U Bogdana w Mikołowie


Mikołów - rynek

Niespodziewana i nieplanowana wycieczka do Mikołowa. Tym razem nie jechałem z żadnym biurem turystycznym i nie zamierzałem  zwiedzać tego skądinąd sympatycznego miasta. Dlaczego  i po co więc tam pojechałem? Żeby odpowiedzieć na to pytanie trzeba cofnąć się w czasie o prawie 45 lat. Tyle bowiem czasu upłynęło od wyjazdu z Pępic do Mikołowa Bogdana Buchcica. Przez te kilkadziesiąt lat nie widzieliśmy się ani razu. Teraz wyjaśnienie najważniejsze - Pępice pod Kielcami to rodzinna wioska Bogdana i moja. Mało tego, przez kilkanaście lat byliśmy najbliższymi sąsiadami. Kolegami może nie, gdyż dzieli nas pięcioletnia różnica wieku, a w okresie dziecięcym jest to raczej dużo. Niemniej jednak zawsze wspominałem go z sympatią.
Kilka dni temu Bogdan zorientował się (dzięki moim wpisom na blogu), że przebywam w Ustroniu, a więc przysłowiowy rzut beretem od Mikołowa. Zaprosił mnie więc do siebie. Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać. Wczoraj wczesnym popołudniem wsiadłem do busa linii Brothers i po niespełna półtoragodzinnym przejeździe byłem już w Mikołowie.
Kilkugodzinne spotkanie upłynęło w miłej atmosferze, pełnej wspomnień o bliskich nam miejscach i ludziach. Niestety, wielu naszych dawnych znajomych oraz członków rodziny nie ma już na tym świecie. Czas robi swoje. Tym bardziej więc cenne są takie spotkania po latach. Pozwalają bowiem na przypomnienie dawnych zdarzeń i uzupełnienie wiedzy o aktualnie zachodzących zmianach w rodzinnych stronach.
Bogdan wraz z małżonką mieszka w okazałym domu nieopodal bazyliki. Od wielu lat z powodzeniem prowadzi własną działalność gospodarczą.

Od Masztalskiego po Czantorię






Aleksander Trzaska - "Masztalski"

W sanatorium teoretycznie powinno być dużo czasu wolnego. Jeżeli jednak spędza się go aktywnie, to czasami nie ma kiedy uporządkować zdjęć i notatek. Dzisiaj przedstawiam więc w telegraficznym skrócie wydarzenia z ostatnich dni.

W czwartek spędziliśmy półtorej godziny z Masztalskim. Zapewne starsi z czytelników pamiętają ten śląski kabaret. Tym razem reprezentował go tylko jeden z jego członków, czyli Aleksander Trzaska. Jego występ, choć złożony z ogólnie znanych dowcipów, podobał się publiczności, wywołując nieustanne salwy śmiechu. A o to przecież chodziło. Wszak śmiech to zdrowie.

Piątkowe popołudnie spędziliśmy w polskim i czeskim Cieszynie. Po mieście oprowadzał nas rodowity cieszynian Piotr Brenner. Ten były nauczyciel, a obecnie przewodnik beskidzki, posiada ogromną wiedzę o zabytkach, historii i aktualnych sprawach swojego rodzinnego miasta. Niestety, nie wszyscy uważnie go słuchali. Wielu uczestników wycieczki nie mogło się bowiem doczekać przejścia przez most na Olzie, by po czeskiej stronie dokonać zakupów. A swoją drogą jest tam mnóstwo sklepów z  tańszymi niż u nas produktami, zwłaszcza tymi z procentami.

W sobotę zwiedziliśmy wnętrza zamku książęcego w Pszczynie, wysłuchaliśmy m.in. historii o księżnej Daisy i obejrzeliśmy rozległy park. Następnie pojechaliśmy do Goczałkowic, gdzie podziwialiśmy ogrody Kapiasa oraz spacerowaliśmy po koronie zapory zbiornika wodnego.

Natomiast dzisiaj po śniadaniu wybrałem się samotnie na szczyt Czantorii. Ogólny czas wędrówki z Rosomaka i z powrotem to trzy i pół godziny, z czego samo podejście na szczyt (995 m n.p.m.) zajęło mi godzinę i pięć minut. Pod górę szedłem czerwonym szlakiem, tuż obok trasy zjazdowej, od strony dolnej stacji kolejki w Ustroniu Polanie. Jest tam dość stromo. Widoki z 29-metrowej metalowej wieży po czeskiej stronie nie były zbyt imponujące, gdyż wyraźnie popsuła się pogoda. W drogę powrotną poszedłem zaśnieżonym wierzchołkiem  góry obok Horskiej Chaty i zszedłem niebieskim szlakiem wzdłuż trasy narciarskiej do Poniwca.

Piotr Brenner (w środku)

Rynek w polskim Cieszynie

Rynek w czeskim Cieszynie

Olza

Piec w jednej z komnat zamku w Pszczynie

Wnętrze zamku w Pszczynie

Pszczyna - przed zamkiem

Park w Pszczynie - trzypniowy dąb

Zamek w Pszczynie

Ogrody Kapiasa w Goczałkowicach

Ogród Kapiasa w Goczałkowicach

Zapora w Goczałkowicach

Ryby pod zaporą w Goczałkowicach

W drodze na Czantorię

Trasa zjazdowa z Czantorii

Wieża widokowa na szczycie Czantorii

Szczyt Czantorii z wieży widokowej

Horska Chata

Ratrak w Poniwcu

Biesiada w kolibie



Grzaniec

Kuracjusze i turyści potrzebują rozrywki. Górale chętnie pomagają im zaspokoić tę potrzebę, przy okazji obdzierając ich nieco z nadmiaru "dutków". Niezłym pomysłem na przyciągnięcie gości są tzw. biesiady góralskie. Wczoraj miałem okazję brać udział w jednej z nich. Organizatorem było biuro turystyczne Watra. Zainteresowanie było tak duże (69 osób), że zabrakło miejsc w autokarze i biuro podstawiło dodatkowo bus.

Biesiada odbywała się w kolibie (duży drewniany szałas z klepiskiem i ogniskiem) w Wiśle Czarne. Do tańca przygrywała kapela góralska "Watra". W ramach opłaty  za wejście (55 zł) goście otrzymali po kubku grzańca (za każdy następny trzeba było dopłacić 6 zł) i herbaty oraz kitę z kapustą. Co to jest kita? Ogólnie mówiąc to świńska noga, ale w naszym przypadku był to po prostu plaster szynki podanej na ciepło.  Na program rozrywkowy, oprócz góralskich i biesiadnych melodii granych przez wspomnianą kapelę, składały się jeszcze konkursy o butelkę mioduli (wbijanie gwoździ w pień, dmuchanie w trombitę) oraz gawędy prowadzącego.  Te ostatnie to głównie dowcipy z brodą dłuższą niż Wisła. Niemniej jednak większość uczestników biesiady dobrze się bawiło. No cóż, dla niektórych wystarczą melodie "Zagraj mi piękny Cyganie" czy "Hej, sokoły". Ja oczekiwałem czegoś więcej po góralskiej - jakby nie było - biesiadzie. A oto krótki filmik

P.S. Dzisiaj przez cały dzień utrzymuje się piękna słoneczna pogoda. Cudownie jest usiąść na balkonie z widokiem na Czantorię, łykać witaminę D ze słońca i inne witaminy z ... browaru.


Konkurs wbijania gwoździ na czas

Kita z kapustą

Kapela góralska Watra

Rosomak na półmetku



Telewizor na kartę w Rosomaku


Niepostrzeżenie  przekroczyłem półmetek pobytu w sanatorium Rosomak. Czas więc na krótkie podsumowanie i podzielenie się wrażeniami. Zacznę od jedzenia, bo przecież to jest podstawa egzystencji, no i główny (obok zabiegów) temat rozmów kuracjuszy. Moim zdaniem wyżywienie w Rosomaku jest dość urozmaicone i w pełni wystarczające. Szczególnie w minioną Wielkanoc dawało się wyczuć starania personelu kuchni o stworzenie kuracjuszom namiastki domowych świąt. Obok podstawowych potraw serwowane były  bowiem jajka i różne ciasta.

Nie mam też żadnych zastrzeżeń do personelu sprzątającego, pań i panów zabiegowych, kelnerek, recepcjonistek, pielęgniarek i lekarza prowadzącego. Starają się oni być mili i profesjonalnie wykonują swoje zadania.

Plakat  Estrady Ludowej "Czantoria"
Niemile natomiast zaskoczyła mnie osoba, która z założenia powinna być szczególnie taktowna i kulturalna. Myślę tu o pani, która jest uzdrowiskowym inspektorem kulturalno-oświatowym. Już na początku pobytu zauważyłem, że traktuje ona kuracjuszy dość obcesowo. Wczoraj jednak miałem okazję przekonać się o tym osobiście. Wraz  z żoną wybrałem się do sanatorium Równica na koncert Estrady Ludowej "Czantoria". Występ zespołu bardzo mi się podobał, szczególnie wykonanie "Barki" i "Góralu, czy ci nie żal". Niestety, krótko przed końcem występu dopadła mnie pewna, powiedzmy, niedyspozycja żołądkowa. Zmuszony więc byłem opuścić salę. Drzwi były zamknięte na klucz. Pani kaowiec podeszła i łaskawie mi je otworzyła, sycząc przy tym:

- Na przyszłość proszę nie przychodzić na darmowy koncert!

- A nie pomyślała pani, że ktoś może  się źle poczuć? - zapytałem.

Rzeczowej odpowiedzi nie doczekałem się, bo pani inspektor (z wyglądu sądząc, swoją karierę rozpoczynała w schyłkowej epoce Gierka) skupiła się głównie na zarzucaniu mi, że nie wykorzystałem należycie miejsca, na które było wielu innych chętnych.

Na plus Uzdrowiska Ustroń zapisać wypada zakaz handlu obwoźnego, a tym samym nienarażanie kuracjuszy na kontakt z prezenterami zdrowej żywności w kosmicznie drogich garnkach, "cudownych" urządzeń do masażu i innych pseudo medycznych gadżetów. Minusem jest niewątpliwie brak wi-fi w pokojach oraz płatna telewizja.

P.S. Przez kilka dni padał śnieg, a teraz zastąpił go deszcz. Z dwojga złego wolałem biały puch.

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty