Katalonia - część 3

Montserrat
La Moreneta

Montserrat
Lloret de Mar
Montserrat

Widok na port w Barcelonie
Sagrada Familia - widok z Mountjuic
Sagrada Familia
Piąty dzień wycieczki pod hasłem "Skarby Dzikiego Wybrzeża" zasadniczo przeznaczony był na plażowanie. Ja jednak nie lubię spędzać czasu bezczynnie, więc wykupiłem fakultatywną wycieczkę do Montserrat. Koszt 39 Euro. Tym razem kierowcą był Claudio a przewodniczką Halina (od 25 lat w Hiszpanii). Ta ostatnia najpierw przypomniała nam o całkowitym zakazie jedzenia w autokarze, a potem długo opowiadała o realiach życia w Hiszpanii. Kryzys jest tu znacznie bardziej odczuwany niż u nas, ale to już temat na inna okazję.

Do masywu Montserrat dojechaliśmy parę minut po jedenastej. Jak podaje Wikipedia - jest to najwyżej położony punkt  na równinie katalońskiej. Klasztor benedyktynów mieści się na wysokości ponad 700 metrów n.p.m., a  najwyższy szczyt przekracza 1200 metrów n.p.m. Przyjeżdża tu mnóstwo wycieczek i pielgrzymek. Montserrat jest bowiem drugim po Santiago de Compostela  sanktuarium hiszpańskim, a zarazem najważniejszym dla Katalonii.  Do drewnianej figurki Matki Boskiej zwanej Czarnulką (La Moreneta) umieszczonej nad ołtarzem ustawiają się ogromne kolejki. Wierni chcą bowiem dotknąć jabłka, które trzyma w ręce postać Matki Boskiej i pokłonić się jej wizerunkowi. W godzinach szczytu dotarcie do celu zajmuje około dwóch godzin. W samym kościele o godzinie trzynastej występuje pięćdziesięcioosobowy  chór chłopięcy, jednak już na godzinę przed występem wszystkie ławki są zajęte. Mnie udało się dotrzeć pod sam ołtarz, ale słuchałem na stojąco.

Widok na port w Barcelonie
Na szczyt Montserrat można wjechać kolejką zębatą albo spróbować wejść na nogach. To ostatnie wymaga jednak niezłej kondycji i sporo czasu. Dlatego wielu zwiedzających ogranicza się do podejścia pod krzyż św. Michała, pod którym znajduje się punkt widokowy. Widać stąd praktycznie całą Katalonię oraz zasnute chmurami wierzchołki Pirenejów.

Na La Rambla
Po pięciu godzinach zwiedzania wyruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem zjeżdżaliśmy inną drogą, dzięki czemu mogliśmy oglądać skalne formacje Montserrat z drugiej strony.

Katedra św. Eulalii
Kolejny dzień z założenia również był wolny, ale większość naszej 35-osobowej grupy zdecydowała się wykupić wycieczkę do Barcelony. Koszt 39 Euro. Wyjazd zaplanowany został na godzinę dwunastą, więc skorzystałem z okazji aby po śniadaniu pospacerować po plaży w Lloret de Mar. Dzień był upalny, więc okolona palmami promenada szybko zapełniała się turystami, głównie rosyjskojęzycznymi. Do dyspozycji plażowiczów były leżaki i bezpłatne toalety.

Po Barcelonie oprowadzała nas Katarzyna Włodarczyk (od 13 lat w Hiszpanii). Najpierw zajechaliśmy w okolice sztandarowego obiektu Barcelony, którego nie omija chyba żadna wycieczka. Chodzi  oczywiście o kościół Sagrada Familia, który budowany jest już od ponad 130 lat. Podobno jego budowa ma zostać zakończona  w 2026 roku. Gdyby to się udało, to byłaby to zarazem forma uczczenia setnej rocznicy śmierci głównego projektanta świątyni, czyli Antonio Gaudiego. Do środka nie wchodziliśmy, gdyż mieliśmy na ten punkt programu zaledwie 40 minut. Łącznie z toaletą. A propos, w pobliskim Starbucks można skorzystać z WC wbijając kod 1414...

Spod Sagrady Familii pojechaliśmy w kierunku Montjuic (Żydowskie Wzgórze), mijając po drodze dwa domy zaprojektowane przez Gaudiego i Plac Hiszpański. Tu obejrzeliśmy tzw. hiszpańską wioskę, czyli kompleks budynków reprezentujących różne style hiszpańskiej architektury. Niemal w każdym z tych obiektów znajduje się jakiś sklep z pamiątkami lub punkt gastronomiczny z przekąskami. Ogólnie jest tu drogo. Z pobliskiego punktu widokowego rozpościera się wspaniały widok na całą Barcelonę, port i sporu fragment wybrzeża Morza Śródziemnego. Weszliśmy też na Stadion Olimpijski z 1929 roku, na którym  w 1992 roku rozgrywano kilka dyscyplin olimpijskich.

Tańczące fontanny
Następnie przyjechaliśmy w okolice pomnika Krzysztofa Kolumba. Stąd ruszyliśmy na długi spacer przez La Ramblę. Ta wysadzana platanami aleja składa się z dwóch jezdni i promenady pełnej barów i restauracji. Pełno tutaj mimów, turystów, no i złodziei. Przewodniczka ostrzegała nas przed tymi ostatnimi. Mimo to jedna z uczestniczek naszej wycieczki nie upilnowała swojej torebki. W efekcie straciła wszystkie dokumenty. Na szczęście drogę powrotną do kraju mieliśmy odbyć linią czarterową, więc wystarczyło zaświadczenie z policji. W przypadku podróży regularnymi liniami lotniczymi trzeba byłoby pofatygować się do konsulatu, aby uzyskać jakiś zastępczy dokument.

Estartit
 Z La Rambla skręciliśmy w prawo i po przejściu kilkuset metrów znaleźliśmy się na Placu św. Jakuba, gdzie obejrzeliśmy ratusz z zewnątrz i patio z pięknymi orchideami. Nieco dalej, w dzielnicy gotyckiej, podziwialiśmy katedrę św. Eulalii, której charakterystycznym elementem jest ogród w krużganku. Pływa tam 13 gęsi jako symbol lat życia patronki katedry.

Estartit
Wieczorem pojechaliśmy na Plac Hiszpański, gdzie przed gmachem Muzeum Sztuki obejrzeliśmy słynne Tańczące Fontanny. Pokaz trwał pół godziny. Ciekawostką jest fakt, że fontanna składa się z 3500 dysz i 5000 kolorowych lamp, a w jej basenie mieści się 3 miliony litrów wody.

Wyspy Medas
Przedostatni dzień pobytu w Katalonii zaczął się od wykwaterowania z hotelu Hawai i wyjazdu do Empuries. Tu zwiedziliśmy ruiny z czasów kolonizacji greckiej i rzymskiej, a następnie pojechaliśmy do Estartit. Wsiedliśmy na niewielki statek i odbyliśmy godzinny rejs wokół Wysp Medas. Z górnego pokładu podziwialiśmy skaliste wybrzeża i klify, zaś przez przeszklone dno oglądaliśmy wodorosty, ryby inne morskie żyjątka. Pogoda była wietrzna, więc statkiem nieźle bujało, co dla niektórych z nas przysporzyło mocnych wrażeń.

Monells
Po zejściu ze statku był czas wolny na zwiedzanie miasteczka, zakupy  i jedzenie. Dotychczas nasza grupa była dość zdyscyplinowana i nie zdarzały się spóźnienia większe niż pięciominutowe. Tym razem było inaczej. Na jedną z rodzin czekaliśmy przez pół godziny. Trudno się więc dziwić, że komuś puściły nerwy i głośno wyraził swoje niezadowolenie. Może na tym by się skończyło, gdyby spóźnialscy wyrazili skruchę. Oni jednak wdali się w pyskówkę, co doprowadziło do ogólnego harmideru i wzajemnych ataków. To drobny incydent, ale zupełnie niepotrzebny. Chyba nie po to jedzie się na urlop, aby się stresować...

Peratallada
Po południu zwiedziliśmy miejscowość Monells. Niemal wszystkie domy zbudowane są tu z kamienia. Również kościół jest kamienny. Poruszając się po tzw. Katalońskiej Toskanii zajechaliśmy jeszcze do Peratallady oraz Calella de Parafrugell. Przez to ostatnie miasto jechaliśmy na punkt widokowy Cap de Sant Sebastia. Przejazd przez wąskie uliczki wymagał niezłej ekwilibrystyki. Kierowca, którego już wcześniej miałem okazję pochwalić, również tutaj wykazał się maestrią w swoim fachu.

Calella de Parafrugell
Wieczorem opuściliśmy Costa Brava i zajechaliśmy do Sabadell. Tu spędziliśmy ostatnią noc w Katalonii w tym samym hotelu, w którym byliśmy pierwszego dnia. Wylot z Barcelony do Warszawy zaplanowany był na 19.45. Mieliśmy więc prawie cały dzień do dyspozycji. Pogoda sprzyjała spacerom, z czego skwapliwie skorzystaliśmy.

Samolot długo kołował po lotnisku i wystartował o 20.05. W Warszawie wylądowaliśmy około godziny 23. Do czwartej przekoczowaliśmy na lotnisku, a potem - podobnie jak poprzednio - nocnymi autobusami pojechaliśmy do Młocin. W niedzielę o 10.25 byliśmy już w Gdańsku.

Katalonia - część 2



W poniedziałek rano wyruszamy drogą C-63, a następnie autostradą AP-7 w kierunku Francji, a dokładniej do Carcassonne w Langwedocji. Tym razem naszym przewodnikiem jest Kamil, prywatnie mąż wczorajszej przewodniczki. Zwraca naszą uwagę na całkowity brak reklam przy drogach oraz informuje nas o drakońskich karach za wyrzucanie petów z okien samochodów. Dwa lata temu w tych okolicach wybuchł bowiem wielki pożar, którego przyczyną był właśnie  niedopałek papierosa.

Carcassonne
Po drodze do Carcassonne oglądamy film "Duchy Goi" oraz widoczne z okien autokaru ośnieżone szczyty Pirenejów.

Przed wejściem do twierdzy korzystamy z toalety. Wspominam o tym prozaicznym fakcie dlatego, że tutejsze WC drastycznie różni się od tych spotykanych wcześniej po stronie hiszpańskiej. Przede wszystkim brak desek na sedesach i papieru toaletowego.

Trafiliśmy na dość chłodny i wietrzny dzień, toteż o wiele chętniej zwiedzaliśmy obiekty wewnętrzne niż zewnętrzne. Mimo to najpierw przeszliśmy się wzdłuż warownych murów, by potem wejść do kościoła St. Nazaire. Tu mieliśmy okazję podziwiać występ chóru męskiego.

Carcassonne
Co do samej twierdzy, to jej wygląd w znacznej mierze jest wynikiem rekonstrukcji z XIX wieku. Elementów średniowiecznych praktycznie już nie widać. Ciekawostką jest fakt, że do Carcassonne można dopłynąć wodami śródlądowymi z Polski. Tak przynajmniej twierdzi pan Kamil.

Obok murów obronnych znajduje się cmentarz. Praktycznie w całości zajmują go okazałe grobowce z charakterystycznymi ozdobami na płytach.

Carcassonne
O 14.30 wyjeżdżamy do odległego o 115 kilometrów Perpignan. Przed stolicą dawnego Królestwa Majorki trafiamy na korek, w efekcie do miasta wjeżdżamy dopiero o 16.30. Fakt ten ma swoje przykre konsekwencje: służbista i rygorystycznie przestrzegająca regulaminu obsługa nie wpuszcza nas do wnętrza Pałacu Królów Majorki (zwiedzanie można zacząć najpóźniej na 40 minut przed zamknięciem). Idziemy więc na punkt widokowy, a potem na stare miasto. Tu zwiedzamy bogato zdobioną gotycką katedrę św. Jana Chrzciciela.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się w Wine Palace - dużym sklepie z alkoholami, wędlinami i serami. Znajduje się tutaj kilkadziesiąt beczek z winem. Każda z nich wyposażona jest w kranik i z każdej można degustować do woli. Pod sufitem wiszą suszone szynki z kością (cena 115 Euro za kg). Jeśli chodzi o wino, to butelka Sangrii (z czerwonym kapeluszem na korku i kastanietami)  o pojemności 0,75 l kosztuje tutaj 4,49 Euro (na lotnisku w Barcelonie za taką samą trzeba zapłacić 12 Euro).

Czwarty dzień wycieczki to najogólniej rzecz ujmując - wędrówki śladami Salvadora Dali, choć nie tylko. Najpierw pojechaliśmy na Cap de Creus, najdalej na wschód wysunięty cypel Hiszpanii, a właściwie Katalonii. Dojazd w to miejsce wymagał sporo umiejętności od kierowcy. Trasa wiodła bowiem bardzo wąskimi i krętymi drogami. Podobno Rainbow Tours jest jedynym polskim biurem uwzględniającym w programie ten fragment Dzikiego Wybrzeża. Widoki są tu rzeczywiście piękne, zwłaszcza na Zatokę Róż.

Kolejny punkt to Port Ligat, wioska nad brzegiem Morza Śródziemnego, w której zachował się dom Dalego. Obecnie znajduje się w nim muzeum artysty. Stąd jedziemy do Cadaques, urokliwego miasteczka z białymi domami i ładnym nabrzeżem. Parking dla autokarów kosztuje tutaj 25 Euro. Spędzamy tu około godziny i jedziemy do Empuriabrava. Miasteczko to z racji licznych kanałów nazywane jest Wenecją Katalonii. Trochę na wyrost, bo jest znacznie mniejsze i o wiele młodsze. Większość domów zbudowano bowiem 30-40 lat temu.

Dzielimy się na grupy po pięć i osiem osób, po czym wsiadamy do łódek. Niektóre mają napęd spalinowy, inne korzystają z energii elektrycznej z paneli słonecznych. Mojej grupie trafia się ta ostatnia, niestety - bardzo powolna. Otrzymujemy mapkę kanałów i przez godzinę opływamy praktycznie całe miasteczko. Od czasu do czasu widzimy skoczków spadochronowych, dla których te tereny są prawdziwą mekką. Po zejściu z łódek oglądamy zdjęcia, które zrobiono nam na początku rejsu. Można je nabyć za 8 Euro. Trochę drogo...

O szesnastej jesteśmy już w Figueres. W tym mieście urodził się i zmarł Salvador Dali. Tutaj też znajduje się muzeum, które artysta sam zaprojektował. Znajduje się w nim jedna trzecia jego prac. Na oglądanie dzieł mistrza surrealizmu poświęcamy półtorej godziny. Na koniec robię sobie zdjęcie przy autoportrecie Dalego.

Po kolacji udajemy się do pobliskiego Gran Casino na wieczór flamenco. Koszt 34,5 Euro. Niestety, jestem trochę zawiedziony całkowitym zakazem fotografowania i filmowania. Sangria i cava oraz parę słonych ciasteczek nie rekompensują w pełni ceny wstępu. Gdybym bowiem chciał tylko zobaczyć i posłuchać występów, to kupiłbym sobie płytę CD za 10 lub DVD za 15 Euro. Jeżeli chodzi o sam pokaz to była to składanka pieśni operowych, tańca flamenco, stepowania i gitarowych solówek. Duże wrażenie wywarł na mnie ekspresyjny taniec w wykonaniu

Degustacja

Cap de Creus

Port Ligat - dom SalvadoraDali

Cadaques

Empuriabrava

Empuriabrava

Figueres - wieża Gali

Figueres - w muzeum S. Dalego
Pireneje - widok z Perpignan
Wieczór flamenco
Jose Leona oraz gitarowe popisy Diego Cortes'a.

Katedra w Perpignan
Przy okazji otrzymaliśmy też wejściówki do kasyna, ale wolałem nie kusić losu i nie zaryzykowałem.

Katalonia - część I



Z Gdańska do Warszawy wyjechaliśmy Polskim Busem o 19.30. Dwadzieścia minut po północy byliśmy już na stacji Młociny. Stąd autobusami nocnymi linii 46 i 32 (przesiadka na Dworcu Centralnym) dotarliśmy na Okęcie. Do odlotu samolotu mieliśmy jeszcze trzy godziny, z których potem zrobiło się cztery, gdyż start samolotu czarterowych linii Travel Service opóźnił się z przyczyn operacyjnych - jak poinformowano nas przez megafony. Lot przebiegał spokojnie i nad Barceloną  opóźnienie zmalało prawie do zera, ale ostatecznie  wylądowaliśmy o godzinie 9.03, gdyż wcześniej przez około 20 minut krążyliśmy w powietrzu, czekając na wolny pas. Samo przyziemienie było dość twarde.
Po odebraniu bagaży podeszliśmy do oczekującej na nas Anny Jesionczak, pilotki z Rainbow Tours, która miała się nami opiekować przez najbliższe osiem dni. W tym miejscu dodam, że ze swojego zadania wywiązała się bez zarzutu, choć zapewne nie wszyscy uczestnicy tej wycieczki podzielą moje zdanie. Weszliśmy do podstawionego autokaru, którego kierowcą był pochodzący z Rumunii Nico. On również doskonale spisał się podczas całego pobytu, obwożąc nas po różnych zakątkach Katalonii, często po ekstremalnie stromych i wąskich drogach. Po niewiele ponad półgodzinnym przejeździe znaleźliśmy się w mieście Sabadell na Costa Maresme, gdzie w Gran Hotel Verdi mieliśmy spędzić pierwszą i ostatnią noc. Hotel ten jest co prawda czterogwiazdkowy, ale niezbyt przyjazny gościom, o czym świadczy choćby zamknięty na klucz barek. Poza tym jednemu z uczestników naszej wycieczki skradziono torbę w holu przed recepcją. Dziwnym trafem nie działał wtedy monitoring. Na plus można policzyć darmowy internet oraz urozmaicone menu w formie bufetu, zarówno na  śniadanie jak i na kolację.


Park w Sabadell
El Corte Ingles
W pobliżu hotelu znajduje się duży dom towarowy sieci El Corte Ingles. Niektórzy z nas spędzili w nim sporo czasu, zostawiając na różnych działach sporo Euro. Generalnie jest tutaj drożej niż w Polsce, ale niektóre artykuły można nabyć taniej i w bardziej urozmaiconym asortymencie, np. wina. Samo miasto liczy około dwustu tysięcy mieszkańców i wchodzi w skład zespołu miejskiego Barcelony. Jego zwiedzanie nie było przewidziane w programie wycieczki, ale ponieważ spędziliśmy w nim  w sumie dwa dni, więc każdy z nas na własną rękę zapoznał się z tutejszymi atrakcjami. Mnie osobiście spodobał się rozległy Parc de Catalunya.


W niedzielę po śniadaniu (zimny bekon) wyjechaliśmy do Girony. Towarzyszyła nam przewodniczka Joasia (od dziesięciu lat w Hiszpanii). Po drodze opowiadała nam o historii i kulturze Katalonii. Tak więc dowiedzieliśmy się między innymi, że cava to odpowiednik szampana,  symbol Katalonii to osiołek, a taniec kataloński to sardana w odróżnieniu od hiszpańskiego flamenco.
Zwiedzanie Girony zaczęliśmy od całowania lwicy w... pupę. Legenda mówi, że jeżeli ktoś wejdzie po schodkach i pocałuje znajdującą się na wysokiej kolumnie  rzeźbę, to będzie wielki i wróci kiedyś do Girony. Kto chce, niech wierzy...
Następnie zwiedziliśmy kolegiatę św. Feliksa oraz gotycką katedrę (prowadzi do niej 86 schodów), obejrzeliśmy z daleka łaźnie arabskie, przeszliśmy po dzielnicy żydowskiej i zeszliśmy nad rzekę Onyar. Niektórzy twierdzą, że przypomina ona rzekę Arno we Florencji. Może i tak, ale florenckie mosty są ładniejsze. Dzięki Tour Quide System mogliśmy doskonale słyszeć przewodniczkę również z większej odległości, co jest o tyle wygodne, że nie trzeba się ścieśniać jak stado baranów, żeby wychwycić każde słowo.
W czasie wolnym przeszedłem się po dużym parku. Rosną w nim wyłącznie platany. Sam park jest nieco zaniedbany, ale doskonale sprawdza się w roli zielonych płuc miasta.
Wczesnym popołudniem udaliśmy się do pobliskiego (31 km) Besalu. To małe miasteczko słynie z kamiennego mostu z XII wieku rozciągającego się nad rzeką Fluvia. Zanim jednak zaczęliśmy zwiedzanie, zatrzymaliśmy się na chwilę w sklepie  El Mirador z miejscowymi nalewkami, serami i kiełbasami. Poczęstowano nas ratafią i nalewką figową, po czym wsiedliśmy do kołowej kolejki i przez wąskie uliczki pełne kamiennych domów podjechaliśmy pod kościół Sant Pere. Świątynia  ta konsekrowana była w 1003 roku. Jej wnętrze urządzone jest w surowym stylu. Na wieży nie ma krzyża, tkwi tam tylko niewielka kolumna, zwieńczona kulą. Nad głównym wejściem znajdują się płaskorzeźby przedstawiające dwa lwy.  W środku znajduje się Pieta.
Obok kościoła usytuowane jest muzeum miniatur, które stworzył jubiler Lluís Carreras. Wśród wielu eksponatów uwagę zwracają igły, w uchach których znajdują się wagoniki lub wielbłądy. Oglądanie większości miniaturek możliwe jest tylko dzięki szkłom powiększającym.
O osiemnastej przyjechaliśmy do Lloret de Mare na Costa Brava, gdzie zostaliśmy zakwaterowani w hotelu Hawai należącym do sieci Evenia. Hotel ten ma tylko 3 gwiazdki, lecz od poprzedniego różni się jedynie tym, że do kolacji nie jest podawana woda. Dokładnie wygląda to tak, że przed wejściem na stołówkę uczestników wycieczki z Rainbow Tours obsługa pośpiesznie zabiera ze stołów butelki wody i wina i wynosi je na zaplecze. Inni goście nie doświadczają tego rodzaju nieprzyjemnych atrakcji. Widocznie ich biura podróży nie skąpiły na wykupienie pełnego pakietu usług.
Przed kolacją poszliśmy z żoną na spacer po pobliskiej plaży. Znajduje się ona w ładnie usytuowanej zatoczce, krańce której stanowią urwiste zbocza. Na jednym z nich widoczny jest zamek.  Lloret de Mar jest typowo turystyczną miejscowością. W czasie sezonu liczba turystów dziesięciokrotnie przekracza liczbę mieszkańców. Gros tych pierwszych stanowią Rosjanie, którzy wykupili tu zresztą wiele apartamentów i hoteli. Tutaj między innymi Okił Khamidow nagrywał odcinki "Pamiętników z wakacji".
Całowanie lwicy w d...

Schody przed katedrą w Gironie

Girona - rzeka Onyar

Besalu

Lwy nad wejściem do San Piere

Muzeum Miniatur

Muzeum Miniatur

Most w Besalu

Lloret de Mar

Lloret de Mar

A gdybym nie miał dostępu do internetu???

Dwa dni przed planowanym wylotem zajrzałem na stronę Rainbow Tours. Ot tak, żeby się upewnić, że godzina wylotu podana w umowie nadal jest aktualna. Niestety, nie była! Rozkład lotów został zmieniony i samolot czarterowy do Barcelony ma wystartować ponad cztery godziny wcześniej. To samo dotyczy lotu powrotnego.
Nie mam pretensji o zmianę godzin wylotu, gdyż zjawisko to samo w sobie nie jest niczym niezwykłym i często się zdarza. Mam natomiast kilka pytań do touroperatora (zadałem je już co prawda telefonicznie, ale nie otrzymałem satysfakcjonującej odpowiedzi). Po pierwsze i najważniejsze: dlaczego nie otrzymałem telefonu, esemesa czy maila z informacją o zmianie terminu wylotu? Co byłoby, gdybym  nie sprawdził rozkładu lotów na stronie Rainbow Tours? Załóżmy hipotetycznie, że jestem człowiekiem wykluczonym cyfrowo, a wiadomo przecież, że w naszym społeczeństwie nie brakuje takich osób. Pojechałbym więc do Warszawy tylko po to, żeby dowiedzieć się, że mój samolot juz dawno wylądował w Katalonii...
Kolejna kwestia z tym związana to dojazd do Warszawy i na lotnisko im. Chopina. Przede wszystkim musiałem przebukować bilety na Polski Bus, co wiązało się z określonymi dopłatami. W związku ze zmienioną godziną odlotu (na lotnisku muszę być najpóźniej kwadrans po trzeciej) nie mogę też zbytnio liczyć na komunikację miejską. Metro na pewno nie kursuje w tym czasie, a autobusowe linie nocne to loteria. Oczywiście, są jeszcze taksówki, ale taryfa nocna i sztuczki warszawskich taksówkarzy mogą solidnie uderzyć po kieszeni.
Czy takie drobiazgi zaprzątają w ogóle głowy menedżerów firm zajmujących się turystyką? A może dla nich najważniejsze jednak jest samo sprzedanie imprezy?

Od moroszki po morwę - premiera

Od moroszki po morwę
Moja nowa książka "Od moroszki po morwę" już od jutra będzie w sprzedaży. Nabyć ją można będzie w wielu księgarniach i sklepach internetowych, między innymi tutaj i tutaj oraz tu 
Książka poświęcona jest - jak już kiedyś nadmieniałem - opisom moich zagranicznych wojaży. Składa się z 24 rozdziałów, w których znaleźć można relacje z wycieczek krajoznawczych oraz wspomnienia dotyczące pracy w wielu krajach europejskich.
Ireneusz Gębski - Od moroszki po morwę
Jak napisałem we wstępie: W książce, którą mam przyjemność zaprezentować, zawarłem opisy kilkudziesięciu mniejszych i większych wojaży zagranicznych. Niektóre odbywałem z biurami podróży, inne z członkami rodziny, a jeszcze inne z całkiem obcymi ludźmi. Miejsca, które opisuję, sa ogólnie znane. Mam więc nadzieję, że dla wielu czytelników lektura tej książki będzie miłym przypomnieniem wakacyjnych wojaży, a innych zachęci do podróżowania i przeżywania nowych wrażeń.

Wszystkich chętnych do zrecenzowania tej pozycji proszę o kontakt. W miarę możliwości postaram się dla niektórych recenzentów o gratisowe egzemplarze:)


Dla prokuratora jestem pokrzywdzonym, dla Orange winnym...

W lutym br. chciałem przenieść swój numer z Orange do nju mobile. Niestety, otrzymałem odpowiedź odmowną z powodu, cytuję: “możliwości wystąpienia nieuregulowanych zobowiązań”. Domyślam się o co chodzi…
W czerwcu 2010 roku skradziono mi w tramwaju portfel wraz z dokumentami. Mój dowód osobisty trafił w ręce ówczesnego przedstawiciela handlowego PTK  Centertel, który następnie podrobił mój podpis i wyłudził dwa telefony z Orange.  W trakcie śledztwa okazało się, że nie mam z tym nic wspólnego. Niemniej jednak PTK Centertel sprzedał mój rzekomy dług firmie windykacyjnej Intrium Iustitia. Po wielu wyjaśnieniach z mojej strony firma ta odstąpiła od windykacji.  Stosowne oświadczenie przesłałem też do Orange, ale tam chyba je zignorowano, skoro nadal figuruję w systemie PTK Centertel  jako nieuczciwy kontrahent.
Tak wygląda w ogromnym skrócie sprawa “możliwości wystąpienia nieuregulowanych zobowiązań”. Ciekaw jestem, jak długo  mam ponosić konsekwencje niezawinionych przez siebie zdarzeń? Zaznaczam, że wielokrotnie próbowałem wyjaśnić tę sprawę w BOK Orange, ale zawsze trafiałem na mur niekompetencji i odsyłania z jednego działu do drugiego.
Proszę  o definitywne wyjaśnienie tej sprawy i wykreślenie mojego nazwiska z Waszych rejestrów.

Powyższe pismo wysłałem na kilka różnych adresów mailowych należących do Orange.
Wczoraj, dokładnie po trzydziestu dniach od wysłania mojej skargi, zadzwoniła do mnie konsultantka z Orange. Powiedziała, że ułatwi mi przejście do Nju Mobile, mimo iż nadal figuruję w ewidencji operatora jako nieuczciwy kontrahent. Podobno nie można mnie z niej wykreślić, gdyż brak jednoznacznego orzeczenia prokuratury  o mojej niewinności (prokuratura umorzyła śledztwo w związku z  brakiem możliwości ustalenia miejsca pobytu faktycznego  sprawcy). Moje argumenty były jednak na tyle przekonujące, że Orange zdecydował o przychyleniu się do mojego wniosku o przeniesienie numeru do Nju Mobile. A swoją drogą, to myślę, że łatwiej jest się wybronić od zarzutów, gdy jest się naprawdę winnym...

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty