Lizbona - pierwsze spacery



Podróż do Portugalii odbywaliśmy samolotami Lufthansy. Z Gdańska do Monachium lecieliśmy około półtorej godziny. Tutaj musieliśmy przez pięć godzin oczekiwać na kolejny lot. Na terminalu można było bezpłatnie skorzystać z napojów (serwowanych z automatów) typu kawa, herbata czy gorąca czekolada. Dla pasażerów darmowe były również główne tytuły niemieckiej prasy z „Die Welt” na czele. Do Lizbony przylecieliśmy o 21.50 czasu miejscowego.

Zamieszkaliśmy przy Rua Dos Sapateiros w Baixa, centralnej dzielnicy. Z mieszkania na piątym piętrze można zobaczyć wznoszące się na wschodzie wzgórze z zamkiem św. Jerzego (Castelo de Sao Jorge). Niestety, z naszego pokoju, znajdującego się od zachodniej strony, widok był o wiele mniej malowniczy. W odległości dwóch metrów od okna znajdowała się bowiem mocno nadwyrężona zębem czasu kamienica.

Zwiedzanie miasta zaczęliśmy od  Placu Zamkowego nad rzeką Tag. Doszliśmy   tam deptakiem Rua Augusta. W godzinach rannych by on jeszcze pustawy, ale po południu było już tłoczno. Zwróciłem uwagę na stosunkowo dużą ilość żebraków. Praktycznie obecni są oni w każdym miejscu, w którym spotkać można turystów. Inna grupa osób usiłujących zarobić na ulicy, to wszelkiej maści muzycy (pomagają im zwykle małe pieski, siedzące przed swoimi panami z kubeczkami w pysku), sztukmistrze, czyściciele butów i sporo mimów w charakterystycznie pomalowanych kostiumach.

Po dość długim poszukiwaniu znaleźliśmy odpowiednik polskiej






Lizbona - widok na Tag


 Biedronki, czyli market Pingo Doce. Ceny są tutaj porównywalne do naszych, a wybór asortymentu, zwłaszcza ryb i win, znacznie większy. Przykładowe ceny: litrowa butelka piwa Sagres – 1,89 euro, wino Set Nico – 1,59 euro, wino D. Pancho – 1,89 eur.


Po południu udaliśmy się w kierunku wzgórza zamkowego. Po drodze obejrzeliśmy m.in. kościół Santo Antonio (podobno urodził się tu Antoni Padewski, zwany św. Antonim z Lizbony) oraz katedrę. Zatrzymaliśmy się także przy dwóch punktach widokowych (miradouro),  z których rozciąga się panorama na Tag i praktycznie na całe miasto.

Wstęp na Zamek św. Jerzego według przewodnika Michelin z roku 2009 kosztuje 3 euro. Niestety, to już przeszłość. W tym roku za możliwość wejścia na wewnętrzny teren zamku trzeba bowiem zapłacić już 7,5 euro. Po przejściu barbakanu z dziesięcioma wieżami i nasyceniu się widokiem kolorowych dachów lizbońskich domów, zielenią parku Monsanto tudzież błękitem rozległego Tagu, można sobie zrobić fotkę z sokołem na ramieniu, nabyć pamiątki lub poddać się egzotycznemu masażowi.

Między podróżami


Vilhelmina

Jeszcze wczoraj byłem w Szwecji, a już jutro wylatuję do Portugalii. Jeden dzień wolny to zdecydowanie za mało na uzupełnienie blogowych zaległości. Dlatego też teraz ograniczę się tylko do podania linków, a obszerniejsze relacje zamieszczę po powrocie do kraju.
Nowe recenzje:
 Moja żmija  

W cieniu Sheratona
Pływający domek na jeziorze Vanern
 
Czasami trzeba było rozbijać namiot na kamieniach
Zdjęcia ze Szwecji

"Moja żmija" już w sprzedaży

Moja żmija
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza rozpoczęła już dystrybucję mojej ostatniej książki pt. Moja żmija.  Na razie można ją nabyć w wysyłkowej księgarni  LSW

Co jej mogłeś dać



40 lat mniej

Przypadkiem natrafiłem na You Tube na piosenkę „Co jej mogłeś dać”, która w swoim czasie przysporzyła wiele popularności Jackowi Lechowi.  Przy okazji uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy słuchałem jej prawie 40 lat temu. To było w Kielcach. Praktykowałem wówczas w prywatnej piekarni. Wraz ze mną na kwaterze mieszkał pewien czeladnik, który posiadał adapter oraz płyty z piosenkami  Jacka Lecha. Szczególnie zapadł mi w pamięci wspomniany wyżej utwór oraz „Dwadzieścia lat, a może mniej”.  Wtedy byłem nieco znudzony ustawicznym puszczaniem tych kawałków przez mojego współlokatora. Dzisiaj sytuacja wygląda tak, że wykonawca tych przebojów nie żyje już od sześciu lat, a ja - mimo iż nigdy nie zostałem zawodowym piekarzem - prywatnie nadal wypiekam chleb i chętnie słucham tamtych piosenek…

Chcecie, to posłuchajcie:https://www.youtube.com/watch?v=3Cn6Y5yA2Zc

Kaczyński o Tusku



Parę dni temu wyszło na jaw, że politycy z PO, zwłaszcza członkowie rządu, kupują sobie z partyjnych pieniędzy garnitury oraz robią zakupy w sklepach z winami i cygarami. Donald Tusk próbował to jakoś usprawiedliwić, tłumacząc się m.in. z kupna sukienek dla żony. Spośród licznych głosów oburzenia, jakie pojawiły się w Internecie, warto zacytować Bogusława Kaczyńskiego:

Drodzy Przyjaciele,
Szalenie mnie zbulwersowała wypowiedź premiera Tuska, który przekonywał społeczeństwo do celowości, ba, nawet konieczności kupowania z funduszy partyjnych, a tym samym z naszych podatków, garniturów i butów członkom rządu, a własnej żonie sukienek. Jest to – zdaniem premiera – konieczne, aby godnie reprezentować kraj na arenie międzynarodowej. Pragnę stanowczo zaprotestować przeciw takiemu rozumowaniu. Przez 50 lat reprezentowałem Polskę na świecie. Występowałem w telewizjach: w Nowy Jorku, Toronto, Hawanie, Rzymie, Hamburgu, Monachium, nawet w Ułan – Bator . Prowadziłem wielogodzinne „Dni Polskie”. Do Hawany jeździłem aż trzy razy. Zapraszano mnie tam na życzenie telewidzów, którzy obdarzyli mnie wielką sympatią i uznaniem.
Pragnę oświadczyć, że na wszystkie występy telewizyjne w kraju i zagranicą zakładałem wyłącznie własne garnitury, koszule i buty. Prywatne muszki i krawaty. Do głowy mi nie przyszło, aby poprosić Telewizję Polską, żeby kupiła mi na występ ubranie. Nigdy nie otrzymałem od telewizji nawet agrafki do przypięcia fantazyjki w butonierce. Nie wiedziałem nawet, że takie pomysły mogą komukolwiek przyjść do głowy.
Ale to były inne czasy. Moralność i przyzwoitość ludzi była także inna.
Pozdrawiam Was serdecznie i zachęcam do radowania się latem, które nagle wybuchło. Bądźcie idealistami, bo naprawdę warto!

A to już mój komentarz: Sama prawda, ale przecież nasi politycy są bardzo biedni. Jednego nie stać na pokrycie kosztów przegranego procesu, innego zaś na kupno sukienki dla żony. Ciekaw jestem tylko, co zrobili z kasą pobieraną przez wiele lat zasiadania w ławach sejmowych...

Dla jasności – pisząc o polityku (byłym), którego niby nie stać na zapłacenie kosztów przeprosin, miałem na myśli Jana Rokitę, który niedawno użalał się na polską sprawiedliwość. Biedaczysko siedzi we Włoszech i martwi się perspektywą pracy na czarno, żeby ukryć dochody przed komornikiem. Żałosne…

"Moja żmija" na finiszu



Z wiadomości otrzymanej od prezesa wydawnictwa LSW wynika, że za kilka dni zakończy się druk mojej nowej książki.  Myślę więc, że nie popełnię falstartu, jeżeli już teraz oficjalnie poinformuję, że na początku lipca „Moja żmija” będzie dostępna dla wszystkich zainteresowanych. Zachęcam oczywiście do lektury i recenzowania (dotychczas gotowość napisania recenzji wyraziło 7 osób).
Póki co prezentuję  notę wydawniczą, która zostanie zamieszczona na ostatniej stronie okładki.
Ireneusz Gębski, dziennikarz i pisarz debiutował na łamach prasy w 1982 roku. Teksty prozatorskie i aforyzmy zamieszczał m.in. w „Karuzeli”, „Przekroju”, „Zielonym Sztandarze”, „Twórczości Robotników”, „Sztandarze Młodych” i „Dzienniku Bałtyckim”. W 1986 roku wydał tomik opowiadań Dyrektorzy, a trzy lata później Monolog małomównego mężczyzny oraz Myśli i fraszki magazyniera. W 2009 r. opublikował autobiograficzną  Spowiedź bezrobotnego, a w 2011 powieść W cieniu Sheratona. W roku 2010 został uhonorowany przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego tytułem „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.
*
     Moja żmija to powieść, której akcja rozgrywa się w internecie. Doświadczeni już życiowo bohaterowie powieści – Zbyszek i Krystyna (oboje w średnim wieku) uzależnieni są od codziennej korespondencji e-mailowej, stając się osobami zafascynowanymi sobą i – bardzo szybko – także zaangażowanymi uczuciowo.
Ich korespondencja jest coraz bardziej nasycona erotyzmem, ale oboje nie są wolni i nigdy nie dochodzi do spotkania w realu. Kończą korespondencyjny romans, z którego bardzo poturbowany wychodzi Zbyszek.

My name is Jan, Jan Nowak



Dziś słów kilka o publikowaniu czyjegoś imienia i nazwiska. Zawsze wydawało mi się, że jest rzeczą oczywistą podanie personaliów osoby, która prowadzi np. publiczną imprezę lub spotkanie jakiejś zorganizowanej grupy. Słowem – występuje niejako z urzędu i nie jest w danym momencie kimś prywatnym. Nigdy też nie przyszło mi do głowy, aby pytać taką osobę o wyrażenie zgody na ujawnienie nazwiska. Nie miałem też dotychczas przypadku, aby ktoś kwestionował zamieszczenie  jego nazwiska w którymś z moich mniej lub bardziej publicznych tekstów. Do czasu…
Ostatnio otrzymałem bowiem maila, w którym ze zdumieniem przeczytałem: Jan Kowalski (nazwisko zmienione – przyp. I. G.) zamień  na Jan. Ustalaj, proszę, ze mną na przyszłość zgodę na publikację.
Poszperałem trochę w Internecie i bez trudu znalazłem kilkanaście wzmianek o tej osobie. Napisałem zatem: No cóż, Twoje nazwisko często występuje w sieci w kontekście różnych wydarzeń i dotychczas Ci to chyba nie przeszkadzało...
Na odpowiedź nie musiałem długo czekać: Nie zwracasz uwagi na detale. Istotny jest kontekst wystąpienia nazwiska.
Przejrzałem więc jeszcze raz materiał, w którym wymieniłem nazwisko tej  osoby. W żadnym zdaniu nie znalazłem ani cienia pejoratywnej oceny czy też czegokolwiek, co stawiałoby ją w złym świetle. Pozostało zatem poszukanie kontekstu, który mógł ewentualnie pozostawić rysę na kryształowej zapewne postaci wspomnianej osoby. Jedyne co znalazłem, to mała wzmianka o wieczornym grillu, przy okazji którego niektórzy uczestnicy spotkania zapijali kiełbaski nie tylko colą. W owym akapicie nie było jednak żadnych personaliów.
Opisuję tę dość banalną historyjkę dlatego, aby pokazać jak cienka jest granica między życiem prywatnym a publicznym, a przy okazji zwrócić uwagę na nadmierną wrażliwość niektórych osób na punkcie ujawniania bądź  nie ich nazwisk. Z doświadczenia wiem, że w tej kwestii ludzie dzielą się na dwie zasadnicze grupy:
Jedni nie mają nic przeciwko pisaniu o nich, nawet krytycznie, byleby tylko poprawnie wymieniano ich nazwisko (sam zaliczam się do tej grupy).
Drudzy zaś kategorycznie nie zgadzają się na ujawnianie swoich nazwisk, jeżeli nie dopatrują się w tekście korzystnych dla swojego wizerunku aspektów.
Tych ostatnich muszę jednak zmartwić. Jeżeli bowiem decydują się na jakiś publiczny występ, to nie mogą mieć pretensji, gdy ktoś napisze, że Imprezę prowadził Jan Nowak, a w dalszej części publikacji będzie wzmianka np. o awanturze wywołanej przez innego uczestnika.

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty