Zdrowotne przynudzanie



Od soboty boli mnie gardło. Prawdopodobnie jest to spowodowane piątkową wyprawą do Wielkiego Lipnika. Najpierw, jadąc pod górę, spociłem się, a podczas zjazdu w dół zostałem owiany chłodnym górskim powietrzem. Kupiłem w aptece jakieś pastylki do ssania, choć stojący obok gość radził mi „walnąć setę z pieprzem”.
Pogoda zmienna: trochę słońca, nieco deszczu i sporo chmur. Nie wybrałem się na dłuższą wycieczkę, więc z braku lepszego zajęcia zacząłem przyglądać się mojej karcie ordynacyjnej, czyli dokumentowi, z którym każdy kuracjusz musi zgłaszać się na poszczególne zabiegi. Zaciekawiły mnie między innymi takie  wskazówki:
Samowolne przedłużanie czasu trwania zabiegu ponad normę określoną przez lekarza jest niedopuszczalne i szkodliwe dla zdrowia.
W czasie kąpieli proszę nie zanurzać ciała poniżej przepisowego poziomu.
Hm, nie wiem jak można sobie samowolnie przedłużyć zabieg, skoro czasu jego trwania skrupulatnie pilnuje personel. Poza tym nie bardzo rozumiem, dlaczego może być szkodliwe dla zdrowia np. dłuższe niż 15 minut leżenie w solance czy też poddawanie się masażowi, nie wspominając o gimnastyce. A już zupełnie nie mam pojęcia, jaki jest przepisowy poziom zanurzania ciała. 
Prezentacja elementu Abolito
Jak już wspominałem, niemal codziennie w sanatoryjnej świetlicy odbywają się jakieś pokazy. Dzisiaj prezentowała się firma Integral, a konkretnie dwie jej przedstawicielki (Ewa i Kamila), które zaznaczyły na wstępie, że są zatrudnione na stanowisku „specjalista magnetoterapii”.  Nie zmienia to oczywiście faktu, że wykonują taką sama pracę jak wszyscy inni przedstawiciele handlowi. Ale do rzeczy – panie podzieliły się rolami. Jedna prezentowała urządzenie Abolito (producent Renaissance), a druga mówiła o chorobach, które przy jego pomocy można leczyć. Nie będę ich wymieniał, bo chodzi o te same, co w przypadku Vioforu czy polaryzatora biostymulacyjnego BIOV2, o których niedawno pisałem. Nie kwestionuję przydatności magnetoterapii w terapii różnych schorzeń. Możliwe, że pomaga doraźnie, ale na pewno nie wyleczy do końca. Tak czy inaczej, te urządzenia nadal są zbyt drogie. Najtańszy zestaw jaki dzisiaj oferowano kosztował prawie dwa i pół tysiąca złotych.
Po zakończeniu prelekcji i pokazu uczestnicy otrzymali bransoletki z magnetytu, plastry Kinoki na stopy, a małżeństwa dodatkowo opaskę stawowo-mięśniową.
Pisanie o kolejnych prezentacjach artykułów prozdrowotnych mnie samego już nudzi, a co dopiero mówić o potencjalnych czytelnikach.  Dlatego tylko pokrótce wspomnę o drugim dzisiejszym pokazie. Tym razem „czarowała” nas pani Danuta, przedstawicielka firmy Medivers, która usiłowała przekonać nas do poduszki i maty masującej produkowanej przez niemiecką Casadę. Opisywanie działania głowic masujących i dobroczynnego wpływu na nasz organizm promieniowania kamieni nefrytowych zajęło jej prawie półtorej godziny. W ramach obiecanego w zaproszeniu „gwarantowanego prezentu” wręczyła każdemu uczestnikowi spotkania mikroskopijną paczuszkę żelków Haribo. Jeśli chodzi o ceny, to w ramach wyjątkowej promocji oferowała poduszkę za 1490 i matę za 2890 złotych. Nie przekonała mnie…

Słowacki weekend

Msza nad Dunajcem
 Przez ostatni weekend w sanatorium nie było łączności z Internetem. Dlatego też dzisiaj zamieszczam zaległe zapiski.


Z górki jakoś szło:)
 Ponownie pojechałem rowerem do Leśnicy. Tym razem była to jednak super lajtowa przejażdżka, gdyż  towarzyszyła mi żona, a ona – niestety – nie ma zwyczaju  mocno naciskać na pedały.  Rozszerzył się też trochę asortyment  artykułów, jakie nabyliśmy w słowackim sklepie. Do mojego Zlatego Bażanta dołączył bowiem oscypek,  nazywany tutaj „ostiepok”.
Po południu, korzystając z ostatniego prawdopodobnie upalnego dnia w tym roku, wybrałem się  na pieszy spacer do Krościenka, około sześciu kilometrów w jedną stronę.  Od wysepki (Skała Kotuńka) z sylwetką górala witającego gości trasa wiedzie wygodnym chodnikiem, tylko gdzieniegdzie znaczonym śladami zostawionymi przez owce, wzdłuż doliny Dunajca. W Krościenku, po przejściu przez masywny most, zwiedziłem najpierw rynek i kościół pw. Wszystkich Świętych z XIV wieku. Następnie doszedłem do nowego kościoła. Kończyła się tu właśnie ceremonia ślubna jakiejś pary. Na zewnątrz na nowożeńców, orkiestrę i świadków czekały dorożki. Poczekałem więc i ja, żeby zobaczyć, jak na góralskich weselach wyglądają tzw. bramy.

Para młoda przed "bramą"

Wesele w Krościenku

Na krótkiej trasie z kościoła do remizy strażackiej (młodzi pojechali najpierw, zgodnie z tutejszą tradycją na rynek) było ich przynajmniej cztery. Najbardziej podobała mi się ta złożona z dwóch samochodów firmy ochroniarskiej, które połączono plecionym z iglastych gałązek łańcuchem. Przed nim stało dwóch górali w serdakach i kapeluszach z kostkami. Jeden z nich grał na akordeonie, a drugi śpiewał.  Za „muzyczne” życzenia dostali 4 butelki wódki. Z kolei dzieci, które oprócz życzeń, popisywały się akrobatycznymi figurami, otrzymały solidny karton z różnymi ciastami. Były jeszcze rowery, jakiś gość na motocyklu krosowym, a także pojedynczy pijaczek z wiechciem kwiatów.

Jaskinia Bielańska

Nad Szczyrbskim Jeziorem
Wieczorem dałem się namówić na spotkanie reklamowe firmy „Złote Runo”. Pościel wełnianą sam sprzedawałem przed dwudziestu laty, więc byłem ciekaw, jak to teraz wygląda. Otóż przede wszystkim spotkanie było znacznie krótsze, a sama pościel dużo tańsza niż kiedyś. Zestaw pościeli można było nabyć za 990 zł, a do tego dochodził w prezencie koc. Jeżeli zaś ktoś zdecydowałby się na zakup kompletu z wełny wielbłądziej za 1990 zł, to otrzymałby dodatkowo zestaw z wełny owczej. Ot, same stare chwyty marketingowe. Co do upominków, to kiedyś uczestnicy pokazu otrzymywali po paczce kawy, dzisiaj natomiast przedstawiciel w/w firmy rozdawał zwykłe długopisy. Zainteresowanie kuracjuszy było zresztą marne, gdyż na pokaz przyszło tylko 14 osób.
W niedziele wycieczka na Słowację. W programie Jaskinia Bielańska, Jezioro Szczyrbskie oraz Kiezmark. Pogoda wyraźnie jesienna, ale nie pada zbyt mocno, gdy wyjeżdżamy ze Szczawnicy. Niestety, chmury zasłaniają większość pienińskich i tatrzańskich szczytów. Przewodnik Bogdan Siedlarczyk stara się zrekompensować nam kiepskie widoki mnóstwem informacji o mijanych terenach. Widać, że jest dobrze przygotowany, tak z geografii, jak i z historii regionu.
 Wstęp do Jaskini Bielańskiej kosztuje 7 euro, natomiast o 3 euro więcej trzeba zapłacić za pozwolenie na robienie zdjęć. Osobiście wydaje mi się, że to gruba przesada. Pewnie nie tylko mnie, bo z około stuosobowej grupy takie pozwolenie wykupiło tylko trzy czy cztery osoby. Zanim jednak dojdzie się z parkingu do kasy trzeba przez 20 minut wspinać się stromą ścieżką. Wejście do jaskini znajduje się 890 m n.p.m. (szczyt Kobyli Wierch, w którego zboczu znajduje się jaskinia ma 1109 m n.p.m.). Zwiedzanie jaskini odbywa się ze słowackim przewodnikiem. Dla turystów z Polski informacje są puszczane z taśmy. Trasa zwiedzania poszczególnych korytarzy i komór (obliczona na ok. 70 minut) ciągnie się ostrymi zakosami w górę. Czasami idzie się betonowym chodnikiem, ale znacznie częściej trzeba wspinać się po schodach. Na szczęście w drodze powrotnej schodzi się już tylko w dół. Nie liczyłem, ale przewodnik wspomniał, że pokonuje się 860 stopni. Temperatura wewnątrz wynosi ok. 5 stopni C, a ze ścian jaskini sączy się woda, co w takich miejscach nie jest niczym dziwnym. Jaskinia ta jest  jedną z nielicznych udostępnionych turystom, a zarazem najpiękniejszych w Słowacji.
Szczyrbskie Jezioro to coś w rodzaju naszego Morskiego Oka, tylko mniejsze. Niestety, nie mogliśmy w pełni obejrzeć jego uroków, gdyż chmury zeszły bardzo nisko, a siąpiący z początku kapuśniaczek szybko zmienił się w regularny deszcz. Mimo to obeszliśmy wkoło to leżące na wysokości 1350 metrów n.p.m. jezioro w Tatrach Wysokich. W sąsiedztwie zauważyłem sztucznie zbudowaną skocznię narciarską oraz doskonale wkomponowany architektonicznie w krajobraz hotel Patria.

Jezioro Szczyrbskie

W Kiezmarku

Również w Kiezmarku towarzyszył nam deszcz. Na domiar złego wejście na dziedziniec tutejszego zamku było zamknięte, więc mogliśmy tylko pospacerować wokół niego. W otaczającym zamek parku stoi na kamiennym postumencie czołg T 34 z wymalowaną białą farbą nazwą „Janosik”. Rynek Kiezmarku, a praktycznie deptak, był niemal całkowicie pusty. Może to wina pogody, a może po prostu Słowacy wolą siedzieć w niedzielne popołudnia w domach. Jeśli chodzi o turystów, to raczej trudno ich spotkać, gdyż jest już praktycznie po sezonie.
Starówka w Kiezmarku
Nie wiem ile jest w Kiezmarku kościołów, ale tylko w okolicy rynku naliczyłem ich aż pięć, w tym dwa protestanckie, dwa katolickie oraz jeden należący do Adwentystów Dnia Siódmego. Ten ostatni sąsiaduje zresztą bezpośrednio z kościołem Paulinów (ładny ołtarz).
Wieczorem planowane było ognisko. Deszcz pokrzyżował te plany, ale nie do końca. Występ góralskich muzykantów odbył się bowiem w świetlicy, która znajduje się akurat na naszym piętrze (drugie). Tak więc mogliśmy posłuchać miejscowych (i nie tylko) melodii bez wychodzenia z pokoju.

Rowerem po Słowacji

W jednej z pierwszych notatek o sanatorium „Nauczyciel” wyraziłem obawę, że niektórymi posiłkami nie można się najeść. Myliłem się jednak. Jak się bowiem później okazało, bez problemu można otrzymać nie tylko dolewkę zupy, ale także dowolną ilość chleba. Poza tym posiłki są urozmaicone i smaczne. Wobec tego tylko wyjątkowy maruda może narzekać na wyżywienie.

Barokowy kościół św. Michała Archanioła wLesnicy

W sanatorium funkcjonuje biblioteka z dość pokaźnym księgozbiorem. Nie ma tu co prawda nowości wydawniczych, ale przecież pozycje wydane np. przed dziesięcioma laty, często nadal są na topie. Książka to nie gazeta i nie dezaktualizuje się z dnia na dzień. Właśnie wypożyczyłem kilka tomów prozy Janusza Głowackiego, w tym zbiór opowiadań „Tego się nie tańczy”, który teraz czytam.

Wielki Lipnik - widok z przełęczy

Kolejny raz wybrałem się na rowerową przejażdżkę do Słowacji. Tym razem pojechałem w kierunku Wielkiego Lipnika. Droga do Leśnicy, którą parę dni temu pokonywałem pieszo, była płaska jak stół, no może z wyjątkiem łagodnego podjazdu tuż pod samą wsią. Prawdziwie stromy podjazd zaczął się zaraz po minięciu wschodnich opłotków Lesnicy. Stosowny znak informował, że czeka mnie trasa o nachyleniu 12%. Jednakże odcinek, który obejmowałem wzrokiem, wydawał mi się być krótki. Nie wiedziałem tylko, że za zakrętem czekają mnie jeszcze kolejne dwa  strome podjazdy. W pewnym momencie poczułem, że nie dam rady jechać dalej bez wyregulowania oddechu. Zatrzymałem się więc na kilka minut, wykorzystując ten czas na zrobienie kilku fotek. Krajobraz, który rozciągał się przede mną był naprawdę godny uwagi: w dole zabudowania Leśnicy, dalej Bystrzyk, a jeszcze dalej Trzy Korony, a od północy Wysoki Wierch.

Kolektory słoneczne w Lipniku Wielkim

Wreszcie dotarłem na Przełęcz pod Tokornią (Lesnicke Sedlo), czyli 720 metrów nad poziom morza. Dla orientacji: Szczawnica jest usytuowana na wysokości  431 metrów n.p.m. Przewyższenie wynosi zatem prawie 290 metrów. Z przełęczy rozciąga się widok na Wielki Lipnik i okoliczne szczyty. Uwagę zwraca duża ilość paneli  do wytwarzania energii ze słońca na jednym zboczu, a kierdel owiec na drugim. Nowoczesność i tradycja w symbiozie.

W dole leśnica

Droga powrotna to nieustanny zjazd  z ostrymi zakrętami, na których trzeba było używać hamulców. W Leśnicy zatrzymałem się przed miejscowym sklepem sieci Coop Jednota.  Tutaj piwo jest znacznie tańsze niż w pobliskiej Chacie Pienińskiej, do której  zaprowadziła nas trzy dni temu przewodniczka. Przykładowo Zlaty Bażant kosztuje – 0,60 Smadny Mnich – 0,42, a Kelt tylko 0,39 euro. Takiej okazji nie mogłem oczywiście przegapić…

W Leśnicy


Homole


Po drodze do pijalni wód

Kontrolne badanie lekarskie. Gabinet  zastępcy dyrektora do spraw lecznictwa. Sympatyczny staruszek (wspomniany już Tadeusz Tajstra) pyta: „Co słychać?” Odpowiadam więc standardowo i równie zdawkowo: „W porządku”, na co lekarz, wyraźnie zadowolony, oznajmia:
- To dobrze, że w porządku. Ma pan trochę więcej zabiegów niż wynosi minimum, ale nie będziemy nic ujmować, bo kto daje i odbiera…
- …ten się w piekle poniewiera – kończę popularne powiedzonko.
Lekarz podpisuje się na mojej karcie informacyjnej i na tym badanie się kończy. Obowiązek spełniony…

W wąwozie Homole

Co innego gimnastyka. Tutaj prowadząca zajęcia mgr fizjoterapii Anna Salamon nie markuje pracy. Pokazuje poszczególne ćwiczenia i sama je sumiennie wykonuje wraz z kuracjuszami. Nie zapomina przy tym o miłym uśmiechu.

Nasza przewodniczka

Przy Kamiennym Księgach

Nadal utrzymuje się ładna pogoda, a okoliczne góry i lasy nabierają uroku w promieniach jesiennego słońca. Dzisiaj mieliśmy okazję podziwiać między innymi słynny wąwóz Homole. Wycieczka do Jaworek, na których terenie znajduje się ta największa przyrodnicza atrakcja Pienin, zgromadziła tylu uczestników, że nie wystarczył autokar do ich zabrania. Dodatkowo pojechał więc jeszcze bus. W związku z tym była też druga przewodniczka, notabene bardzo sympatyczna. Niestety, nie znam jej nazwiska, gdyż jechałem w autokarze z panią Szelą, która jak zawsze robiła  reklamę sąsiadującemu z PCT zakładowi fotograficznemu, reprezentowanemu przez jego właściciela, o którym już pisałem bodajże wczoraj.
Na terenie rezerwatu Kanion, którego częścią są Homole, przyłączyliśmy się z żoną do grupy, którą prowadziła ta druga przewodniczka. Dla orientacji: młoda, urocza brunetka, ale mężatka…
Dnem wąwozu, którego długość wynosi zaledwie 800 metrów, szliśmy blisko godzinę, co pewien czas zatrzymując się, aby wysłuchać ciekawostek opowiadanych przez przewodniczkę, a przede wszystkim – żeby uwiecznić strome ściany wąwozu, skaliste dno potoku Kamionka, czy też płaskie skały zwane Kamiennymi Księgami. Te ostatnie znajdują się już poza samym wąwozem, na Dubantowskiej Polanie, na którą z dna jaru prowadzi dość strome i śliskie podejście.

Szałas "Bukowinki"

Kolejną godzinę spędziliśmy na Bukowinkach. Znajduje się tutaj  szałas (w rzeczywistości lokal gastronomiczny) o tej samej nazwie oraz bacówka. W tym pierwszym za piwo Lech czy Żubr trzeba zapłacić 6,50 zł, a w tej drugiej można za darmo napić się… żętycy. Nie sprawdzałem, ale żona twierdzi, że jest bardzo smaczna. O tym, że zastaliśmy tam kierdel owiec nie warto wspominać, bo na tym terenie jest to powszechne zjawisko.
"Chatka" Nigela Kennedy'ego w Jaworkach
Z Bukowinek można zjechać do Jaworek kolejką linową. Część uczestników naszej wycieczki zdecydowała się na taką opcję, jednak zdecydowana większość, w tym my, wybrała piesze zejście po stoku. Przy okazji po raz kolejny zobaczyliśmy, tym razem z góry, dom należący do Nigela Kennedy’ego.


Homole



 

Czorsztyn i nieudana prezentacja



Widok z zamku w Czorsztynie
Na zamku w Czorsztynie

Rozpoczyna się drugi tydzień naszego pobytu w sanatorium. Wiemy już doskonale, jak poruszać się po Szczawnicy, bez kłopotu trafiamy do właściwych gabinetów zabiegowych, a nawet potrafimy załatwiać sobie zmianę niektórych zabiegów na te bardziej nam pasujące. Widzimy też, że powszechne opinie o tym, że większość kuracjuszy stara się  poddawać zabiegom o typowo rozrywkowym charakterze, są zgodne z prawdą. W „Nauczycielu” nie ma co prawda baru ani wieczorków tanecznych, ale w sąsiednich sanatoriach, tudzież lokalach gastronomicznych, owszem, są. Czasami tylko, tak jak dziś w „Malinowej”, imprezy bywają odwoływane.
A. Dziedzina-Wiwer czyta swój wiersz
Po obiedzie pojechaliśmy na wycieczkę do Czorsztyna. Tym razem naszym przewodnikiem był wielokrotnie już przeze mnie wspominany, zawsze w dobrym kontekście, Andrzej Dziedzina-Wiwer. Stanowi on doskonały przykład tego, jak powinien zachowywać się rasowy przewodnik.  Wracam tu do wczorajszej historii z fotografem. Otóż pan Paweł Zachwieja towarzyszył nam również dzisiaj, ale tym razem sam musiał dbać o swoje interesy. Pan Andrzej ani razu nie wspomniał o jego obecności. Za to każdą minutę poświęcał na przybliżenie nam historycznych, geograficznych i etnograficznych aspektów zwiedzanego obiektu, w tym wypadku pozostałości zamku czorsztyńskiego. Tu ciekawostka: na jednej z tablic dokumentujących historię zamku znajduje się wiersz naszego cicerone pt. „Na Ciorstynie” (w gwarze pienińskiej). Pan Andrzej przeczytał nam go zresztą osobiście. Może ktoś zapyta, dlaczego tak wychwalam tego przewodnika? Ano dlatego, że lubię ludzi, którzy podchodzą do swojej  pracy z pasją, a nie traktują jej jak zło konieczne.
Zamek w Niedzicy - widok z Czorsztyna
Po zwiedzeniu ruin (nieco zrekonstruowanych) zamku w Czorsztynie pojechaliśmy do Krościenka. Tutaj, w pawilonie Pienińskiego Parku Narodowego, obejrzeliśmy wystawę przyrodniczą. Nie powinienem właściwie dodawać, że poszczególne eksponaty  w przystępny, a zarazem fachowy sposób  dokładnie przybliżał nam pan Andrzej.
Krościenko
Po kolacji zostaliśmy zaproszeni na pokaz firmy Medical-Partner. Chodziło o prezentację kolejnego „cudownego” urządzenia – waham się, czy użyć określenia – prozdrowotnego, czyli Vioforu. Jednakże kuracjusze chyba poczuli już przesyt kolejnymi pokazami, gdyż na świetlicy zebrało się tylko siedem osób. W tej sytuacji prezenter odwołał prezentację, twierdząc, że firma zwraca mu pieniądze za wynajem sali tylko wówczas, gdy obecnych jest przynajmniej dziesięć osób. Mimo to wręczył nam obiecane upominki, czyli torebki z drobinkami bursztynu na nalewkę oraz bransoletki z hematytu (dla małżeństw).
W holu przed stołówką tym razem oferowano łańcuszki, wisiorki, bransoletki i tym podobne drobiazgi. Specjalnego zainteresowania kuracjuszy  nie zauważyłem. Moja żona chciała co prawda kupić zegarek, ale okazało się, że jest zepsuty, a i innego egzemplarza nie było…

Palenica - Leśnica na nogach

Nad Grajcarkiem

Wjazd na Palenicę
 Pogoda troszkę się zepsuła, więc przed obiadem poszliśmy tylko do pijalni wód oraz na godzinny spacer na drugą stronę Grajcarka. Z perspektywy Zawodzia po raz pierwszy oglądaliśmy panoramę Szczawnicy, w tym widoczną pod lasem brzydką bryłę naszego sanatorium „Nauczyciel”.
Tym razem na poobiednie spotkanie namawiał nas przedstawiciel firmy Schumann Brand. Nie mieliśmy jednak ochoty siedzieć w świetlicy i podziwiać marketingowych chwytów sprzedawcy stalowych garnków. Wybraliśmy wycieczkę. Byłby to zapewne dobry wybór, gdybyśmy zorganizowali ją sobie na własną rękę. My jednak wykupiliśmy ją we wspominanym już  Pienińskim Centrum Turystyki. Może jednak po kolei…
W tle Bystrzyk
Leśnica
Zapłaciliśmy po 14 zł od osoby. Przed biurem PCT zebrało się nas około sześćdziesięciu osób. Przewodniczka Barbara Szela (ta sama, która była z nami w Miszkolcu) zaprowadziła nas do stacji kolejki linowej (ok. 300 metrów), po czym poleciła nam zakupić bilety. Za wjazd na Palenicę bilet normalny kosztuje 9 zł, jednak w przypadku grupy cena spada do 7 zł. Po wjechaniu na górę, na przełęczy między Palenicą a Szafranówką, przewodniczka pokazała nam majaczące w chmurach czubki Trzech Koron oraz nieco lepiej widoczną Sokolicę. Wskazała też palcem Krościenko i panoramę Szczawnicy. Znacznie więcej czasu zajęło jej namawianie nas do pozowania fotografowi, który nam towarzyszył od początku (na wycieczce do Białej Wody też był, ale p. Andrzejowi Dziedzinie – Wiwrowi nawet do głowy nie przyszło, żeby reklamować jego usługi). Tymczasem pani Szela robiła to non stop. Żeby było jasne - nie mam nic przeciwko obecności fotografa na wycieczce. Jednak namolne, wręcz natrętne przypominanie o ustawianiu się do zdjęcia, nie jest dobrą wizytówką dla przewodnika, który chce uchodzić za profesjonalistę. Przez liczne niby sesje straciliśmy sporo czasu, a przecież nie za to płaciliśmy.

Konie mechaniczne a wóz konny

Idąc szlakiem z widokiem na Bystrzyk doszliśmy do Leśnicy. Nie zwiedzaliśmy jednak tej wsi, tylko jej skrajem przeszliśmy w kierunku Dunajca. Zanim tam jednak doszliśmy, zatrzymaliśmy się na godzinny postój w Pienińskiej Chacie. Niektórzy z nas zrobili zakupy w tutejszym sklepie (piwo Kozel 0,75 euro, Golden Slivka 6,30 euro). Zaskoczył mnie nieco sposób pakowania butelek przez ekspedientkę – po prostu zawijała je w gazetę. A propos niecodziennych widoków na Słowacji, to nieco wcześniej widziałem furmankę z gnojem, której nie ciągnął koń, lecz… samochód osobowy.
Oryginalny "papier pakowy"
Z Pienińskiej Chaty udaliśmy się spacerkiem w kierunku przystani flisackiej w Szczawnicy. Stąd do biura PCT (ok. 2 km) miał nas zawieźć autokar. Nie bardzo nas to zachwycało, gdyż spod siedziby PCT do naszego sanatorium jest jeszcze kawał drogi. W ogóle zastanawiam się, za co właściwie płaciliśmy po te 14 zł. Zakładając, że było nas 60, to zebrało się 840 zł. Nie sądzę, żeby przewodniczka otrzymała za 4 godziny pracy więcej niż 200 zł. Tak czy owak, nasza grupa (z sanatorium „Nauczyciel”) w składzie piętnastu osób złożyła się po 2 złote i wynajęła bus, który podwiózł nas pod same drzwi.

Polaryzator i kombajn...


Szczawnica to nie tylko sanatoria

W życiu kuracjusza nie ma czasu na nudę. Ciągle coś się dzieje i nie mówię tu wyłącznie o zabiegach leczniczych, bo te kończą się zwykle na długo przed obiadem. Potem przeciętny kuracjusz  z sanatorium „Nauczyciel” wybiera się na spacer do Pijalni Wód Mineralnych, a stąd – zależnie od preferencji – udaje się do centrum Szczawnicy, wędruje po górskich ścieżkach albo siedzi przy kawie lub innym napoju w którejś z licznych kafejek. Ja osobiście wybieram się jeszcze w pewne miejsce po zapas jabłek, które codziennie obficie spadają z  kilku jabłoni. A szkoda byłoby przecież, gdyby zgniły…
Po obiedzie mieliśmy zamiar jechać na wycieczkę do Wąwozu Szopczańskiego. Z powodu małej liczby chętnych została ona jednak odwołana. Skorzystaliśmy zatem z zaproszenia firmy Biomed-Centrum do udziału w spotkaniu pod hasłem „Jak leczyć się skutecznie, by wygrać z bólem i chorobą, bez skutków ubocznych”. Z zaproszenia wynikało, że dowiemy się o „gwarantowanych metodach  leczenia: schorzeń reumatycznych, stanów zapalnych, zwyrodnienia kręgosłupa, nadciśnienia, migrenowych bólów głowy, owrzodzenia podudzi, alergii i chorób skórnych”. Dodatkowo firma gwarantowała dla trzech pierwszych par małżeńskich komplet pościeli, dla kolejnych zaś termometry elektroniczne. Pozostali uczestnicy mieli otrzymać po paczce kawy lub torby ekologiczne.

Przedstawiciel Biomed-Centrum nie był zachwycony robieniem mu zdjęć

W praktyce prezentacja dotyczyła działania polaryzatora biostymulacyjnego BIOV2. Jego  działanie jest oparte na emitowaniu spolaryzowanego światła. Osobiście poddałem się jego działaniu, chcąc sprawdzić czy złagodzi ból w moim naderwanym przyczepie ścięgna. Mimo trzymania urządzenia przy łokciu przez ok. 10 minut nie zauważyłem żadnej poprawy. Prowadzący spotkanie zasugerował mi, że pozytywny skutek może być odczuwalny dopiero po serii naświetleń. Poza tym radził usztywnić rękę. Nie był też zachwycony faktem, iż robiłem zdjęcia. „Będę na Facebooku czy w TVN 24? – dopytywał.
Cena polaryzatora na spotkaniu wynosiła 2300 zł. Na stronie firmy kosztuje on 3940 zł. Wydaje się więc, że oferta jest atrakcyjna. Sęk w tym, że nie jestem przekonany co do rewelacyjnych ponoć właściwości fototerapii. Kto chce, niech kupuje…
Chętnych do wyciągania pieniędzy od kuracjuszy jest znacznie więcej. Niemal codziennie w korytarzu przed drzwiami stołówki rozkłada się jakaś handlarka  ze stosem marnie wyglądających ciuchów. Swoje usługi poleca też masażystka, ale potentatem jest tu Pienińskie Centrum Turystyki, które na każdy dzień proponuje jakąś wycieczkę.
Andrzej Dziedzina-Wiwer przed spotkaniem

Obiektywnie muszę jednak przyznać, że dyrekcja sanatorium wpuszcza na jego teren nie tylko handlarzy. Zaprasza bowiem także, co jest godne pochwały, ciekawych ludzi. Takim człowiekiem jest niewątpliwie Andrzej Dziedzina-Wiwer, z którym mieliśmy okazję spotkać się po raz trzeci. Tym razem  opowiadał nam nie tylko o ulubionych Pieninach, ale też  zaprezentował elementy stroju góralskiego oraz próbki swojej bogatej twórczości poetyckiej. Prawie trzygodzinne spotkanie upłynęło bardzo szybko i nie sądzę, aby kogoś znudziły interesujące opowieści pana Andrzeja. Widać, że jest to człowiek z pasją, który nie liczy czasu i nie patrzy na to, ile zarobi.

Pan Andrzej prezentuje kapelusz


Na koniec dowcip z repertuaru naszego gościa. Góral postanowił zafundować swojej żonie jakiś prezent z okazji 25 rocznicy ślubu. Pojechali więc  na Krupówki do Zakopanego. Żona stanęła przed jedną z wystaw i za nic  w świecie nie chciała iść dalej.
- Hanuś, na coś się tak zapatrzyła? – pyta góral.
- A bo wiesz, ja bym chciała, żebyś kupił mi te majtki – pokazała na wąskie figi.
- Ale przecież  ty masz dupę jak kombajn!
Hania strzeliła focha, jak mówią ceprzy, po czym małżeństwo wróciło do domu. Jednak wieczorem góralowi zebrało się na amory. Wtedy Hania go zastopowała: - Dla jednej marnej słomki nie opłaca mi się uruchamiać kombajnu.
 

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty