Moroszka, szczupaki i inne atrakcje

Moja dziesiąta podróż po krajach skandynawskich to połączenie pracy i wypoczynku. Opisywanie każdego z 57 dni pobytu w Szwecji i w Norwegii byłoby zbyt nudne. Dlatego też, szanując czas swoich potencjalnych czytelników, przedstawię tylko nieco charakterystycznych obrazków z tego wyjazdu.
Najpierw słów kilka o załodze. W sumie było nas trzech. Nigdy wcześniej o sobie nie słyszeliśmy. Kontakt nawiązaliśmy przez Internet. Spiritus movens  całego przedsięwzięcia był Łukasz spod Kamienia Pomorskiego. Najpierw ustalił on plan wyjazdu z Piotrem spod Golubia-Dobrzynia, a potem zwrócił uwagę na moje ogłoszenie o chęci zbierania moroszki i wkrótce dokooptował mnie do ekipy. Wyjazd zaplanowaliśmy na 24 lipca, a miejsce zbiórki u mnie, w Gdańsku.
Wygrane dropsy
W poniedziałek 23 lipca przed ósmą przyjeżdża Łukasz – wysoki, szczupły brunet. Sprawia sympatyczne wrażenie. Robimy zakupy spożywcze, potem wypijamy po dwa piwa, jemy obiad i czekamy na Piotra. Ten przyjeżdża po szesnastej. Wygląda na nieco nieśmiałego i zagubionego, ale potem trochę się rozkręca. Jego golf jest malutki, więc z trudem upychamy swoje klamoty na długi wyjazd do Szwecji. Wieczorkiem zwiedzamy centrum Gdańska i w ramach integracji wypijamy po dwa specjale z „kija”.
Jeden z moich współtowarzyszy podróży jest po UAM w Poznaniu, a drugi po UMK w Toruniu. Ich łączny wiek nie przekracza ilości lat przeżytych przeze mnie, choć przecież nie jestem matuzalemem. Na użytek tej relacji jednego nazwałem Intelekcik, drugiego zaś Roztropek. Mam nadzieję, że uzasadnienie dla tych ksywek da się bez trudu wyłuskać z dalszych fragmentów, a sami bohaterowie nie będą mieli mi ich za złe.
Z Gdyni wypływamy we wtorek porannym promem Stena Spirit. Pogoda świetna, nastroje też, choć Roztropek trzyma się nieco z boku. Nie obserwuje ani nie bierze udziału w grach i zabawach organizowanych przez animatorów Stena Line. Ja osobiście wykupuję los za 5 złotych i wygrywam tubę  z sześcioma rolkami dropsów.
Pierwszy nocleg pod Sztokholmem
Do nabrzeża w Karlskronie dobijamy o 19.30. Zjeżdżamy z promu i bez zwłoki ruszamy w kierunku Sztokholmu.  Roztropek prowadzi auto jedna ręką, ale przestrzega przepisów i jedzie dość pewnie. Obok niego siedzi Intelekcik, więc to na niego spada rola pilota. Nie jest to trudne, gdyż sam wcześniej rozpisałem dokładnie trasę z podziałem na numery dróg i nazwy mijanych miast. Po około sześciu godzinach jazdy zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Po ciemku nie jest to prosta sprawa, ale przed drugą w nocy udaje się nam znaleźć zaciszne miejsce na rozbicie namiotów. Jest to jakaś wioska położona około 60 kilometrów przed stolicą Szwecji.

Na tym wzgórzu spędziliśmy 24 doby

Po pięciu godzinach snu zwijamy namioty i jedziemy prosto do Norsjo. Na kemping w Norsjovallen docieramy przed dziewiętnastą, pokonując łącznie 1313 km. W recepcji pustki, a przy domkach tylko jeden samochód z polską rejestracją. Ani śladu skupu runa leśnego. Potwierdza się zatem informacja, że sezon w tym roku opóźni się. Przyjechaliśmy więc zbyt szybko. A skoro tak, to szkoda pieniędzy na kemping. Postanawiamy poszukać innego miejsca do spania. Los nam sprzyja, gdyż już po przejechaniu 14 kilometrów natrafiamy na idealną lokalizację. Jest to wzgórze, na którym znajduje się ośrodek narciarski Solia. Rozciąga się   stąd piękny widok na jezioro Norsjon, wioskę Arnberg i dalsze okolice. Latem jest tu praktycznie całkiem pusto, więc nikt nie powinien zakłócać nam spokoju. Na zewnątrz budynku stołówki znajdujemy gniazdka z prądem, więc nie ma problemu z ładowaniem baterii czy korzystaniem z czajnika elektrycznego. Są także toalety. Jedyny mankament to brak wody, ale tę możemy przecież przywozić w butelkach. Rozbijamy zatem namioty niemal pod samym wyciągiem.
Kościół w Norsjo

Kolejnego dnia jedziemy do Norsjo. Miasteczko jest niewielkie, więc dość szybko orientujemy się, gdzie znajdują się supermarkety Ica i Konsum, urząd gminy, punkt informacji turystycznej, kościół, biblioteka, sklep wędkarski i zakład wulkanizacyjny. Wymieniam te miejsca nie bez kozery, gdyż z każdym z nich będziemy mieli do czynienia. Po obchodzie Norsjo wyjeżdżamy szukać terenów, na których rośnie moroszka. Mamy mapy z zaznaczonymi bagnami, więc nie jest to trudne zadanie. Szutrowymi drogami przemierzamy okolice Bjursele i Hemmingen. Natrafiamy na kilka polan z dobrze zapowiadającymi się plonami hjortronu. Niestety, maliny są jeszcze niedojrzałe, niektóre wręcz w fazie pączkowania.
 Po południu idziemy nad jezioro Norsjon na pierwsze wędkowanie. W bardzo krótkim czasie Intelekcik łowi trzy szczupaki. Wspólnie z Roztropkiem usuwamy z nich łuski i czyścimy je. Po wdrapaniu się na nasze wzgórze rozpalam ogień w specjalnym pojemniku i zaczynamy smażyć zdobycz. W tym miejscu dopowiem, że solidarnie dzieliliśmy się tak rybami, jak i pracą przy ich przyrządzaniu przez około trzy tygodnie. Potem wszystko się zmieniło…

 
Piotr w akcji

Kolacja coraz bliżej:)
Następnego dnia zaczęliśmy zbierać moroszkę. Przez cztery godziny zebrałem wiadro niedojrzałego „jurtonu”. Teraz trzeba było go wyszypułkować, a to trwało znacznie dłużej, bo aż do późnych godzin wieczornych. Wyczyszczone maliny pozostawało już tylko odstawić na kilka dni do dojrzewania. Czynności te powtarzaliśmy jeszcze przez wiele dni. Ku mojemu zaskoczeniu Łukasz i Piotr, a zwłaszcza ten ostatni, zbierali znacznie szybciej i więcej ode mnie. Miało to oczywiście swoje przełożenie na wyniki finansowe całego wyjazdu.
Ostatniego dnia lipca dowiedzieliśmy się, że ruszył już skup moroszki, a jej cena wynosi 100 koron za kg. Bardzo mnie to ucieszyło, gdyż od kolegi Sławka wiedziałem, że w Storuman płacą tylko 70 koron. Nazajutrz spakowaliśmy więc nasz urobek do sześciu wiader i pojechaliśmy na skup. Prowadzi go Charlie Johansson, który jednocześnie jest szefem kempingu. Przy skupie osobiście rzadko się udziela, wyręczając się Polakami. Wagowym jest pan Andrzej (moi koledzy nazywają go „pan z wąsikiem”), a kasę obsługuje jego syn Paweł. Niestety, moje i Łukasza maliny zostają uznane za niedojrzałe i nie są przyjęte. Musimy więc jeszcze kilka dni się z nimi „pobujać”.
Moroszka
Zbieramy przede wszystkim w okolicach Hemmingen. Coraz częściej zdarza się nam spotkać tam Tajlandczyków. Przyjeżdżają  busami, w których jest ich 7-8. Błyskawicznie przemierzają  polany z moroszką, czyniąc spustoszenie porównywalne z przejściem tornado. Są przy tym uprzejmi i mile się uśmiechają. Ba, jeden z nich, mijając się ze mną, podał mi rękę i pokazał wspaniałomyślnie, gdzie zostało jeszcze trochę owoców hjortronu. Podobno przyjechało ich w tym roku do Szwecji sześć tysięcy. Całkiem możliwe, gdyż tylko w okolicach Norsjo widziałem bodajże 7 busów.

W okolicy tej linii kolejowej trochę pobłądziłem

Na poszukiwanie moroszki jeździliśmy także w okolice Holmtrask, około 40 km od naszej bazy. Tam właśnie wystąpił pierwszy przypadek zagubienia się. Pech chciał, że padło właśnie na mnie…

Od samochodu na miejsce zbiorów szło się około godziny, w tym blisko połowę nasypem kolejowym. W drodze powrotnej pomyliłem kierunki i zszedłem z torów na niewłaściwą stronę. Szedłem przed siebie ponad godzinę, przekonany  święcie, iż zbliżam się do auta. Po jakimś czasie zorientowałem się jednak, że topografia terenu odbiega nieco wyglądem od tego uprzednio przemierzanego. Wysłałem zatem esemes o treści: „Zabłądziłem. Idę 2 godziny drogą szutrową i szukam asfaltowej z drogowskazem.” Łukasz zapytał: „Na drodze szutrowej mijałeś jakieś jezioro?” W rozmowie telefonicznej potwierdziłem, że mijałem jeziorko i most na rzece. Wtedy Łukasz zorientował się na podstawie mapy, w którym miejscu, mniej więcej, przebywam. Po dalszych trzydziestu minutach auto moich współtowarzyszy zatrzymało się obok mnie. Ja miałem odciski na piętach od długiego marszu w gumiakach po szutrze, z wiadrem moroszki w ręku, zaś prawa tylna opona golfa złapała pospolitego kapcia. Wulkanizacja kosztowała nas 200 koron (w ramach wdzięczności za odnalezienie postawiłem kolegom sześciopak imitującego piwo napoju pod nazwą Tingsryd). Podobny przypadek mieliśmy jeszcze raz, podczas zbioru jagód, gdy po natknięciu się na Tajów wycofywaliśmy się na główną drogę. Tym razem poszła guma w lewym przednim kole.

Ofiarą drugiego zagubienia się był Piotr. Miało to  miejsce w okolicy Hemmingen. Kiedy nie stawił się o umówionej godzinie pomyśleliśmy, że pochłonęły go zbiory moroszki i cierpliwie czekaliśmy. Po przeszło godzinie zadzwonił jednak do Łukasza i przyznał, że się zgubił. Intelekcik, który widział go ostatni, poradził mu aby kierował się na prawo od miejsca, w którym się spotkali. Po kolejnej godzinie otrzymałem esemes o treści: Podziękuj Łukaszowi za to „w prawo”. Wie gdzie może wsadzić swoje rady.
Przed tym domem czekaliśmy na Roztropka 5,5 godziny

Popatrzyliśmy  z Łukaszem na siebie i pomyśleliśmy chyba to samo: jak można komuś pomóc, skoro ten ktoś przyjmuje tak roszczeniową postawę… Pewnie dlatego, a może z nudów, Łukasz wziął siekierę i ściął brzozę o średnicy przynajmniej piętnastu centymetrów. Doskwierało nam łaknienie i pragnienie, ale nie mieliśmy możliwości dobrania się do zapasów, które były zamknięte w aucie. Pokrzepialiśmy się tylko niedojrzałymi porzeczkami i resztkami ciastek sezamowych, jakie zaplątały się w kieszeni mojej kurtki. Piotr odnalazł w końcu właściwą drogę, ale trwało to ponad pięć godzin.

Moroszkę zbieraliśmy w sumie przez 19 dni. Jej cena rosła od stu do stu dwudziestu koron za kilogram, a następnie sukcesywnie spadała aż do siedemdziesięciu.  Łącznie zebrałem 106,74 kg, co dało średnią dzienną 5,61 kg, a w wymiarze finansowym 560 koron dziennie.

Tu smażyliśmy ryby, tu też piekłem chleb



Jak już nadmieniałem, koledzy mieli znacznie lepsze wyniki. Jednakże na tle innych zbieraczy, których obserwowałem na skupie, nie wypadłem wcale tak źle.
Czwartego dnia po przyjeździe zdecydowaliśmy się rozszerzyć naszą „strefę wpływów” w ośrodku narciarskim. Mówiąc krótko i treściwie – weszliśmy do środka budynku. O metodzie, jaką się przy tym posłużyliśmy, nie będę pisał, gdyż nie jest godna polecenia. Tak czy owak, mieliśmy teraz dostęp do bieżącej wody, pełnego wyposażenia kuchennego a także do drobnych zapasów, jakie pozostały po sezonie zimowym. Spaliśmy nadal w namiotach, ale posiłki przyrządzaliśmy w ośrodkowej kuchni i tam spędzaliśmy każdą wolną chwilę. A propos czasu wolnego, to my z Intelekcikiem najczęściej czytaliśmy (ja  np. przebrnąłem przez „Biesy” Dostojewskiego), natomiast we trzech często gęsto rżnęliśmy popołudniami i wieczorami w tysiąca.
W tych sielskich warunkach zleciało nam 24 dni. Jednakże pewnego popołudnia usłyszałem warkot podjeżdżającego samochodu a w chwilę później zgrzyt przekręcanego w drzwiach zamka. Stałem wówczas w korytarzu z kubkiem kawy. Wchodzącego mężczyznę przywitałem szwedzkim „Hej”, jakbym był co najmniej gospodarzem tego obiektu. Gość popatrzył na mnie dziwnie, po czym zapytał: „You from Poland?” Potwierdziłem. Wówczas on rozejrzał się po wnętrzu i chyba od razu zorientował się, w czym rzecz. W kuchni Roztropek szypułkował bowiem moroszkę, a jej pełne wiadra i kartony walały się na podłodze jadalni. Intelekcika nie było, a tylko on w naszej grupie biegle posługiwał się angielskim.
Szwed wydawał się być bardzo spokojny, co trochę mnie zdziwiło, gdyż ja na jego miejscu miałbym problem z powstrzymaniem się od wyrażenia oburzenia w stosunku do nieproszonych gości. Powiedział tylko, że powinniśmy posprzątać budynek i opuścić go do rana, gdyż następnego dnia ma tu odbyć się spotkanie czterdziestu osób.

Wnętrze ośrodka Solia


Widok na "nasz" dom ze szczytu wyciągu narciarskiego


Piotr przed domkiem w Piasorn

Wnętrze domku w Piasorn

Tak też uczyniliśmy. Kolejną noc spędziliśmy w domku przy kąpielisku w Piasorn, nieopodal Bjursele, tuż nad brzegiem jeziora. Znajdowało się tutaj palenisko z rusztem, zapas drewna (później Piotr pomagał starszemu Szwedowi rąbać brzozowe klocki), stoły i ławki, szafki, patelnia, garnek i czajnik, a nawet kawa i ciastka. Domek z założenia przeznaczony był dla turystów, którzy chcieli tu odpocząć czy popływać.

 



Tu spędziliśmy 22 noce

Widok ogólny kempingu

Tymczasem nadszedł 28 dzień naszej podróży. To była niedziela 19 sierpnia. Postanowiliśmy wtedy zamieszkać na kempingu Rannuddens w Norsjovallen. Mały domek (4 łóżka, lodówka, kuchenka) kosztował 1400 SEK tygodniowo. Nas było jednak tylko trzech. Charlie długo myślał i intensywnie przeliczał różne opcje, a w końcu zgodził się, żebyśmy płacili tylko 1050 koron, ale postawił warunek, iż za brakującą czwartą osobę ktoś z nas powinien pomagać przy skupie. W wyniku losowania „przyjemność” ta spadła na Piotra. Myśleliśmy, że potem będziemy się zmieniać, ale w praktyce do końca naszego pobytu na kempingu (9 września), czyli przez 22 dni  pomocnikiem wagowego pozostał Roztropek. A skoro o nim mowa, to czas poruszyć mniej przyjemny temat, który jednak gwoli kronikarskiej dokładności musi być  wspomniany.
70-cm szczupak Łukasza
Bywały dni, kiedy Piotr do nikogo się nie odzywał. Widać było, że coś dusi w sobie, ale skoro nic nie mówił, to my też nie narzucaliśmy się. Pierwszy sygnał tego, że jest niezadowolony ze sposobu spędzania wolnego czasu, mieliśmy okazję odebrać w niedzielę 5 sierpnia. Jechaliśmy wtedy nad jezioro Malan (tam Łukasz złowił szczupaka o długości 70 cm, którego głowę zasuszyłem i przywiozłem do Polski na pamiątkę). W trakcie jazdy Łukasz o coś zapytał tradycyjnym „co?”, na co Piotr zareagował brutalnie: „K…a, jajco!” Spojrzeliśmy z Łukaszem znacząco po sobie, ale nie reagowaliśmy.
Do pierwszej konkretnej rozmowy doszło właśnie w dniu  wprowadzenia się na kemping. Wtedy to Piotr powiedział, że ma już dosyć tego jeżdżenia na niedzielne wycieczki i że nie ma zamiaru niszczyć samochodu na jakieś podróże po Norwegii (na koniec pobytu mieliśmy zaplanowaną kilkudniowa wycieczkę). Próbowaliśmy uświadomić mu, że przecież wcześniej zaakceptował plan wyjazdu i że drogi w Norwegii są bardzo dobre. Kiedy nadal upierał się przy swoim, ja zagroziłem, że odłączę się i wrócę do kraju z kolegą Sławkiem. Wówczas zmiękł i zgodził się na wydłużony powrót przez Norwegię.
Pozorna zgoda trwała do 47 dnia pobytu. Wtedy nastąpił kryzys. Piotr zostawił nam na stole kartkę o treści, cyt.:”Koszt eksploatacji mojego auta w Szwecji przewidywalna ilość przejechanych kilometrów – ponad  6 tysięcy za  1 tys kilometrów 100 zł 6 (tys km) x 100 zł = 600 zł : 3 (ilość osób) koszt na 1 osobę – 200 zł (400 koron).”
Zdziwiliśmy się – to mało powiedziane. Nie dość, że wyskoczył z tym tematem pod koniec wyjazdu, to w dodatku nie miał odwagi przedstawić nam swoich żądań ustnie. Zignorowaliśmy więc tę korespondencję. Następnego dnia czekał na nas znacznie dłuższy list, którego zwieńczenie stanowił punkt mówiący o tym, że jeżeli nie zaakceptujemy przedstawionych warunków, to każdy z nas może robić „co chce, jak chce i kiedy chce oraz wracać na własny koszt do kraju jak chce i kiedy chce”.
Odrobinę mnie to zezłościło, więc odpisałem m.in.: „To jest szantaż – nie zmienia się reguł w trakcie gry.  Skoro liczymy wszystko, to również weźmy pod uwagę nocleg i wyżywienie u mnie. Szacuję to na 200 koron.”
Tymczasem Łukasz opracował kilka wersji planu awaryjnego. Jedna z nich zakładała, że wynajmiemy samochód i pojedziemy na prom do Karlskrony sami. Ostatecznie zaproponował jednak kompromis (płacimy po 200 a nie po 400 koron), który Piotr przyjął. Jak się potem dowiedziałem, Roztropek wpadł na pomysł obciążenia nas kosztami eksploatacji auta po tym, gdy dowiedział się, że ja niegdyś nie płaciłem podczas pobytu na zbiorach za paliwo. Nie uwzględnił jednak tego, że ja jednocześnie  brałem na siebie całkowitą odpowiedzialność za wszelkie awarie samochodu (samodzielnie pokrywałem koszty wymiany uszkodzonego układu wydechowego i prostowania skrzywionej felgi). A przecież podczas tego wyjazdu wszyscy solidarnie pokrywaliśmy wszelkie koszty (paliwo, dwukrotna wulkanizacja), więc żądanie od nas extra dopłat, w dodatku pod koniec wyjazdu, było przejawem pospolitego zdzierstwa i pazerności.
Inna sprawa, że Roztropek nie jest typem ciekawym świata. Dla niego zwiedzanie czegokolwiek jest zajęciem tyleż nudnym, co niepotrzebnym. Tu muszę z ogromnym zdziwieniem podkreślić, że jest on jedyną osobą, jaką znam, która stwierdziła, że Norwegia jest nieciekawym krajem. No comments…
Wracając do kempingu, to zamieszkany był głównie przez Polaków. Jedynie 2 domki zajmowali Rumuni pracujący w lesie (do 31 sierpnia), 1 Litwini i 1 Ukraińcy (wcześniej mieszkający w namiotach). Sporadycznie  pojawiali się tez Szwedzi z kamperami.
Charlie wręcza nagrodę


Charliemu spodobała się moroszka Łukasza

Charlie potrafi zadbać o swój biznes. Przyciąga Polaków nie tylko stosunkowo niskimi cenami za kemping, ale też kusi nagrodami za najlepsze wyniki w zbiorach. W tym roku wypłacił po 400 koron dla najlepszej ekipy z domku, namiotu oraz dla kobiety, która zebrała najwięcej jagód (259 kg w tydzień). Ponadto rokrocznie funduje tzw. obiad pożegnalny. Tym razem była to karkówka z grilla, sałatka i ziemniaki w mundurkach (miałem z tego obiady na 3 dniJ). Podobno w latach ubiegłych poczęstunek był znacznie bogatszy, łącznie z pięćdziesiątką wódki na osobę. Dodatkowo w trakcie różnych konkursów można wygrać nagrody rzeczowe, np. Piotr za celne rzuty do tarczy zdobył butelkę szwedzkiej wódki o wartości ponad 200 koron.


Ksiądz Erik po prawej


Sakiewka zamiast tacy
Integracyjny posiłek po mszy

W jedną z niedziel poszliśmy na nabożeństwo do kościoła luterańskiego w Norsjo. Frekwencja była raczej niewielka, gdyż około sześćdziesięciu osób, w tym bodajże jedenastu Polaków. Liturgia mszy jest tu nieco inna niż w katolickim kościele. Nie ma zwyczaju klękania, nie przekazuje się znaku pokoju, nie zauważyłem także spowiedzi indywidualnej. Komunię przyjmuje się do ręki i macza w winie. Podczas ofiarowania żona księdza przechadza się z długą tyczką zakończoną sakiewką, którą podsuwa pod nos wiernym. W tej sytuacji trudno się wymówić przed złożeniem ofiary. Po skończonej mszy parafianie siadają w kościelnych ławkach z kubkami kawy w ręku, jedzą ciasto i kanapki, rozmawiając pogodnie na różne tematy. Również ksiądz, po zdjęciu szat liturgicznych, dołącza się do wiernych i stara się zamienić z każdym choć kilka słów. Rozmawia także z nami. Jest to na pewno miły zwyczaj i sprzyja zacieśnieniu więzi między duchownym a jego parafianami i gośćmi. Poza tym w obecnych czasach, kiedy wiele osób, zwłaszcza młodych, omija kościoły z daleka, takie otwarcie się i zmniejszanie dystansu jest jak najbardziej wskazane. Ksiądz Erik-Oscar Oscarsson nie ogranicza się tylko do wspomnianych pogaduszek. Rozwiesza także na miejskich tablicach zaproszenia do udziału w nabożeństwach.
Jeden z moich chlebów

Kiedy w naszej ekipie panowała jeszcze względna idylla i wspólnie przyrządzaliśmy i jedliśmy ryby, wspólny był także chleb, który wypiekałem w kuchni ośrodka narciarskiego (na mąkę i drożdże składaliśmy się po równo). W sumie były to tylko trzy wypieki, gdyż wcześniej miałem przez 17 dni hermetycznie pakowane pieczywo z Polski. Potem zaś, już na kempingu, piekłem chleb oraz różnego rodzaju placki tylko dla siebie (te ostatnie czasami odsprzedawałem Piotrowi, na jego zresztą prośbę). Praktycznie rzecz biorąc, przez cały pobyt miałem własne pieczywo (szwedzki chleb, który mnie osobiście nie smakuje i jest drogi, kupiłem tylko raz, na drogę powrotną).


Placki z ciasta chlebowego



 


Kontynuując wątek jedzenia dodam jeszcze, że w Konsumie dokupowałem m.in. ziemniaki (7,90 kg), cebulę (12,90 kg), jajka (12,90 za 6 szt.), różne rodzaje mąki w średniej cenie 19 koron za 2 kg, drożdże po 1,90 lub 2,20 za 50 gram i olej (16,95 litr). Osobny rozdział stanowi piwo. Najtańszy był Tinsgryd (19, 50 za sześciopak), ale były to po prostu siki (2,8% alkoholu). Była też wersja 3,5% za  43 korony, ale różniła się tylko ceną. W Konsumie można było jeszcze nabyć np. Mariestads 3,5% za 13,50 lub Carnegie Porter 3,5% za 12,90. Natomiast prawdziwe piwa o zawartości alkoholu 5.2 i 7,2 procent dostępne były w sklepie monopolowym Systembolaget.



Stockholm – 10,60,

Pripps – 10,90,

Sarek – 10,30,
Bjornebryg -13,90,
Sofiero -10,70,
Tvaan – 13,30,
Falcon – 14,30.
Do ceny doliczyć oczywiście trzeba kaucję za butelki lub puszki, zwykle 1 koronę. Potem można było odsprzedać je w automacie przy wejściu do Konsuma. A swoją drogą to już kilka dni po przyjeździe natrafiliśmy na  ponad sto puszek, które wspólnie sprzedaliśmy, dzieląc wpływy na trzy części.
 



Moja zbieraczka po dwóch tygodniach



Siedemnastego sierpnia Charlie zaprzestał skupowania moroszki. Trzeba więc było zabrać się za zbieranie jagód. Zbieraczka u Charliego kosztowała 130 koron, natomiast w Konsumie 199. Wybór był więc prosty. Trzeba było jeszcze tylko znaleźć odpowiednie miejsca do zbierania. Najczęściej zbieraliśmy czarną jagodę na górze otoczonej z jednej strony jeziorem Kvammarn, a z drugiej Gisstrasket. W sumie spędziliśmy tam około dwóch tygodni, aż do pierwszych przymrozków. Podobnie jak przy moroszce, moje rezultaty nie były zachwycające. Łącznie zebrałem 352 kilogramy jagód w ciągu 14 dni (średnia dzienna 25,18 kg).  Charlie płacił 16 koron za kilogram jagód (tylko przez 2 dni dawał po 17 SEK). Brzmi to sucho i zwięźle, ale ile przy tym było chodzenia, schylania się, dźwigania i bólu pleców wie tylko ten, kto miał okazję pracować przy zbiorach runa leśnego…

Jedna piąta dziennego urobku

Czas na podsumowanie. Mój łączny przychód wyniósł 16 453 korony (33 dni zbiorów). Z tego kemping pochłonął 1 064 korony, paliwo i wspomniana już eksploatacja plus dwie wulkanizacje 1 834 SEK, no i żywność 440. O wydatkach na osobiste przyjemności (czyt. piwo) nie będę wypowiadał się publicznieJ.

Jedna trzecia moich dziennych zbiorów

O ludziach z kempingu można byłoby napisać odrębną relację. Tym razem jednak nie podejmę się tego. Wspomnę tylko, że niektórzy z nich skutecznie potwierdzili negatywną opinię o Polakach, np. kradnąc płyn do mycia naczyń i rąk z kempingu czy wrzucając kilogramy kamieni do skrzynek z borówką, że o spuszczaniu oleju napędowego z leśnych i drogowych maszyn nie wspomnę. Oczywiście, sam też nie byłem święty i mam powody, żeby rzucić w siebie kamieniem…




Nad brzegiem Storsjon

We wrześniu Charlie obniżył cenę za domek o dziesięć procent (ponoć kiedyś dawał 50% zniżki). Mimo to zostaliśmy na kempingu tylko do 9 września.  Kolejne dwa dni spędziliśmy w poznanym wcześniej domku na kąpielisku w Piasorn. Stamtąd wyruszyliśmy w stronę Norwegii.
W środę po południu dotarliśmy do Ostersund. Z prawdziwą przyjemnością spacerowałem ulicami tego urokliwego miasta rozłożonego nad jeziorem Storsjon. Praktycznie wszystko mi się tutaj podobało. Zapewne wpływ na moje nastawienie miała słoneczna pogoda, no i fakt, że wreszcie byłem już tylko turystą, a nie zbieraczem runa.

Ratusz w Ostersund

Noc spędziliśmy w namiotach nad brzegiem Storsjon, około 23 kilometrów od Ostersund. Pamiętam, że sen utrudniały fale bijące o brzeg, a nad ranem we znaki dał się przymrozek.

Trondheim

Następnego dnia byliśmy już w Norwegii. Do Trondheim dotarliśmy przed południem. Nie było zbyt pogodnie, ale nie padał deszcz. Zwiedzanie miasta zajęło nam około trzech godzin, ale mnie jakoś niewiele cieszyło, bo tego dnia dopadła mnie jakaś dziwna biegunka. Siłą rzeczy kierowałem więc całą uwagę na znalezienie w odpowiednim momencie jakiejś bezpłatnej (koron norweskich nie posiadaliśmy) toalety.


Hitra

Po południu pojechaliśmy drogą nr 39 (mnóstwo tuneli), a potem nr 714 w kierunku Hitry. Na wyspę dostaliśmy się podmorskim tunelem o długości 5 700 m i głębokości 256 m. Bardzo ciekawe przeżycie, gdy zjeżdża się najpierw w dół, a potem stromo wspina do góry w wąskim tunelu, mając wrażenie, ze silnik za chwilę odmówi posłuszeństwa.

Nie dane nam było tu spać

Zaraz za Fillan, przy drodze na Froyę, rozbiliśmy namioty na małym wzgórku i z trudem rozpaliliśmy ognisko (było mokro). Samochód został przy głównej drodze, przed szlabanem.  Jakiś czujny Norweg zwrócił na to uwagę i gdy tylko Piotr poszedł po śpiwór, natychmiast go zaatakował, strasząc policją. Potem przyszedł na miejsce naszego biwaku, dalej wykrzykując różne groźby, łącznie z gestami wskazującymi na możliwość odstrzelenia nas. Robił przy tym mnóstwo zdjęć, krzycząc, że to teren prywatny i że absolutnie nie wolno tu rozpalać ognisk. Kazał nam w ciągu pięciu minut zlikwidować obozowisko i natychmiast wynosić się. Nadciągał już wieczór i padała mżawka. Nie było więc raczej szans na znalezienie innego miejsca, wobec czego spędziliśmy tę noc w samochodzie. Wygodnie nie było, ale na zimno tym razem nikt się nie skarżył.

W piątek rano objechaliśmy Hitrę wkoło, co jakiś zatrzymując się, aby Łukasz mógł zarzucić spinning. Niestety, tego dnia nie miał farta. Hitra uchodzi co prawda za raj dla wędkarzy, ale widać już do końca miała być dla nas pechowa.


Nad Qyeren

W planach mieliśmy jeszcze Molde, lodowiec Jostedalsbreen, Lillehammer i Oslo. Pierwsze dwie lokalizacje odpadły ze względu na brak środków na zakup paliwa (nie zamieniliśmy wcześniej koron szwedzkich na norweskie, a w małych miejscowościach trudno o kantory czy banki). Łukasz miał co prawda kartę kredytową, ale przy jej pomocy zatankowaliśmy w Dombas tylko 32,70 litra za 500 NOK. Nie dawało to pewności dojazdu do Szwecji. Nie wiem natomiast dlaczego nie zatrzymaliśmy się po drodze przy skoczni w Lillehammer  (wcześniej Piotr wyrażał chęć jej zobaczenia) lub w Ringebu, żeby obejrzeć stavkirke. Ja te miejsca już znałem, więc nic nie straciłem…

Po przejechaniu 708 kilometrów dotarliśmy przed dwudziestą do Gansvika nad jeziorem Qyeren. Kto by pomyślał, że trafię tutaj po raz czwarty w życiu? Wcześniej  bywałem tu przed ośmiu, siedmiu i sześciu laty, spędzając łącznie dwa miesiące. Praktycznie nic się tu nie zmieniło przez ten czas, może poza tym, że tym razem zaatakowały nas kleszcze. Mocno mnie to zdziwiło, bo sądziłem, że o tej porze roku nie są one już aktywne. Fakty były jednak nieubłagane: ja miałem jednego stwora pod kolanem, a moi koledzy nawet po dwa i trzy. Wspólnymi siłami usunęliśmy je spod skóry, ale czy czegoś paskudnego nie zostawiły, pewności mieć nie można.

 
Gansvika

W sobotę rano pojechaliśmy do pobliskiego Oslo. Jednak Piotr obawiał się płatnych bramek, więc zatrzymał się przy sklepie Ikea w Furuset, około dziesięciu kilometrów od centrum stolicy Norwegii. W obie strony pokonywaliśmy ten dystans pieszo. Nic zatem dziwnego, że nie mieliśmy już zbyt wiele sił na zwiedzanie. Ja osobiście przeszedłem się deptakiem Karl Johans gate do pałacu królewskiego, potem pokręciłem się w okolicy dworca i poszedłem na nabrzeże. Od mojego ostatniego tu pobytu zbudowano wiele obiektów, przede wszystkim zaś nową operę, na którą można wchodzić z poziomu chodnika, idąc skośnie po białym podłożu aż na dach, skąd rozciąga się wspaniała panorama miasta.

Opera w Oslo
Wszędobylski troll


Po dwóch nocach w Gansvika pojechaliśmy do Halden. Niestety, dojazd do twierdzy był zamknięty, więc po chwilowym zamieszaniu ruszyliśmy w stronę Szwecji.  Omijając od góry jezioro Vattern przejechaliśmy nieopodal Mariestad, po czym rozbiliśmy się na nocleg na kąpielisku nad jeziorem Hok pod Jonkoping. Tego dnia pokonaliśmy kolejne 572 kilometry.
        W poniedziałek 17 września byliśmy już w Karlskronie. Przez kilka godzin połaziliśmy po tym dość sympatycznym mieście, a po południu udaliśmy się na ostatni podczas tego wyjazdu nocleg. Tym razem na kąpielisko nieopodal Fajo, ok. 10 km od Karlskrony.

Karlskrona
Fajo

Na jeziorem Hok

Rano wyjeżdżamy na terminal promowy, po czym wsiadamy na Stena Vision i po prawie dwóch miesiącach wracamy do Polski, bogatsi o wiele doświadczeń i nieco gotówki. Ja dodatkowo mogę pochwalić się utratą sześciu kilogramów, co wydaje mi się być sporym sukcesem. Wszak inni wydają pieniądze na różne diety, a ja schudłem za darmo i jeszcze zarobiłemJ.
Jeszcze odrobina statystyki: łącznie przejechaliśmy 6518 km, z tego na 48 dni pobytu przypada 2795 km, a na 8 dni podróży 3723 km, z czego powrót zajął 2410 km.
Więcej zdjęć: https://picasaweb.google.com/105491291175835308949/Skandynawia2012#
Zapiski z roku 2013 tutaj


Ta i inne relacje z podróży zagranicznych dostępne są w książce "Od moroszki po morwę"

Przed Jarmarkiem św. Dominika w Gdańsku

Targ Węglowy
Na niespełna tydzień przed rozpoczęciem Jarmarku Dominikańskiego w Gdańsku zrobiłem mały rekonesans  Traktu Królewskiego. Turystów widać już wielu, ale ulicznych grajków, mimów i innych zabawiaczy jest jeszcze stosunkowo mało. Jeśli chodzi o tych pierwszych, to w tym roku muszą oni mieć zezwolenie na granie i opłacać miejsce (5 zł/m2). W niektórych miejscach, np. pod Zieloną Bramą w ogóle nie wolno im grać. Mimo to zastałem tam dzisiaj akordeonistę, którego dość skutecznie zagłuszały stojące pod drugim filarem dziewczyny, rzępolące na saksofonie i wiolonczeli. Z kolei na Długiej sporym zainteresowaniem cieszyły się występy młodego człowieka, grającego na cymbałach.
Cymbalista przy Długiej
Mim Grzegorz
Niezmiennie od lat, naprzeciw poczty przy Długiej, stoi na swoim podeście ubrany na niebiesko mim Grzegorz. Wrzucając monetę do stojącego przed nim kubka ujrzeć można charakterystyczny ukłon z kapeluszem w dłoni. Trakt Królewski przemierza w tę i z powrotem samozwańczy pirat Sławomir Ziembiński, który wcielił się w te rolę wkrótce po śmierci Andrzeja Sulewskiego. Nie zauważyłem natomiast nigdzie wybranego  w drodze konkursu, ogłoszonego przez władze Gdańska, oficjalnego pirata grodu nad Motławą, Krzysztofa Kucharskiego.  
Nieopodal Zielonej Bramy stoi wózek z obwarzankami. Podobno są to te słynne obwarzanki krakowskie. Pytam o cenę.
- Trzy pięćdziesiąt – otrzymuję zwięzłą odpowiedź.
- Ale w Krakowie kosztują tylko złoty pięćdziesiąt – dziwię się.
- Tutaj jest Gdańsk, a nie Kraków – sprowadza mnie na ziemię sprzedawczyni.
Faktycznie, tu jakby bardziej solidnie doi się turystów. I nie chodzi tylko o obwarzanki, bo słono kosztują także oscypki, które prawdopodobnie nigdy nie widziały gór.

GSTK "Ster" - kolejna próba aktywacji


Willa "Pan Tadeusz"
W gdańskim pensjonacie „Pan Tadeusz” odbyło się dzisiaj trzecie (drugie w tym miejscu) na przestrzeni dwóch ostatnich lat spotkanie w sprawie powołania Gdańskiego Stowarzyszenia Twórców Kultury „Ster”. Dwie ostatnie próby  zarejestrowania stowarzyszenia, które z założenia miałoby kontynuować działalność istniejącego wcześniej Gdańskiego Robotniczego Stowarzyszenia Twórców Kultury „Ster”, nie powiodły się. Przyczyniły się do  tego po części zbyt biurokratyczne procedury, np. sądowi rejestrowemu przeszkadzał brak dat urodzenia członków grupy założycielskiej, mimo iż można je było odczytać z numerów pesel.  Po części zaś brak determinacji członków komitetu założycielskiego, w tym piszącego te słowa.
Kiedy wielu z nas poważnie zwątpiło w powodzenie tej inicjatywy, wiary w sens ponawiania prób pokonania przeszkód natury administracyjnej nie tracił Paweł Soroka – przewodniczący Rady Krajowej RSTK. To właśnie dzięki jego usilnym staraniom udało się doprowadzić do dzisiejszego spotkania. Zdolności w zakresie animowania różnych inicjatyw, nie tylko kulturalnych (prof. Paweł Soroka jest między innymi koordynatorem Polskiego Lobby Przemysłowego, które  ostatnio mocno zabiega m.in. o wdrożenie narodowego programu budowy okrętów) pozazdrościć może mu wielu tak zwanych działaczy.
Zebranie zakończyło się wyborem komitetu założycielskiego oraz uchwaleniem statutu. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że tym razem urzędnicy nie będą piętrzyć przeszkód i rejestracja stowarzyszenia, którego celem jest między innymi popularyzacja amatorskiego ruchu artystycznego, stanie się faktem.

Paweł Soroka, Barbara Miśkowicz, Krystyna Sylwestrzak i Danuta Tkaczyk

Mniej biurokracji w PUP-ach

PUP-y  (Powiatowe Urzędy Pracy) nazywane są przez wielu bezrobotnych - nie bez racji zresztą: UB (Urząd Bezrobocia) lub delikatniej URB (Urząd Rejestracji Bezrobocia). Sam zresztą wielokrotnie negatywnie wyrażałem się o biurokratycznych praktykach tego urzędu.  Dlatego  chcę niniejszym, niejako dla równowagi, napisać również o czymś, co zaskoczyło mnie pozytywnie.
Chodzi o wydawanie zaświadczeń o ubezpieczeniu zdrowotnym. Jeszcze niedawno, po odstaniu w długiej kolejce, trzeba było wypełniać stosowny wniosek. Marnowało się więc nie tylko czas, ale też papier. Teraz (mówię o gdańskim urzędzie pracy) wystarczy przyjść, pobrać numerek z automatu i spokojnie czekać na swoją kolejkę. Osobiście byłem dwudziesty z kolei, a czekałem tylko pół godziny. Po wejściu do biura poprosiłem o wspomniane wyżej zaświadczenie. Urzędniczka zerknęła na mój dowód osobisty, kliknęła kilka razy  w klawiaturę komputera i po  niespełna minucie wydrukowała interesujący mnie dokument. Jeszcze tylko pieczątka i podpis, i już mogłem podziękować i zamknąć za sobą drzwi.
Równie szybko, niemal od ręki, wydawane są karty EKUZ (Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego) w gdańskim oddziale NFZ. Tutaj nie trzeba nawet pokazywać dowodu, ale nadal trzeba wypełniać szczegółowy formularz. Na szczęście można to zrobić wcześniej na stronie internetowej i przyjść do oddziału z już wydrukowanym wnioskiem.
Żeby jednak nie było zbyt cukierkowo, do powyższych pochwał dorzucę tez łyżeczkę dziegciu.  Otóż w uwagach do wniosku zawarta jest m. in.  taka adnotacja: „NFZ nie będzie pokrywał kosztów leczenia wypadkowego w przypadku, gdy celem wyjazdu posiadacza karty był wyjazd turystyczny”.  Zabrakło jednego tylko słówka „nie” pomiędzy „karty” a „był”, a sens całego zdania nabrał całkiem innego znaczenia.

Sztutowo z GER

Trasa dzisiejszego rajdu GER prowadziła do Sztutowa. Była to pierwsza w tym roku wycieczka z moim udziałem, której dystans osiągnął sto kilometrów. Był to także pierwszy wyjazd odbywający się  niemal wyłącznie po drogach asfaltowych.
Spod budynku Lotu wyruszyliśmy o godzinie dziewiątej. Grupa liczyła siedem osób, w tym dwa rodzynki płci żeńskiej. W związku z chwilową nieobecnością Mieczysława rajd prowadził Darek. Jednym skokiem dojechaliśmy do Sobieszewa, skąd po króciutkim postoju udaliśmy się do Świbna. Na prom czekaliśmy zaledwie kilka minut. Za bilety płaciliśmy po 5 zł. Po dalszych pięciu minutach przeprawiliśmy się przez Wisłę  i znaleźliśmy się w Mikoszewie. Stąd już bez żadnego zatrzymywania się pojechaliśmy przez Jantar, Junoszyno i Stegnę do Sztutowa. Kiedy mijaliśmy Muzeum Obozu Stutthof na liczniku miałem 44 kilometry. Po dalszych czterech dojechaliśmy do plaży. Spodziewaliśmy się tu spotkać uczestników mistrzostw świata w poławianiu bursztynu. Wkrótce jednak okazało się, że mistrzostwa, owszem, były, ale zakończyły się bodajże w piątek.  Wyciągnęliśmy zatem kanapki i w asyście rozbestwionych biedronek tudzież występujących w mniejszej ilości os, które niemal bez przerwy nas atakowały, zaczęliśmy się posilać. Na mierzei jest sporo turystów, ale kąpiących się było niewielu. Niestety, pogoda w ostatnich dniach przypomina raczej jesień niż lato. Mimo to Ryszard, jak przystało na rasowego morsa, zaliczył kąpiel w zimnych wodach Bałtyku.
Po niezbyt długim odpoczynku wyruszyliśmy w drogę powrotną. Żeby jednak mieć siły na pokonanie kolejnych pięćdziesięciu kilometrów zatrzymaliśmy się w jednej z licznych na tym terenie smażalni ryb. Osobiście zamówiłem dorsza, którego porcja była tak wielka, że ledwo dałem radę ją pochłonąć. Przyjemność ta kosztowała mnie 21,50 zł.
Po posiłku pojechaliśmy wprost na przeprawę promową do Mikoszewa. Tym razem czekaliśmy na prom nieco dłużej. W końcowym etapie powrotnej drogi nieco zmieniliśmy trasę. Nie jechaliśmy ulicą obok rafinerii, lecz skręciliśmy w kierunku Olszynki. Drogi tam są znacznie gorsze, ale nie wącha się za to spalin samochodowych.
Rajd należy zaliczyć do udanych, a ponad pięć godzin spędzonych na siodełku roweru powinno pomóc zredukować poziom tkanki tłuszczowej.



Otomin z GRT

Otomin -"totalny light"

Po raz pierwszy w tym sezonie wybrałem się na wycieczką rowerową z Grupą Rowerową  Trójmiasto. Sprzed katedry w Oliwie wyruszyliśmy kwadrans po dziesiątej. W sumie zebrało się dwadzieścia trzy osoby, w tym osiem pań, a zatem frekwencja była całkiem przyzwoita. Prowadził Tomek  a grupę zamykał Piotr (dla niezorientowanych informacja, że obok nieobecnego Krzysztofa, są to główni aktywiści GR3miasto).
Ulicą Bytowską pojechaliśmy w kierunku Doliny Radości, by następnie żółtym szlakiem, po pokonaniu niewielkiego podjazdu, przejechać pod ulicą Słowackiego i zjechać do Matemblewa. Jeszcze jeden podjazd i znaleźliśmy się w Złotej Karczmie. Tuż za obwodnicą skręciliśmy na czarny szlak i polną drogą, prawie równoległą do ulicy Budowlanych, dojechaliśmy do Kokoszek. Po wczorajszej ulewie, jaka przeszła nad Gdańskiem, grunt był grząski i nie brakowało błota ani kałuż.   Niektóre małe z pozoru wzniesienia trzeba było pokonywać pieszo, pchając lub dźwigając rower.


Od ul. Kartuskiej praktycznie do samego Otomina jechaliśmy leśnymi dróżkami i ścieżkami. Nad jeziorem zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Ponieważ przy głównej plaży było dość tłoczno, a powietrze zasmradzał dym z grilla, pojechaliśmy na drugą stronę, gdzie znajduje się urokliwy cypel wrzynający się w wody jeziora. Po odpoczynku dokończyliśmy pętlę wokół jeziora (całkowity obwód to ok. 5 kilometrów) i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem jechaliśmy szlakiem zielonym, który zaprowadził nas do obwodnicy. Przejechaliśmy kilkaset metrów asfaltem i po dotarciu ulicą Źródlaną do Jeziora Jasień znów wjechaliśmy na polną ścieżkę. Jeszcze jeden mały podjazd i już mijaliśmy Auchan, by po chwili zjeżdżać karkołomną dróżką w stronę Matemblewa.
Wycieczka była zapowiadana jako „Totalny Light”. Hm, tu zdania mogą być podzielone. Jeżeli chodzi o proporcje czasu wycieczki do rzeczywistej jazdy, to faktycznie było lajtowo. Na prawie sześć godzin trwania wycieczki czystej jazdy było niewiele ponad trzy godziny. Jeżeli weźmiemy pod uwagę przebieg trasy, to do zbyt łatwych nie należała. Tempo było jednak dostosowane do każdego uczestnika, więc chyba wszyscy powinni być zadowoleni. Ja osobiście będę bardzo mile wspominał ten niedzielny wypad za miasto.
Więćej zdjęć: https://plus.google.com/photos/105491291175835308949/albums/5762816119359642801

Lato nie chce odejść

Mimo fali krytyki Grzegorz Lato nie zamierza ustępować ze stanowiska prezesa PZPN. Ba, zapowiada nawet ponowny start w październikowych wyborach. Widać, że ten świetny niegdyś piłkarz polubił blichtr, a chyba jeszcze bardziej  co miesięczną pensję w wysokości 50 tysięcy złotych. Oficjalnie twierdzi on, że musi zakończyć jakieś rozpoczęte sprawy. A tak konkretnie, to niby co? Może budowę nowej siedziby PZPN? Wolne żarty, to może zrobić każdy inny działacz, o ile uzna taką inwestycję za konieczną.
Nieporównywalnie większe pieniądze zarabia Agnieszka Radwańska. Tenisistka ta jednak solidnie na nie pracuje, o czym świadczą choćby jej ostatnie wyniki. Jej jutrzejszej walce w finale Wimbledonu kibicować będzie zapewne większość Polaków. I nie sądzę, żeby ktoś zazdrościł jej dochodów. Prawdziwy sukces zasługuje bowiem na należytą gratyfikację.  Natomiast wypłacanie poborów w wysokości większej od zarobków premiera i prezydenta razem wziętych dla prezesa organizacji piłkarskiej jest co najmniej dziwne. Za co on właściwie odpowiada?
Reasumując, gwiazdą tego lata jest Radwańska, a Lato powinien odpocząć po trudach wieloletniej kariery, zwłaszcza tej w charakterze działacza, która przynosi mu najmniej chluby.

Dyskryminacja wapniaków

Miejsce - poczekalnia przed gabinetem naczelnika jednego z gdańskich urzędów skarbowych.
Osoby – uczestnicy programu Powiatowego Urzędu Pracy w Gdańsku „Bliżej pracy”.
Cel – zdobycie stażu w organach fiskusa.
Na drugim piętrze sporego biurowca spotyka się dziesięć osób ze skierowaniami z urzędu pracy. Część z nich snuje się po długim korytarzu, a część siedzi na krzesełkach na wprost drzwi do sekretariatu naczelnika. Wśród tej dziesiątki jest dwóch facetów i osiem kobiet. Inny podział to wiek: trzy osoby  są po pięćdziesiątce, a reszta ma dużo, dużo mniej. Wiadomo, że miejsca są tylko dla trójki z nich. Jakie więc będą kryteria wyboru? Młoda dziewczyna przepytuje swojego rówieśnika z nazwisk ważnych funkcjonariuszy urzędu i ze znajomości poszczególnych referatów. Jedna z pań w wieku mocno balzakowskim zastanawia się, co ma właściwie powiedzieć podczas rozmowy.
- Trzydzieści lat przepracowałam w jednym miejscu. Firma się rozpadła i to wszystko – rozkłada ręce.
Kilka minut po dziewiątej zaczynają się rozmowy. Przed oblicza pań naczelniczek wzywani jesteśmy w kolejności alfabetycznej. Wchodzę jako trzeci. Zaczyna się standardowo.
- Niech pan coś powie o sobie. Dlaczego zdecydował się pan na staż właśnie w urzędzie skarbowym?
- Ponieważ otrzymałem takie skierowanie z urzędu pracy – odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Jest pan przynajmniej szczery – komentuje jedna  z pań. – A czym się pan zajmował? – pyta, przeglądając jednocześnie moje CV.
Na usta ciśnie mi się stwierdzenie, że przecież wszystko jest napisane w moim  życiorysie, ale powstrzymuję się i w skrócie relacjonuję przebieg mojej dość bujnej i meandrującej ścieżki zawodowej.
- No dobrze – przerywa mi jedna z „przesłuchujących”. – Pan ma takie duże doświadczenie i chce się panu zaczynać u nas od stażu? Ja rozumiem, że skierował pana tu urząd pracy, ale może pan przecież odmówić.
- Nie, dobrowolnie nie odmówię – stwierdziłem stanowczo.  – Rozumiem, że mój wiek stoi na przeszkodzie? – dopytałem.
- Ależ nie! – usłyszałem stanowcze zaprzeczenie. – Ten program jest przecież skierowany także dla osób po pięćdziesiątce. Proszę poczekać na korytarzu.
W przeciągu pół godziny cała nasza dziesiątka rozmowę wstępną, bo trudno nazwać ją kwalifikacyjną, miała już za sobą. Decyzja o przyznaniu staży zapadła jeszcze szybciej. Otrzymały je dwie dziewczyny i jeden chłopak. Najstarsza z tych osób miała 27 lat.  OK, ich szczęście. Skoro jednak program zakłada, iż prawo do stażu mają: Zarejestrowani w gdańskim PUP bezrobotni będący w szczególnej sytuacji na rynku pracy (osoby do 25. roku życia, osoby pow. 50. roku życia”,  to chyba warto byłoby zachować jakieś proporcje i przyjąć choć jedną osobę z tego górnego pułapu. W przeciwnym razie program aktywizacji zawodowej osób po pięćdziesiątce pozostanie tylko na papierze. A swoją drogą jestem ciekaw, ile z przewidzianych w gdańskim PUP 175 miejsc stażowych im przypadnie…

Ochłap z Filiz Tours


Po blisko dwóch miesiącach od zakończenia wycieczki i po ponad półtora od mojej ostatniej reklamacji, Filiz Tours  zdecydował się wreszcie odpowiedzieć.
Szanowny Panie Ireneuszu,
W odpowiedzi na pismo od Pana, uprzejmie informuję, iż zwrot za niewykorzystane bilety wstępu – punkty programu niezwiedzone przez Państwa podczas wycieczki „Turcja jak z Baśni 1001 nocy” wynosi 10 EUR od osoby.
Miejsca płatne, których Państwo nie zobaczyliście to: Pałac Dolmabahce – wstęp 20 LT i Muzeum Adama Mickewicza – wstęp 3 LT.
Biuro Podróży Filiz Tours dokona zwrotu ww. kwoty w terminie do 7 dni roboczych od dnia otrzymania odpowiedzi od Państwa na przedmiotowego e-maila, wraz z nr. Państwa konta i danych do przelewu.

Goreme

Tyle i aż tyle. Ani słowa wyjaśnienia odnośnie  rozdysponowania kwoty 450 złotych i rozliczenia usług przewodników, o co się wcześniej dopominałem. Po prostu ochłap rzucony na odczepnego, żeby  namolnemu klientowi zamknąć gębę. W korespondencji podpisanej przez Erguna Basdemira nie było też najmniejszego śladu skruchy czy choćby namiastki sztampowych przeprosin. Niepotrzebnie jednak się dziwię, wszak na licznych forach internetowych mogłem już dawno wyczytać, że aroganckie traktowanie klientów jest w tym biurze podróży czymś zwyczajnym.
A teraz troszkę liczb. Zakładając nawet, że rzeczywiście należy się nam zwrot tylko po dziesięć Euro: 40 uczestników x 10 = 400 Euro. 400 x 4,20 = 1680 zł. Taką kwotą bezprawnie obracało biuro przez ponad dwa miesiące (w niektórych przypadkach nawet dłużej). Podobnych wycieczek jest zazwyczaj kilkanaście w roku…


Uchisar

P.S. Niedostatki organizatora w pewnym stopniu rekompensowały wspaniałe widoki Kapadocji i innych rejonów Turcji

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty