Święcona woda według Ogórka


Pan Michał Ogórek nie ma szczęścia do cytowania fraszki o święconej wodzie. Już blisko pięć lat temu zwracałem mu uwagę, że jej autorem nie jest Stanisław Jerzy Lec, lecz Jerzy Paczkowski. Wtedy nawet szanowny autor mi podziękował za sprostowanie. Niestety, jak to mówią, nauka nie poszła w nas, lecz w las. W nr 11 „Angory” w artykule „Profesorowie w nosie” pan Michał ponownie przytoczył ten znany (dla niego felerny) czterowiersz. Tym razem twierdzi, że napisał go Tadeusz Boy-Żeleński.
Ku mojemu miłemu zaskoczeniu Michał Ogórek zareagował już w kilka godzin po tym, gdy wysłałem powyższe uwagi na adres mailowy „Angory”.
Piszę bom smutny i sam pełen winy!
Panie Ireneuszu, okazuje się, że od pewnego wieku człowiek (a przynajmniej ja) się niczego nie uczy - tylko polega na tym, co zapamiętał (często błędnie) w młodości.
Dzięki za Pana cierpliwość do upartych nieuków.
Pozdrowienia MO
Dlaczego piszę o tej banalnej w gruncie rzeczy  sprawie? Bynajmniej nie dlatego, żeby pochwalić się swoją orientacją w temacie  czy chęcią „dowalenia” autorowi artykułu. Podkreślić chcę bowiem przede wszystkim fakt, iż tak wybitny dziennikarz i satyryk, jak Michał Ogórek, potrafi  przyznać się do błędu. Ba, stać go nie tylko na zamieszczenie sprostowania na łamach, ale też na wysłanie osobistej odpowiedzi zwykłemu czytelnikowi. Jest to niby rzecz normalna, ale z wieloletniego doświadczenia wiem, że niektórzy redaktorzy i dziennikarze są tak zadufani w sobie, że nie uważają za stosowne odnieść się do kierowanych pod ich adresem uwag. „Gwiazdorzy”, których mam na myśli, mają zazwyczaj większe ego niż dorobek…
Pierwszy raz na powyższy temat pisałem tutaj




Przez Kaukaz i Pamir do Indii

Jaki

Parę miesięcy temu pisałem o książce „Pieszo do Chin”.  Jej autor, Konstanty Rengarten, wędrował po bezdrożach Azji w połowie ostatniego dziesięciolecia dziewiętnastego wieku. Teraz, całkiem przypadkowo (podczas spaceru po Pucku), wpadła mi w ręce książka „Przez Kaukaz i Pamir do Indii” autorstwa francuskiego podróżnika i orientalisty. Nazywał się on Gabriel Bonvalot. Z Rengartenem zapewne się nie znali, ale tak się złożyło, że podróżowali  niemal w tym samym czasie i częściowo po tej samej trasie. Bonvalot wraz z dwoma towarzyszami wypłynął  statkiem z Marsylii. Potem jechał pociągiem z Batumi do Tbilisi (wtedy Tyflisu). Dalej natomiast przemieszczał się przez tereny dzisiejszego Azerbejdżanu, Iranu, Turkmenistanu, Uzbekistanu, Tadżykistanu, Kirgistanu i Afganistanu, gdzie jedynymi środkami transportu były konie, wielbłądy i jaki.
Autor ze szczegółami opisuje perypetie związane z pozyskiwaniem przewodników i żywności. Poświęca także sporo uwagi miejscowym zwyczajom i stosunkom społecznym. Widzi pławiących się w przepychu lokalnych kacyków i prymitywne warunki życia zwykłych ludzi. Z jednej strony współczuje im, dając niektórym lekarstwa oraz dobrze płacąc za usługi i żywność. Z drugiej zaś nie waha się użyć siły w stosunku do opornych. Trzeba tu zaznaczyć, że on sam i jego ekipa byli uzbrojeni po zęby, podczas gdy miejscowi mieli tylko szable i noże, a czasami tylko zwykłe kije.
Szczególnie zainteresował mnie opis zimowej przeprawy przez Pamir. Ja sam przejeżdżałem tamtędy jesienią i w wygodnym samochodzie. Mimo to podczas spacerów na wysokości ponad 4500 metrów n.p.m. odczuwałem kłucie w płucach i ból w potylicy. Tymczasem Bonvalot i jego ekipa musieli przekopywać się przez zwały śniegu, walcząc z wiatrem i mrozem. Spali w namiotach rozbitych na gołym śniegu, grzejąc się przy ognisku z krowich placków. I tak przez długie tygodnie. Do tego dochodziły problemy z przewodnikami i lokalnymi władzami.
Czytając takie i podobne relacje, bez trudu można sobie uświadomić, jak ekstremalne w porównaniu z dzisiejszymi były ówczesne warunki podróży.
Przeczytałem gdzieś opinię, że ta książka jest słaba. Owszem, nie jest to literacki rarytas, ale za to jakże cenny dokument z epoki. Zwłaszcza dla osób interesujących się Azją Centralną, a ja do takich się zaliczam…
P.S. Poniżej parę fotek z mojej wyprawy do Pamiru.
Przez Kaukaz i Pamir do Indii


Opał ze zwierzęcego nawozu

Jurta






Aplikacja InPost i włoska skóra


Odbyłem dzisiaj nieplanowany spacer po Pruszczu Gdańskim. Dlaczego nieplanowany? Bo nie odebrałem w terminie przesyłki z paczkomatu i ta wróciła do oddziału InPostu  przy ulicy Zastawnej 25. Dlaczego jej nie odebrałem? Bo mailowe powiadomienie trafiło do spamu, a esemesa z informacją o nadejściu paczki  nie otrzymałem. Czyja to wina? Ano moja, bo parę dni wcześniej zainstalowałem sobie aplikację InPostu, żeby móc łatwiej i szybciej odbierać przesyłki. Co ma piernik do wiatraka? Ano to, że InPost nie wysyła esemesów do osób posiadających wspomnianą aplikację. Niby racja, bo każdy sam może śledzić przesyłkę. Wypadałoby jednak klienta uprzedzić o takim rozwiązaniu. Ale co tam, z Gdańska do Pruszcza nie jest tak daleko…
A teraz kilka słów o zawartości paczki. Nie chodzi o to, żebym się chwalił, że nabyłem skórzany pas do spodni, lecz o treść przyczepionych do niego etykietek. Na jednej jest napis: „Dziękujemy za zakup polskiego produktu”. Na drugiej zaś napisano, że pasek został wykonany ręcznie z wysokiej jakości naturalnej włoskiej skóry. Hm, a ja myślałem dotychczas, że najlepsze są naturalne skóry świńskie, cielęce i tp. …
Pruszcz Gdański - park centralny

Pruszcz Gdański


Naturalna włoska skóra z...


Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty