We wtorek rano
opuszczamy Bangkok i drogą numer 35 jedziemy w stronę prowincji Samut
Songkhram. Wyjazd z ogromnej metropolii, gdzie niemal każdy mieszkaniec za
punkt honoru przyjmuje posiadanie auta lub chociaż skutera, przebiega dość
sprawnie. Korki rozładowywane są dzięki dobrze przemyślanemu systemowi ruchu
drogowego. Jeżeli droga ma trzy pasy w każdą stronę, to podczas szczytu
wyjazdów z miasta dla wyjeżdżających uruchamia się czwarty pas, który jest
jakby wypożyczony z przeciwległego kierunku. Kiedy zaś fala pojazdów zwiększa
się z drugiej strony, ruch jest po prostu odwracany. Unika się w ten sposób
nadmiaru wolnej przestrzeni z jednej strony i nadmiernych korków z drugiej.
|
Targ wodny w Damnoe Saduak |
Około 70 kilometrów
od Bangkoku mijamy słynny Mae Klong, czyli bazar na torach
kolejowych. Nie zatrzymujemy się jednak w tym miejscu, gdyż naszym celem jest Damnoen
Saduak, czyli targ na wodzie. Wysiadamy z autokaru na parkingu i dalej
płyniemy jednym z kanałów długą wąską łodzią. Rejs trwa około pół godziny.
Nieco inaczej wyobrażałem sobie Floating Market (targ wodny). Sądziłem
bowiem, że cały handel odbywa się tu z łódek, bezpośrednio na wodzie. Tymczasem
tych pływających z towarem jest niewiele. Owszem, przy nabrzeżu są zacumowane
pojedyncze jednostki z owocami oraz z lodami w skorupie z kokosa (pyszne), ale
większość straganów usytuowana jest na stałym lądzie. Nabyć można tu ubrania,
pamiątki, a nawet meble. Sprzedawcy nie czekają biernie na klientów, chwilami
wręcz dość natarczywie namawiają do robienia zakupów. Przyznać przy tym trzeba,
że chętnie się targują i są w stanie zejść z początkowej ceny nawet o trzy czwarte. Przy targowaniu nie trzeba
wiele mówić. Handlarz wypisuje na podręcznym kalkulatorku swoją cenę, my
podajemy swoją, potem on schodzi trochę w dół, my nieco dokładamy i tak aż do
skutku. Istnieje jednak pewna zasada, której bezwzględnie powinno się
przestrzegać. Jeżeli nasza cena zostanie zaakceptowana, to już nie mamy
odwrotu. Rezygnacja z zakupu naraziłaby nas na nieprzyjemności.
Nie ulega
wątpliwości, że ten wodny targ funkcjonuje już tylko dla turystów. Tajowie
rzadko tutaj się zaopatrują. Chętnie za
to świadczą różne usługi farangom (białym), np. robiąc zdjęcia czy wymieniając walutę. Z tym ostatnim
przypadkiem spotkałem się na parkingu, kiedy zapytałem o kantor. Kobieta
handlująca jakimiś pamiątkami powiedziała, że ona może wymienić mi dolary. Dla
pewności sprawdziłem kurs w kantorze. Dawali 32 bahty za USD. Wspomniana
kobieta zaoferowała 34...
|
Groby jeńców w Kanchanaburi |
Z Floating
Market przenosimy się do prowincji Kanchanaburi. Zwiedzamy tutaj Muzeum
Kolei Tajsko-Birmańskiej. W dziewięciu galeriach pokazano nie tylko proces budowy tej kolei, ale także
historię japońskiej ekspansji w Azji i na Pacyfiku. Kolej potrzebna była
Japończykom w celu przesyłania zaopatrzenia do Birmy. Do jej budowy
zaangażowano dziesiątki tysięcy
pracowników, w tym alianckich jeńców. Pracowali oni niezwykle ciężko i w wyczerpujących
warunkach. Nie bez kozery inwestycja ta nazywana jest Koleją Śmierci. Przy jej
realizacji zginęło bowiem około stu
tysięcy cywilów i 16 tysięcy jeńców. Ci ostatni spoczywają na przylegającym do
muzeum cmentarzu.
|
Most na rzece Kwai |
Niedaleko od muzeum
znajduje się słynny most na rzece Kwai, będący niegdyś newralgicznym
punktem tego kolejowego szlaku. Pewnie każdemu obiła się ta nazwa o uszy. Jedni
być może czytali książkę "Most na
rzece Kwai", której autorem jest Pierre Boulle. Jednak większość
oglądała zapewne film pod tym samym tytułem. Nakręcono go 60 lat temu w pięć
lat po ukazaniu się książki francuskiego pisarza. Ciekawostką jest fakt, że
sceny do tego filmu kręcono nie w Tajlandii, lecz na Sri Lance.
|
Wiadukt kolei nieopodal Thamkra Sae |
Obecnie w okolicy
dawnego mostu stoi kilka zabytkowych lokomotyw oraz - jak zwykle przy
turystycznych atrakcjach - pełno różnorodnych sklepów i straganów. Magnesem
przyciągającym turystów jest też kursujący tu pociąg. Trasa jego przejazdu jest
bowiem bardzo malownicza. Szczególnie pięknie jest w okolicy przystanku Thamkra
Sae. Znajdują się tutaj wysokie wiadukty oraz jaskinie z nietoperzami.
Przed wieczorem
dojeżdżamy do Pavilion Rim Kwae Resort. Hotel położony jest na odludziu,
w pobliżu Kwae Yai. Posiada dwa baseny na zewnątrz, dużą salę
konferencyjną i kilka sal restauracyjnych. Darmowe Wi-Fi dostępne w okolicach
recepcji.
|
Słoniowy masaż |
Na skraju Parku
Narodowego Erawan znajduje się farma słoni (Taweechai Elephant Camp).
Półgodzinna przejażdżka na słoniu kosztuje 800 bahtów, czyli w przybliżeniu 80
złotych. O ile nie widzę nic złego w tym, że te zwierzęta wykorzystuje się do
transportu ludzi (dwie osoby plus machud to naprawdę niewielki ciężar dla
słonia), to spore wątpliwości budzi zmuszanie ich do pokazywania różnych sztuczek.
Dla przeciętnego widza to zabawny widok, gdy słoń kogoś całuje lub masuje
trąbą. Podobają się też zabawy z piłką czy z obręczami. Trzeba jednak wiedzieć,
że do osiągnięcia takich umiejętności słonie zmuszane są bardzo brutalnymi
metodami. Są nie tylko bite, ale też głodzone i pozbawiane picia. Treserom
chodzi o całkowite podporządkowanie zwierząt ich woli.
|
Erawan |
Z farmy słoni
podjechaliśmy do wodospadów Erawan.
Nie są one zbyt wysokie, ale bardzo urokliwe. W sumie jest siedem
poziomów rozciągniętych na odcinku około półtora kilometra. Do drugiego poziomu
można dojść bez żadnych ograniczeń. Wyżej obowiązuje już całkowity zakaz
wnoszenia żywności. Wodę można wnieść, ale po uiszczeniu kaucji w wysokości 20
bahtów za butelkę. Chodzi oczywiście o jak największe zredukowanie możliwości
zaśmiecania parku. Początkowe odcinki trasy pokonuje się łatwo, idąc po
chodniku i betonowych schodkach. Im bliżej siódmego poziomu, tym droga
trudniejsza, bardziej stroma, kamienista, a chwilami błotnista. Wejście na samą
górę zajęło mi 35 minut, łącznie z przerwami na robienie zdjęć. Po drodze
zatrzymywałem się bowiem przy każdym z wodospadów oraz przy wieszakach z
sukniami. Skąd suknie? Zostawiają je
tutaj Tajki, które wyszły za mąż i ślubne odzienie przestało im być potrzebne. Mijałem
wielu turystów z Rosji i z Francji. Po zejściu na drugi poziom popływałem nieco
pod wodospadem. Następnie usiadłem na kamieniu i pozwoliłem sobie zrobić
peeling stóp. Tutejsze małe rybki z ogromnym upodobaniem zjadają bowiem zużyty
naskórek. Czuje się tylko lekkie szczypanie przechodzące w łaskotanie. Gorzej,
gdy na nodze ma się jakąś rankę, jak było w moim przypadku. Wtedy uszczypnięcie
rybiego pyszczka jest dość bolesne.
|
Głowa Buddy |
Po południu
przybywamy do Ayutthayi - historycznej stolicy Syjamu. Zatrzymujemy
się w hotelu Classic Kameo. Jest on najbardziej luksusowy ze wszystkich
pięciu, w których dane nam było nocować.
Duże pokoje z w pełni wyposażonym aneksem kuchennym, darmowe Wi-Fi w
każdym zakątku. Niestety, nie mogę pochwalić obsługi restauracji. Ze względu na
małą liczebność naszej grupy zrezygnowano z bufetu i postanowiono zaserwować
nam kolację. Realizacja zamówienia, począwszy od startera, zupy, dania
właściwego i deseru trwała prawie dwie godziny! Do tego ryba była na wpół
surowa...
|
Czedi przy Pałacu Królewskim |
Kolejny dzień to
przede wszystkim zwiedzanie świątyń i ich ruin. Tu wspomnę o pewnym incydencie
z tym związanym. Jeden z uczestników naszej wycieczki (niegdyś prokurent
wielkiej firmy należącej do jednego z najbogatszych Polaków) zaproponował, żeby
lepiej zostać przy hotelowym basenie niż oglądać tę kupę kamieni. Jego wniosek
nie zyskał jednak nawet śladowego poparcia. Najpierw obejrzeliśmy
pozostałości Wat Maha That. Znajduje
się tu sporo ocalałych, choć mocno już pochylonych i podniszczonych stup. Nic
dziwnego, wszak pochodzą z XIV wieku. Charakterystycznym punktem jest głowa
Buddy tkwiąca w korzeniach drzewa. Podobno odpadła kiedyś z jakiegoś posągu i
długo leżała w ziemi. W końcu rosnące drzewo wydobyło ją na powierzchnię.
Następna świątynia
na naszej trasie to Wat Phra Si Sanphet obok dawnego Pałacu
Królewskiego. Też mocno zniszczona.
Doskonale natomiast prezentują się trzy stupy (czedi) odrestaurowane w połowie
ub. wieku. O tym jak kompleks tych budowli wyglądał dawniej, pewne wyobrażenie
daje makieta umieszczona w specjalnej altance.
|
Małpy w Prang Sam Yod |
Z Ayutthayi jedziemy
do Lop Buri. Jest tutaj świątynia Prang Sam Yod. Jej główną
atrakcją są małpy. Opanowały nie tylko teren świątyni, ale też najbliższe
okolice. Mieszkańcy sąsiednich ulic zakładają kraty w oknach, aby wszędobylskie
makaki niczego nie zabrały. Są bowiem znane z tego, że rzucają się nie tylko na
jedzenie, ale na wszystko to, co błyszczy, np. potrafią wyrwać z ucha kolczyk
lub porwać torebkę ewentualnie aparat fotograficzny. Są jednak tolerowane,
podobnie jak w Galta Ji w Indiach.
Wynika to ze względów religijnych. Znany jest przecież Hanuman, bóg z głową
małpy a także tzw. trzy mądre małpy.
Obiad zjadamy w Panorn
Wine Bar&Restaurant, gdzie za 130 bahtów oferowanie jest małpie piwo
(Monkey beer). Przed wejściem zaś witają nas figurki dwóch dużych
pomarańczowo-popielatych małp. Kolejne dwie, elegancko ubrane i przyozdobione
muszkami, siedzą ze skrzyżowanymi nogami
na krzesłach.
|
Odcisk stopy Buddy |
Ostatnią świątynią,
którą odwiedzamy tego dnia jest Wat Phra Phutthabat niedaleko Saraburi.
Nazwa tej jednej z najstarszych świątyń buddyjskich oznacza "świątynię
śladu Buddy". Podobno znaleziono tu odcisk w kamieniu, który przypisany
został stopie Buddy. Miejsce to ma duże znaczenie dla wyznawców buddyzmu.
Dlatego też otaczane jest czcią, a sam odcisk pokryty złotem. Jego wymiary
wynoszą około 53 cm szerokości, 28 cm głębokości i 152 cm długości. Obok
świątynnego kompleksu wiszą 93 dzwony. Niektórzy wierzą, że dotknięcie każdego
z nich zapewni przeżycie takiej właśnie ilości lat...
W Nakhon
Ratchasima zatrzymujemy się na nocleg w hotelu Sima Thani. Widok z
okna naszego pokoju tym razem nie jest atrakcyjny; widać tylko jakieś zaplecze
kuchenne. Za to wszędzie jest Wi-Fi. Wyposażenie i wyżywienie w jak najlepszym
porządku. W hotelu przebywa sporo amerykańskich żołnierzy. Podobno są oni
doradcami miejscowej armii. Niestety, zakup bahtów w hotelowej recepcji mija
się z celem. Za dolara oferowane jest bowiem tylko 24 bahty, podczas gdy w
sąsiednim banku otrzymuję ponad 34.
|
Prasat Hin Phimai |
W piątek rano
udajemy się do Prasat Hin Phimai. Zwiedzamy tu khmerską świątynię z
przełomu XI i XII wieku. Pochodzi ona z okresu angkorskiego. Porównywana jest
często ze słynnym Angkor Wat w
sąsiedniej Kambodży. Nie widzę tu zbyt wielu turystów europejskich, za
to jest dużo wycieczek szkolnych. Park historyczny rozciąga się na terenie o
powierzchni 1020 x 580 metrów.
|
Figowiec bengalski |
W Sai Ngam niedaleko
Phimai znajduje się Banyan
Tree, czyli ogromny figowiec bengalski zwany też banianem. Jest to
największe drzewo w Tajlandii (światową palmę pierwszeństwa w tym
zakresie dzierży Kalkuta). Jego cechą charakterystyczną jest ogromna korona, z
której wypuszczają się w dół korzenie. Z nich zaś wyrastają kolejne pnie, ale
drzewo nadal stanowi jeden organizm.
Wieczorem po
pewnych perypetiach (pękniecie węża ciśnieniowego i spadek mocy silnika
autokaru) docieramy do Pattayi. Po drodze oglądamy film "Piękny
bokser". Nieprzypadkowo. Kolejnego dnia mamy bowiem uczestniczyć w słynnej
rewii transwestytów. Film o mistrzu boksu tajskiego, który czuł się kobietą i w
końcu nią został, jest doskonałym wprowadzeniem w temat. Przypomnę, że bohater
filmu Nong Thoom (obecnie Parinyia
Charoenphol) to postać autentyczna.
|
Rejs na Ko Lan |
W Pattayi
zamieszkujemy w hotelu Cholchan. Pokoje i wyżywienie bez zarzutu. Trochę
daleko od centrum, ale tuż nad brzegiem zatoki. Obok hotelu duży basen o
głębokości od 60 do 240 cm. Jak zwykle ochoczo korzystam z możliwości
popływania. Internet płatny 300 bahtów za dwa dni.
W sobotę 11 lutego (pełnia księżyca) wypadło w tym roku święto
buddyjskie. W związku z tym oficjalnie nigdzie nie można było nabyć alkoholu. W
sklepach sieci 7-Eleven umieszczono nawet stosowną informację w języku tajskim
i angielskim. W małych sklepikach gabloty z piwem były zasłonięte kotarami.
Jednak nie wszyscy sprzedawcy rygorystycznie przestrzegali zakazu. Kiedy w
pobliżu hotelu poprosiłem o piwo, sprzedawczyni z uśmiechem odchyliła zasłonę i
zachęcająco kiwnęła głową, żebym wybrał sobie odpowiedni gatunek.
|
Hotel Cholchan |
Hotel Cholchan zapewnia
darmowy transport do centrum i z powrotem. Skorzystałem z tej okazji. Przeszedłem
się wzdłuż plaży, począwszy od hotelu Hilton chodnikiem Beach Road,
następnie przez Walking Street aż po molo, z którego odpływają promy i motorówki
na pobliską wyspę Ko Lan. Lokale rozrywkowe były o tej porze (około południa) puste,
ale na ulicy widać było sporo amatorek przygodnego seksu. Niestety, wyglądały na
takie, którym przez całą noc nie udało się znaleźć klienta. W dziennych świetle
ich szanse były jeszcze mniejsze, mimo iż uśmiechały się zachęcająco do każdego
białego turysty...
|
Przed Alcazar |
Wieczorem pojechaliśmy
na wspomnianą już rewię transwestytów. Odbywa się ona kilka razy dziennie w Alcazar.
Obecna siedziba tego znanego na całym świecie kabaretu czy też teatru ma już
27 lat. Niegdyś przedstawienia odbywały się przy 350 osobowej widowni. Teraz na
sali mieści się 1200 widzów. Pokaz trwa około 70 minut. W programie jest 17 piosenek.
Oczywiście puszczane są one z playbacku, gdyż artystki, będące jeszcze niedawno
mężczyznami, nie mają odpowiedniego głosu. Trzeba przyznać, że widowisko jest bardzo
dynamiczne i barwne. Zachwycają stroje oraz scenografia. Trzecia płeć, w Tajlandii
zwana kathoey, doskonale radzi sobie na scenie z tańcem. Po przedstawieniu artystki
wychodzą przed teatr i pozują do zdjęć. Im można je robić za darmo, ale z nimi za
40 bahtów.
|
Rewia w Alcazar |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz