzece Menam hałaśliwe holowniki z barkami. Nabyte w niezwykle popularnej w Tajlandii sieci sklepów 7- Eleven piwo  Cheers (47 BHT) sprawiło, że w końcu zasnąłem.

Targ kwiatowy (Pak Klong Talad)
W poniedziałek rano pojechaliśmy na targ kwiatowy (Pak Klong Talad) w Chinatown. Można tu nabyć również owoce i warzywa, a przy okazji zobaczyć jak sprzedawcy zręcznie wykonują girlandy z kwiatów. Obok znajdują się stoiska z przyprawami.

Z targu kwiatowego spacerkiem udaliśmy się do Wat Pho, czyli Świątyni Leżącego Buddy. Jest to największy i najstarszy kompleks świątynny w Bangkoku. Monumentalny posąg Buddy ma 15 metrów wysokości i 46 metrów długości. Wykonany jest z cegły pokrytej gipsem i cienką warstwą złota. Do świątyni można wejść tylko boso, z zakrytymi nogami i ramionami. Na terenie kompleksu świątynnego turyści otrzymują po małej butelce wody z widokiem  świątyni na etykietce. Przy niewielkim sztucznym wodospadzie kłębi się mnóstwo barwnych ryb.

Leżący Budda w świątyni Wat Pho
Kilkaset metrów dalej znajduje się Wielki Pałac Królewski. Wokół niego widać mnóstwo policyjnych posterunków. Policjanci stoją najczęściej na specjalnych okrągłych podestach. Wzdłuż trasy, podobnie jak w całej Tajlandii, ustawione są bogato zdobione portrety zmarłego 13 października ub. roku króla Ramy IX (Bhumibol Adulyadej). Trwa właśnie roczna żałoba po śmierci monarchy, który rządził aż przez 70 lat (najdłużej we współczesnej historii świata). Oprócz wielkich portretów władcy ozdobionych kwiatami w każdym niemal miejscu spotkać można biało-czarne szarfy. Rozciągają się one na płotach, wzdłuż dróg i na ścianach budynków. Pogrzeb króla odbędzie się prawdopodobnie w rocznicę jego śmierci. W tej chwili trwają prace nad budową specjalnego krematorium, w którym spopielone zostaną doczesne szczątki monarchy. Wizualizacja jednego z projektów krematorium pokazuje, że będzie to okazały gmach przypominający świątynię. Nie ma w tym nic dziwnego, gdyż w Tajlandii król otaczany jest ogromnym i prawdziwym szacunkiem. Świadczą o tym choćby nieprzebrane tłumy ubranych na czarno Tajów zmierzające do pałacu królewskiego, aby pokłonić się przed trumną króla.

Przed wejściem na rozległy teren królewskiego pałacu trzeba zakryć ramiona i nogi, a także poddać się kontroli. Pałac nie jest obecnie siedzibą królów (Rama IX przeniósł ją do Chitralada), ale na jego terenie znajduje się Wat Phra Kaew, czyli świątynia Szmaragdowego Buddy. Jest to najsłynniejszy tajski posążek Buddy. Jest więc oczywiste, że do wnętrza skrywającej go świątyni można wejść tylko na bosaka. Pod  żadnym pozorem nie wolno robić zdjęć w jej wnętrzu. Ten ostatni zakaz udało mi się ominąć dzięki potężnemu zoomowi mojego aparatu, który pozwolił mi na zrobienie zdjęcia z dziedzińca świątyni.

Wielki Pałac Królewski w Bangkoku
Dodać jeszcze warto, że pałac został zbudowany w końcu osiemnastego wieku za rządów Ramy I.

Rejs po klongach
Spod pałacu poszliśmy w stronę przystani przy rzece Menam, przechodząc po drodze przez teren ogromnego kampusu uniwersyteckiego (Thammasat University). Na barce przycumowanej do brzegu zjedliśmy lunch (szwedzki bufet z dużą obfitością lokalnych potraw). Następnie wsiedliśmy do jednej z wielu tutaj długich silnikowych łodzi i rozpoczęliśmy godzinny rejs po klongach. Co to takiego? Ano po prostu kanały i rozlewiska delty Menamu. Klongi stanowiły niegdyś główne arterie komunikacyjne Bangkoku, który z tej racji nazywano nawet Wenecją Wschodu. Obecnie ich znaczenie jest mniejsze, ale nadal są ważną atrakcją turystyczną. Woda w nich nie jest zbyt czysta, ale też chyba niezbyt zatruta, gdyż spotyka się tu wiele gatunków ryb. Widok na miasto z rzeki i z kanałów jest o wiele bardziej panoramiczny niż ten z poziomu ulic. Podczas rejsu można obserwować zarówno okazałe wieżowce, bogate rezydencje, jak też domki na palach. Mija się przy tym wiele innych jednostek pływających oraz długich składów barek ciągnionych przez warczące holowniki. Wodną przejażdżkę zakończyliśmy tuż przy naszym hotelu Royal River.

Po południu pojechaliśmy do Siam Niramit Theater. Jest to jeden z największych teatrów Tajlandii. Obejrzeliśmy tutaj niezwykle barwne show ukazujące historię Syjamu (dawna nazwa Tajlandii).  Godne podkreślenia są rozmach i scenografia przedstawienia. Na scenie zobaczyć można było między innymi rzekę (prawdziwa woda) oraz jak najbardziej żywe słonie (wychodziły nawet na widownię). Do tego porywająca muzyka, efekty świetlne oraz 3D. Niestety, nie można było robić zdjęć. Aparaty były zabierane do depozytu przed wejściem do teatru. Na pocieszenie część artystów występowała przed właściwym spektaklem na dziedzińcu teatru. W cenie biletu (55 USD) była też kolacja w miejscowej restauracji. Tu także zachwycała różnorodność potraw, np. kurczak z curry, gotowana ryba z chili w sosie cytrynowym, ryba smażona w słodkim sosie, kurczak grillowany i wiele innych. Do tego oczywiście cała gama owoców tropikalnych.


Świątynia Złotego Buddy

Widok na Menam z balkonu hotelu Royal River

Portret Ramy IX w lobby hotelu

Targ kwiatowy


Posążki Buddy


Rama IX


Wielki Pałac Królewski


Rejs po klongach

Rejs po klongach

Rejs po klongach

Rejs po klongach

Rejs po klongach

Przed Siam Niramit

Przed Siam Niramit

Przed Siam Niramit

Artyści przed Siam Niramit

Szmaragdowy Budda

Przed Siam Niramit

Fakty i legendy


B. Wieniawa-Długoszowski fot. Wikipedia

W ostatnim numerze "Angory" (nr 5) natrafiłem na parę nieścisłości. W  reportażu Julii Machnowskiej o  domu pracy twórczej w Oborach wypowiada się między innymi kierownik obiektu Tomasz Miler.  Twierdzi on, że w Oborach tworzył "Czterech pancernych i psa" niejaki Szymanowski. Tymczasem, jak powszechnie wiadomo, autorem tej znanej i popularnej, choć mocno podkoloryzowanej opowieści o polskich pancerniakach, był Janusz Przymanowski.
Z kolei w artykule o  balach w międzywojennej Warszawie "Do białego rana", którego autorem jest Jacek Feduszka, znajduje się taki oto passus: Znany z ułańskiej fantazji gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski miał zwyczaj od do czasu wjeżdżać konno do "Adrii". Brzmi to interesująco, ale prawda jest nieco inna. Wieniawa nigdy nie wjechał do wspomnianej restauracji na koniu. Owszem, krążyły takie opowieści po Warszawie, ale zazwyczaj opowiadający dodawali magiczne słówko "podobno".  Tę miejską legendę przekonująco obala między innymi Sławomir Koper w swojej książce "Życie prywatne elit   Drugiej Rzeczpospolitej": Niestety, nie jest prawdziwa opowieść, że Wieniawa wjechał konno do "Adrii". Zapewne gdyby była taka możliwość, uczyniłby to bez wahania, niestety lokal nie był do tego przystosowany. Wejście było tak wąskie i niskie, że nie zmieściłby się tam nawet Pigmej na kucyku.
Niezbyt też pasuje zdjęcie ilustrujące wspomniany artykuł, na którym widać między innymi premiera Cyrankiewicza. Też na balu, tyle że w latach sześćdziesiątych...

Spacer po wzgórzach TPK



Chleb dla zwierząt

Dzisiaj migawki z krótkiego spaceru (12,56 km)  przez Trójmiejski Park Krajobrazowy. Z kolegą Arturem wyruszyliśmy z Kiełpinka Doliną Strzyży przez Matemblewo w kierunku Oliwy. Generalnie trzymaliśmy się zielonego szlaku, ale chwilami z niego zbaczaliśmy. W lesie śnieg nadal się utrzymuje, choć na ulicach jest już prawie niewidoczny. Zaraz po przejściu  przez ulicę Słowackiego natknęliśmy się na stos pieczywa. Chleb był jeszcze miękki. Zastanawiam się, czy nie lepiej było rozdać go ubogim zanim został przeznaczony dla dzikich zwierząt...

Kilkaset metrów dalej zaintrygowało mnie ścięte na wysokości kilku metrów drzewo. Skoro było chore, to chyba trzeba było je ściąć przy ziemi? Nie wiem, nie znam się...

Od Samborowa trasa wiodła raz z górki, raz pod górkę. Wejścia nie były zbyt długie, ale dość strome i śliskie. Trzeba było więc uważać, aby nie wywinąć orła. Podobnie było przy zejściach, np. do Zielonej Doliny.

Po drodze natknęliśmy się na miejsce upamiętniające Radosława Żmudzkiego. Byliśmy tam niegdyś, wkrótce po tragicznej śmierci tego młodego człowieka. Wtedy miejsce to nie było aż tak bardzo wyeksponowane. Teraz jest tam pełno zniczy, kwiatów oraz kopiec ułożony z kamieni.

Miejsce śmierci Radosława Żmudzkiego
Nieopodal znajduje się metalowa wieża (pisałem o niej ponad półtora roku temu). Kiedyś wchodziłem na nią przy letniej pogodzie. Dzisiaj było mokro i ślisko. Na domiar złego podest na szczycie wieży jest coraz bardziej skorodowany. Jest tylko kwestią czasu, kiedy ta metalowa podłoga zarwie się pod czyimś ciężarem...





Wieża widokowa w Oliwie

Z pogranicza polityki


Fot. PAP

Kamil Stoch osiąga coraz lepsze rezultaty. Wczoraj znowu wygrał konkurs skoków w Zakopanem i umocnił się na pierwszej pozycji w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Jeżeli chodzi o finanse, to zarobił 40 705 zł. Przy okazji w blasku jego sławy ogrzali się nieco prezydent Andrzej Duda i wicepremier Jarosław Gowin, którzy podeszli do podium i wręczyli mistrzowi puchar (Duda) i ciupagę (Gowin).
Znowu robi się głośno o Bartłomieju Misiewiczu. Rzecznik MON  i jeden z najbliższych współpracowników szefa resortu wyraźnie cierpi na objawy sodówki uderzającej do głowy. Protegowany Macierewicza nie tylko wzywa  do siebie generałów i każe się tytułować ministrem. Potrafi też zabawić się. Ostatnio  miał gościć w jednym z klubów w Białymstoku, gdzie stawiał kolejki wszystkim obecnym, obiecywał pracę w MON i podrywał studentki. To ostatnie niezbyt mu wychodziło. Podobno (wg "Faktu") nawet sytuacja była na tyle gorąca, że jego osobisty ochroniarz musiał go wyprowadzić na zewnątrz.
Ciekawostka z objazdu prezesa PiS po kraju. Kamery TVN 24 zarejestrowały w Łodzi krótki dialog między Jarosławem Kaczyńskim a którymś z jego współpracowników:
- Pan minister nie odbiera właśnie...
- To mu powiedz, żeby odebrał - skwitował prezes.
A żeby nie było, że komentuję tylko zachowania polityków strony rządzącej, wrzucę też kamyczek do ogródka znanego "obrońcy demokracji". Otóż lider KOD-u mimo wpływów uzyskiwanych za "usługi informatyczne"  świadczone dla własnego stowarzyszenia, nadal nie reguluje swoich zobowiązań alimentacyjnych. Według "Wprost" sięgają one już kwoty 220 tysięcy złotych, z czego same odsetki wynoszą ponad 50 tys. zł. Są to oczywiście prywatne sprawy Mateusza Kijowskiego, ale jak się człowiek decyduje na działalność publiczną, to musi  mieć świadomość, że jego życie będzie dokładnie prześwietlane.

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty