Skradzione relikwie...


Jan Paweł II - październik 2000

Zaintrygował mnie tytuł jednego z dzisiejszych artykułów w Wirtualnej Polsce.  Otóż według popularnego portalu doszło do zdarzenia  pt.: Relikwie Jana Pawła II skradzione z plebanii. W pierwszym odruchu pomyślałem sobie - komu i do czego potrzebne są relikwie naszego papieża? Potem zastanowiłem się nad tym, dlaczego ktoś przechowywał tak cenne pamiątki na plebanii? Wreszcie przeczytałem wspomniany materiał...



Jak się okazało, skradzione relikwie świętego to, cytuję: fragment sutanny Jana Pawła II, który był umieszczony w złotej kapsule. Z dalszej części artykułu można było dowiedzieć się, że zginęły również srebrne medaliki dla dzieci pierwszokomunijnych z wizerunkiem Matki Bożej oraz pieniądze. A zatem złodziejem nie był raczej wielbiciel cnót polskiego papieża, lecz miłośnik metali szlachetnych i mamony. Pewnie będę złośliwy, ale niektórzy przedstawiciele Kościoła również nie stronią od dóbr materialnych. Nie znaczy to oczywiście, że to oni okradli plebanię parafii św. Tomasza Apostoła na osiedlu Kasztanowym w Szczecinie...

Kradzieży nie pochwalam, ale wybijanie na plan pierwszy, że chodziło o relikwie świętego, uważam za sporą przesadę.

Dwie ukryte tragedie...



Jak już wspominałem prawie dwa miesiące temu, pod redakcją profesora Pawła Soroki przygotowywana jest dokumentalna książka o wydarzeniach sprzed ponad pół wieku: Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy, której jestem współautorem.  Obecnie dobiegają końca prace związane z jej redagowaniem. Poniżej pozwalam sobie zaprezentować fragment wstępu, który napisałem do rozdziału poświęconego tragedii z udziałem czołgu podczas parady w Szczecinie.
Wtorek dziewiątego października 1962 roku w Szczecinie był dniem ciepłym i słonecznym. Do pewnego momentu także radosnym, zwłaszcza dla dzieci, które wyprowadzono ze szkolnych klas i ustawiono w szpalerze wzdłuż centralnych ulic miasta. Miały tam podziwiać potęgę uzbrojenia państw Układu Warszawskiego. Zakończyły się bowiem manewry o kryptonimie "Odra", w których brały udział jednostki radzieckie, polskie oraz enerdowskie, a ich zwieńczeniem miał być uroczysty przejazd przez miasto. Uroczystość zaczęła się na Jasnych Błoniach. Na okolicznościowym wiecu wystąpił między innymi minister obrony narodowej Marian Spychalski, wówczas jeszcze generał (rok później otrzymał tytuł marszałka). Potępił on oczywiście rewanżystów z Niemieckiej Republiki Federalnej i pochwalił towarzyszy broni z Niemieckiej Republiki Demokratycznej. W owym czasie zimna wojna przechodziła swoje apogeum i niewiele brakowało, aby przekształciła się w gorącą (w dalszej części tej książki pisze o tym prof. Paweł Soroka). Na trybunie honorowej znajdowali się też inni przedstawiciele najwyższych władz państwowych, w tym I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka. Obecny był też marszałek ZSRR Andriej Greczko, ówczesny dowódca naczelny Zjednoczonych Sił Zbrojnych Państw Stron Układu Warszawskiego.

Po oficjalnych wystąpieniach rozpoczęła się parada, której zasadniczym celem było pokazanie najnowszego sprzętu będącego na wyposażeniu armii wchodzących w skład Układu Warszawskiego: transporterów opancerzonych, haubic, wyrzutni rakiet i czołgów. Nad Szczecinem przelatywały też wtedy bombowce Ił -28, myśliwce MIG i największe na świecie (w tamtych latach) śmigłowce Mi-6. Pierwsze ruszyły jednostki radzieckie, potem niemieckie, a na końcu polskie. Trasa przejazdu wiodła przez Plac Lenina (później Sprzymierzonych, a obecnie Szarych Szeregów) i Aleję Piastów. Wzdłuż jezdni stały tłumy wiwatujących ludzi, dzieci rzucały kwiaty. Niestety, ani Wojskowa Służba Wewnętrzna ani milicja nie zadbały o prawidłowe zabezpieczenie defilady. Nie było barierek  odgradzających chodniki od ulicy. Ormowcy (ORMO - Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej) i milicjanci nie byli więc w stanie upilnować ciekawskich, którzy przechodzili pod linami. Pod koniec parady  ciężkie pojazdy miały do dyspozycji już tylko bardzo wąski korytarz między szpalerami wylewających się na jezdnię tłumów. Nieszczęście wisiało w powietrzu...

Czołgi miały jechać z prędkością 20 km/h, ale oficerowie poganiali, wołając przez radio "szybciej, szybciej!". W okolicy skrzyżowania alei Piastów i ulicy Jagiellońskiej, już niedaleko od trybuny, jeden z polskich czołgów wpadł w poślizg na zakręcie. Być może poślizgnął się na torach tramwajowych. Być może - jak twierdzą niektórzy świadkowie - przyhamował, bo jakieś dziecko wybiegło na środek ulicy po kwiatek. Tak czy owak kierowca czołgu T-54a (st. szeregowy Karol Gieliszkiewicz), kolosa ważącego 34 tony, nie zapanował nad nim przy prędkości 25 km/h. W efekcie maszyna należąca do 23. Pułku Czołgów Średnich 5. Dywizji Pancernej ze Słubic wjechała w tłum. Dokładnie w dzieci. Wszystkie były uczniami najmłodszych klas pobliskiej  Szkoły Podstawowej nr 1
(...)

Według oficjalnych danych na miejscu zginęło siedmioro dzieci w wieku 7-12 lat, a kilkadziesiąt osób zostało rannych. Prawdopodobnie ofiar katastrofy było jednak więcej.  Ówczesne władze postarały się, aby do wiadomości publicznej nie przedostało się zbyt wiele szczegółów wypadku. W celu zachowania tajemnicy posunięto się nawet do usuwania fragmentów szpitalnej dokumentacji. Świadkowie byli zobowiązani do milczenia. Zresztą, gdzie mogli opowiedzieć czy opisać te dramatyczne zdarzenia, skoro dostępu do mediów broniła wszechwładna cenzura? Wszak wizerunek wojsk sojuszniczych nie mógł ucierpieć.

Jerzy Vaulin, autor propagandowego dokumentu filmowego "Odra", za który zresztą otrzymał III nagrodę (Brązowy Smok) na Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie, jasno wypowiedział się w filmie Iwony Bartólewskiej "...i wjechał czołg". Na pytanie czy gdyby jego kamera zarejestrowała śmierć, włączyłby tę scenę do filmu, odpowiedział między innymi:

 Nie zrobiłbym tego, nawet bez cenzora, bo musiałbym dorobić do tego jakąś filozofię. Filozofię tego wypadku, no bo tak to kretyństwo jest. Byłbym imbecylem, który robi to, co mu akurat kamera zarejestrowała.

Nie miał natomiast oporów przed umieszczeniem w końcówce swojego filmu frazy: Więzy braterstwa krwi i niezłomnej przyjaźni zostały jeszcze bardziej utrwalone.

Wojciech Jaruzelski po latach tak wspominał to wydarzenie:

Znajdowałem się  wtedy na trybunie, byłem wiceministrem, szefem GZP. Doszło do tego tragicznego wypadku. On wstrząsnął wszystkimi uczestnikami ćwiczenia. Było to zakłócenie, powiedziałbym, całej jego atmosfery. (...) Cóż, taki był wówczas czas.

"Kurier Szczeciński" w artykule Parada naszej siły, opublikowanym następnego dnia, ani słowem nie zająknął się o katastrofie, podkreślając jedynie, iż:  To, co ujrzeliśmy, utwierdziło nas w przekonaniu, że granice obozu pokoju i granice Polski mają wspaniałych obrońców, dysponujących potężnym, nowoczesnym. sprzętem.
(...)

W niniejszej książce publikujemy zarówno wspomnienia bezpośrednich świadków tragedii, jak też rozmowy z osobami pośrednio z nią związanymi, jak prokurator Tadeusz Wierzchowski czy lekarka Ewa Gruner-Żarnoch.

P.S. Prokurator Śląskiego Okręgu Wojskowego umorzył śledztwo równo pięć miesięcy po tragedii. Powód? Czołg nie wjechał na chodnik, a defilada była odpowiednio zabezpieczona...
Ireneusz Gębski




Znowu Energa mnie w......




O moich negatywnych doświadczeniach z Energą pisałem już  ponad rok temu. Teraz znowu przyszło mi zmierzyć się z tą instytucją. Niniejsza historia rozpoczęła się dla mnie 9 stycznia, kiedy to ujrzałem na fakturze astronomiczną sumę do zapłacenia. Chyba każdy przyzna, że widok kwoty 893 zł za prąd może zszokować, szczególnie wtedy, gdy zazwyczaj była prawie 20 razy mniejsza.  Najpierw pomyślałem, że ktoś podpiął się do mojego licznika. Ponieważ jednak byłem wtedy w pracy, nie mogłem od razu sprawdzić stanu faktycznego, a mojej lokatorki nie  było akurat w mieszkaniu. Wskazania licznika zweryfikowałem więc następnego dnia. 

Okazało się, że zużycie prądu nie odbiegało od wieloletniej normy. Ktoś po prostu źle odczytał lub niewłaściwie zapisał, co na jedno wychodzi, faktyczny stan licznika. Natychmiast więc wysłałem reklamację.

Dodatkowo po paru dniach zadzwoniłem na infolinię Energi. Konsultant nie był w stanie  mi powiedzieć, na jakim etapie jest rozpatrywanie mojej reklamacji. Kiedy zapytałem go co mam dalej robić, odpowiedział: - Jeżeli pan może zapłacić tę kwotę, to niech pan zapłaci, a po ewentualnym uwzględnieniu reklamacji będzie ona zwrócona.

- Czyli do tego czasu Energa będzie obracała moimi środkami? A kto mi zwróci utracone odsetki? Jeżeli ja spóźniłbym się z zapłatą, to Energa natychmiast dosoliłaby mi opłatę za zwłokę! - wygarnąłem swoje wątpliwości.

Ostatecznie zapłaciłem 50 złotych, bo na tyle szacowałem  wartość zużytego prądu. Potem była długa cisza. Dopiero 9 lutego otrzymałem maila o treści:


Szanowny Panie,
dziękuję za zgłoszenie. W odpowiedzi informuję, że w dniu 13.01.2016 r. zostało wystawione zlecenie techniczne na odczyt inkasencki przez Operatora Systemu Dystrybucyjnego tj. ENERGA – OPERATOR SA.
W przypadku potwierdzenia błędnego odczytu, zostanie wystawiona i wysłana faktura korygująca zgodnie z zapisami Rozporządzenia Ministra Gospodarki z dnia 18.08.2011 r. w sprawie szczegółowych zasad kształtowania i kalkulacji taryf oraz rozliczeń w obrocie energią elektryczną.
Jednocześnie informuję, iż Działania windykacyjne zostały wstrzymane do dnia 09.03.2016 r.

Upłynął następny miesiąc. Tym razem nie było maila, ale na stronie Energi pokazała się kolejna faktura. Okazało się, że mam do zapłacenia nie 893 zł, tylko 52,61 zł. Jak już wspomniałem, w styczniu zapłaciłem zaliczkowo 50 zł. Zostało zatem do uregulowania zaledwie 2,61. Drobiazg? Nie dla Energi! Za opóźnienie naliczono mi odsetki w wysokości 8,89 zł. Gdzie logika, gdzie proporcje? Przypominam, że działania windykacyjne miały być wstrzymane do 9 marca. Ciekaw jestem, ile odsetek otrzymałbym od Energi, gdybym zapłacił w styczniu tę pierwszą znacznie zawyżoną kwotę (893 zł)? Obawiam się, że obszedłbym się tylko smakiem.

Póki co składam kolejną reklamację...


Lis w kolebce





Empik w Galerii Bałtyckiej w Gdańsku - spotkanie z Tomaszem Lisem. Naczelny "Newsweeka" promuje swoją kolejną książkę pt. "A  nie mówiłem?". Warunki fatalne. Kilkanaście krzesełek jest zajęte już na pół godziny przed terminem spotkania. Reszta z ponad stuosobowej grupy słuchaczy tłoczy się między schodami a wejściem do Empiku. Nagłośnienie kiepskie.


Tomasz Lis 2016 r.

Lis wchodzi punktualnie. Ubrany w niebieskie dżinsy i jasną koszulę w drobną kratkę. Sprawia wrażenie wyluzowanego. Moderatorka proponuje konwencję rozmowy, w której ona jest dziennikarką, a Tomasz Lis prezesem wiadomo jakiej partii. Dalej wiadomo: nieustanny atak na PiS. Sama książka to zbiór felietonów Lisa z ostatnich czterech lat. Jak sugeruje tytuł, autor już dawno przewidywał obecny rozwój wypadków. Faktycznie, w paru przypadkach trafnie zdiagnozował sytuację, ale nie znaczy to wcale, że możemy go uważać za kolejnego proroka.


Tomasz Lis 2003 r.

Poprzednim razem widziałem Lisa na  żywo w Gdańsku w 2003 roku. Wówczas pisałem m.in.: Z promocją książki "Co z tą Polską?" zawitał do Trójmiasta Tomasz Lis. Czołowy prezenter TVN (dawniej TVP) ubrany był w spodnie z grubego sztruksu, granatową marynarkę i koszulę z rozpiętym górnym guzikiem. Na przegubie dłoni nonszalancko połyskiwał złoty zegarek z takąż bransoletką. Wbrew cytowanym tu i ówdzie opiniom, pan Tomasz sprawiał wrażenie wyluzowanego i przystępnego człowieka (...).



Przez te ponad dwanaście lat trochę się zmieniło, zarówno w polityce, jak i w życiu osobistym i zawodowym Tomasza Lisa. Jedno jest niezmienne. Cokolwiek by o nim mówić i myśleć - Lis utrzymuje się w czołówce rozpoznawalnych dziennikarzy.

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty