W krainie Azteków (2)

 

Acapulco

Wtorek  17.01.23

O dziewiątej opuszczamy stolicę Meksyku, choć jeszcze definitywnie się z nią nie żegnamy. Przed nami kilkudniowy pobyt w Acapulco. Zanim jednak dojedziemy nad wschodnie wybrzeże Pacyfiku czeka nas jeszcze wizyta w urokliwym mieście Taxco de Alarcon. Po wyjeździe z Mexico City przedzieramy się przez wysokie na  ponad 3 000 m n.p.m. góry.  W europejskich warunkach na tych wysokościach widać tylko gołe lub pokryte śniegiem skały. Tutaj zaś szczyty pokryte są bujną zielenią,  a po obu stronach drogi spotkać można liczne plantacje kukurydzy.

Taxco rozłożone jest malowniczo na zboczu góry należącej do łańcucha  Kordyliery Wulkanicznej.  Szczególnie zachwycają czerwone dachy kontrastujące z białymi ścianami domów.  Uliczki są tutaj wąskie i strome, ale dość intensywny ruch odbywa się raczej płynnie. Nawierzchnie dróg wykonane są przeważnie z kamienia. Charakterystyczne dla Taxco są białe  volksvageny „garbusy”, które jeżdżą tu jako taksówki. Na skale górującej nad miastem widoczna jest niemal z każdego miejsca monumentalna figura Chrystusa.

Naszą wizytę w Taxco rozpoczynamy od sklepu jubilerskiego, w którym znajduje się szczególnie dużo wyrobów ze srebra.  Nie bez kozery, bo miasto było kiedyś znaczącym ośrodkiem wydobycia tego kruszcu. Do dzisiaj zresztą są tu sztolnie, które można zwiedzać. Nad sklepem umieszczona jest makieta kopalni srebra. Tutaj dowiadujemy się o metodach wydobywania srebra oraz otrzymujemy rady, jak rozpoznać prawdziwe srebro od  imitujących je stopów innych metali. Jak zwykle w takich przypadkach jest też poczęstunek: najpierw drink z teguilą, a potem kieliszek mezcalu. Wszystko po to, żeby zachęcić nas do robienia zakupów.

Spacerkiem udajemy się w stronę rynku. Wspinając się pod górę mijamy między innymi kościół  San Bernardino, przed którym stoją rzeźby przedstawiające postaci z procesji pokutnych (na ramionach dźwigają ciężary proporcjonalne do ilości popełnionych grzechów). Wreszcie dochodzimy do kościoła pod wezwaniem  Santa Prisca. Jest on wykonany z różowego kamienia, a ufundował go w połowie osiemnastego wieku José de la Borda, który jako przedsiębiorca wzbogacił się na wydobyciu srebra. Do wnętrza świątyni można wejść dopiero po założeniu maseczki,  a żeby podziwiać panoramę miasta z wieży, należy wpierw wrzucić 50 pesos do drewnianej skarbony.  Kościół posiada aż dziewięć ołtarzy rzeźbionych w drewnie i pokrytych płatkami złota. Ołtarz główny poświęcony jest patronom miasta, czyli  św.. Prysce i św. Sebastianowi.

Do Acapulco w stanie Guerrero docieramy  o 20.30. Nasz hotel Elcano położony  jest tuż  przy plaży.  Otrzymujemy  pokój  na czwartym piętrze. Obszerny, czysty i z balkonem od  strony oceanu. Będziemy stąd w  kolejnych dniach podziwiać wspaniałe zachody słńca na Zatoką Aacapulco. Póki co jednak udajemy się na kolację. Wybór dań jest spory. Obowiązuje samoobsługa, jedynie wino serwują kelnerzy. Po kolacji schodzimy do położonego tuż przy plaży baru. Jest on czynny do godziny 23. Temperatura powietrza wynosi 22 stopnie, więc można przyjemnie spędzić czas przy dowolnie wybranym drinku.  Co ciekawe, karta drinków sporządzona jest w dwóch językach: po hiszpańsku i po polsku.  Ma to swoje uzasadnienie, jak się wkrótce przekonujemy. Gros turystów stanowią bowiem nasi rodacy. Przed hotelem stoją cztery maszty z flagami: meksykańską, amerykańską, hiszpańską i – zgadnijcie! Tak, właśnie polską!

Środa, 18 01.23

Rano odbywam pięciokilometrowy spacer wzdłuż szpaleru hoteli i barów, żeby poznać nieco Acapulco. Miasto jest położone wokół półkolistej zatoki, na stosunkowo wąskim pasie płaskiej ziemi. Jego szerokość wynosi bowiem zaledwie 800 metrów. Dalej rozciągają się już góry. Na ulicy zauważam  przejeżdżające często wojskowe samochody z żołnierzami z długą bronią. Nie brak też patroli pieszych. Widać, że zwraca się tu dużą uwagę na bezpieczeństwo turystów. Nic dziwnego, bo przecież Acapulco  to jeden z najpopularniejszych kurortów w Meksyku. Rozsławiła go między innymi piosenka w wykonaniu włoskiego zespołu Ricchi E Poveri (jesienią ubiegłego roku zmarł  Franco Gatti, jeden z założycieli zespołu).

Po porannym spacerze popływałem nieco w basenie, potem spędziłem trochę czasu na plaży, rozmawiając i drinkując ze wspomnianą już rodziną z Nidzicy (Danuta, Irena i Tadeusz).

Po obiedzie miałem chęć jechać popatrzeć na śmiałków skaczących z wysokiego na 35 metrów klifu. Nie zebrała się jednak grupa chętnych. Odbyłem więc kolejny spacer, tym razem ośmiokilometrowy, przy temperaturze 29 stopni w cieniu.  Po powrocie z przyjemnością chłodziłem się zimnym piwem Dos Equis.

Czwartek,  19.01.23

Przed południem wyjeżdżamy  busem   na  Lagunę de Coyuca. Tu wsiadamy do drewnianej łodzi z silnikiem i  płyniemy w stronę Wyspy Więziennej (Isla Presidio), choć obecnie częściej nazywa się ją Wyspą Ptaków. Poza chmarami rozmaitego ptactwa nie ma tu bowiem żadnego więźnia. Owszem, kiedyś miejsce to było używane w celu izolacji złoczyńców. Trudno było stąd uciec, bo dookoła wyspy pływały krokodyle. Teraz spotykamy tylko jednego, ale po pierwsze w ogrodzonym zbiorniku, a po drugie na innej wyspie. Mowa o Isla Montosa (Pagórkowata Wyspa), na której zatrzymujemy się na krótki wypoczynek. Oprócz krokodyla i paru żółwi znajduje się tu Mirador del Beso (Altana Pocałunku), czyli coś w rodzaju baru na  świeżym powietrzu.  Jest tu parę stolików, kilka hamaków i  kilkanaście odymionych patelni, które stawiane są bezpośrednio na ogniu rozpalanym na  specjalnie ustawionych kamieniach. W oddali widać lasy namorzynowe i góry  Sierra Madre. Zupełnie inny widok mamy po przejechaniu na drugą stronę drogi oddzielającej lagunę od oceanu. Przede wszystkim jest tu długa i szeroka piaszczysta plaża, o którą rozbijają się fale Oceanu Spokojnego. Posiadłość, do której przyjeżdżamy wraz z jej właścicielem nazywa się El Terreno Club de Playa.  Składa się z ładnej piętrowej willi, sporego basenu, altany i dobrze utrzymanego trawnika. Tu otrzymujemy najpierw powitalnego drinka Coco Loco, wypuszczamy do oceanu małe żółwiki, a następnie zjadamy smaczny obiad i korzystamy przez parę godzin z open baru, jednocześnie spacerując po plaży lub pływając w basenie. O osiemnastej wracamy do hotelu. Całość wycieczki kosztowała 60 USD (aktualnie cena wynosi już 90 USD).

Wieczorem jak zwykle piękny zachód słońca.

Piątek, 20.01.23

Rano odbywam ostatni dłuższy spacer  (ponad 12 km). Tym razem kieruję się w stronę portu. Czasami zawijają tu duże statki wycieczkowe. Tym razem nie było jednak żadnego. Na redzie stał tylko duży frachtowiec. Acapulco jest bowiem nie tylko kurortem, ale także ważnym ośrodkiem portowym. Już w XVI wieku odgrywało wielką rolę w handlu pomiędzy Chinami i Hiszpanią (towary z  portu Acapulco transportowano drogą lądową do Zatoki Meksykańskiej). Spod rzeźby przedstawiającej nagą kobietę rozciąga się wspaniały widok na cała Zatokę Acapulco. Nieopodal na chodniku stoją stragany ze świeżymi  rybami, a kilkaset metrów dalej wśród drzew przechadzają się  kury i  dorodny kogut.  Po drodze do hotelu zajrzałem jeszcze do parku Papagayo. Spacer w cieniu drzew byłby tu przyjemny, gdyby nie zbyt duża ilość żwiru  w alejkach. Obejrzałem więc zacumowany przy brzegu niewielkiego zbiornika wodnego Galeon San Pedro i niespiesznie wróciłem do hotelu Elcano.

Sobota, 21.01.23

Po śniadaniu żegnamy Acapulco i autostradą Słońca jedziemy  do Mexixo City, a konkretnie do południowej dzielnicy      Xochimilco. Dystans 370 km, z dwoma przerwami po drodze, pokonujemy w sześć godzin. Naszym celem są słynne pływające ogrody, jedyne pozostałości prekolumbijskich miast na wodzie. Xochimilco  w języku nahuatl oznacza „miejsce kwiecistego pola”. Po wyjściu z autokaru i przejściu przez zatłoczony targ wsiadamy do jednej z licznych łodzi (trajineras). Na niezbyt szerokim kanale jest tak ciasno, że łodzie co rusz się zderzają. Trzeba więc mocno trzymać w garści butelki czy kubki, bo łatwo zalać sobie lub sąsiadowi ubranie. Wspominam o tym, gdyż na trajineras tradycyjnie spożywa się posiłki. Nie inaczej było też w naszym przypadku. Na długim wąskim stole rozłożono przystawki, a następnie zaserwowano obiad. Oprócz łodzi z turystami pływają też te z kwiatami, kotłami z jedzeniem oraz z grupami mariachi. Ci ostatni tylko czekają na sygnał, by wskoczyć na rufę i dziób, by zacząć raczyć turystów swoimi rzewnymi serenadami.  Takich grup jest zwykle kilka, więc łatwo wyobrazić sobie ogromny gwar i kakofonię dźwięków rozchodzących się po całym kanale. Sternicy łodzi posługują się przy manewrowaniu długimi tyczkami, podobnymi do tych używanych przez gondolierów w Wenecji. Mają jednak znacznie cięższą pracę, gdyż trajineras  są znacznie szersze od tradycyjnych gondoli weneckich.

Xochimilco jest ostatnim punktem naszego programu. Prosto stad jedziemy na lotnisko. Tym razem mamy lecieć liniami KLM. Przy odprawie biletowej czeka nas niemiła niespodzianka. Nasz bagaż waży bowiem 26 kg, a dopuszczalne jest tylko 23. Nie pomaga tłumaczenie, że przecież mieścimy się w limicie na dwie osoby. Kiedyś faktycznie można było to podzielić, ale teraz przepisy są bardziej restrykcyjne. Musieliśmy zatem część rzeczy przełożyć do bagażu podręcznego.  Jakby tego było mało, pracownica  odmówiła nam ponownego przyjęcia, gdyż – jak stwierdziła – właśnie zakończyła pracę. Trzeba więc było ustawić się do innego okienka. Również przy kontroli bezpieczeństwa dokładnie przetrzepano nasze bagaże podręczne, rekwirując buteleczkę wody o pojemności zaledwie 200 ml (w krajach arabskich przepuszczano mi nawet półlitrowe).

Lot nad Atlantykiem był spokojny,  dopiero  nad Anglią  wystąpiły niewielkie   turbulencje.  Niestety, w Amsterdamie musieliśmy czekać na lot do Warszawy aż 6 godzin. Tu z kolei czekało nas 5 godzin oczekiwania na pociąg. W efekcie w domu byliśmy po 40 godzinach od opuszczenia hotelu Elcano w Acapulco. I tak oto zakończył się mój 74 wyjazd zagraniczny, a do statystyki doszedł kolejny odwiedzony kraj (63). Co do lotów, to odbyłem ich dotychczas 86.



























 

























Część pierwsza relacji dostępna tutaj

W krainie Azteków (1)

 

Bazylika M.B. z Guadelupe

W piątek 13 stycznia o 20.20 wyruszamy pierwszą klasą  InterCity Premium (284,90 zł) z Gdańska  do Warszawy.  Wagon  prawie  pusty. Poczęstunek: brioszki z szynką i dwa napoje  do wyboru. W stolicy jesteśmy po dwóch i pół godzinach jazdy. O 23.16 mamy autobus nocny linii  N 32 na lotnisko. Tu koczujemy na ławkach do godziny czwartej rano. Przy stanowisku Itaki nie widać żadnego przedstawiciela biura, więc udajemy się bezpośrednio do okienek odprawy (pilotkę Barbarę Kunicką spotykamy dopiero na lotnisku w Paryżu). Wylatujemy liniami Air France o 6.25. Lot jest krótki, więc i catering skromny: dwa ciasteczka  biskwity i  napoje. Nie ma żadnego alkoholu. Po drodze lekkie turbulencje. Na paryskim lotnisku Roissy Charles de Gaulle lądujemy o 8.50. Na szczęście na następny lot nie trzeba czekać sześciu godzin, bo zmienił się rozkład i wylatujemy już o 11.35, a nie o 15.40, jak było wcześniej planowane. Lot na dystansie około 9 800 km trwa 11 godzin. Personel pokładowy rozdał nam  maseczki,  ale  bez obowiązku  ich zakładania. O 13.15 zaserwowano lunch: ryba z ryżem  lub makaron z mięsem,  woda, bułka,  masło,  ser topiony, ciasto, cola, wino i kawa.  Nie wiem dlaczego nie lecimy prosto na zachód, lecz przez Anglię, Szkocję  i  przez  kraniec  Grenlandii, a potem  od góry przez Kanadę i USA. Lot urozmaicam sobie oglądaniem filmów (fabularnego „Kompromat” i przyrodniczego dokumentu o  faunie  w Alpach). Na kolację podano nam kanapki, jogurt, bułeczki i napoje (wina zabrakło, gdyż podczas lotu wielu pasażerów raczyło się dodatkowymi buteleczkami).

W Mexico City lądujemy  o 16.25 lokalnego  czasu (7 godzin różnicy) Jest pogodnie, ale niezbyt ciepło. Nic dziwnego, bo znajdujemy się na wysokości około 2 200 m n.p.m. Temperatura powietrza o tej porze roku spada tu w nocy do 6 stopni, a w dzień osiąga nie więcej niż 22 stopnie (w tym samym czasie w Acapulco jest 31 stopni). Przy odprawie zażądano od nas okazania powrotnych biletów.  Nie mieliśmy ich oczywiście, ale na szczęście pilotka była w pobliżu i pokazała upierdliwym pogranicznikom pliki  z biletami na smartfonie. Po odebraniu bagaży poszliśmy wymienić dolary na pesos. Tu też było trochę zbędnych formalności. Oprócz okazania paszportu trzeba było też wypełnić odpowiedni druczek. Wymieniłem 200 USD po kursie 18.81, otrzymując  3762 pesos.

Nasza grupa nie jest zbyt liczna, bo składa się raptem z siedemnastu osób. Jeśliby nie liczyć trzyosobowej rodziny z Nidzicy, z którą zresztą trzymaliśmy się dość blisko, to bylibyśmy najstarszymi uczestnikami tej wycieczki.  W autokarze poznajemy miejscowego przewodnika imieniem Huan. Będzie on nam towarzyszył podczas niemal całej podróży po Meksyku, za wyjątkiem części pobytowej w Acapulco. Do hotelu Kali Ciudadela, położonego w pobliżu centrum meksykańskiej stolicy, docieramy o dziewiętnastej, pokonując wcześniej spore korki na trasie z lotniska. Hotel nie jest  - delikatnie mówiąc – zbyt reprezentacyjny. W naszym pokoju jest ślepe okno (widać z niego oddaloną o metr betonową ścianę), nie działa klimatyzacja i brakuje lodówki. Jest natomiast ekspres przelewowy z zapasem kawy, żelazko i deska do prasowania, telewizor, suszarka oraz sejf. W nocy trochę marzniemy pod cienkimi prześcieradłami (następnego dnia po interwencji u pilotki otrzymujemy koce).

Niedziela  15.01.23

Śniadanie od 8.30. Bufet oferuje m.in. jajecznicę, makaron z sosem,  bułeczki,  owoce,  kawę i herbatę. Nie jest źle, można pojeść. Po śniadaniu wyruszamy do   Muzeum Antropologicznego zlokalizowanego wl Bosque de Chapultepec, czyli największym parku w Meksyku (jest on większy  od nowojorskiego Central Parku). Po wyjściu z autokaru zauważamy, że główną ulicą Paseo de la Reforma przemieszczają się rowerzyści. Jak się później dowiadujemy, przysługuje im ten przywilej raz w miesiącu. Tu przypomina mi się, że w Gdańsku  przejazd rowerowy odbywa się tylko raz w roku, a i to nie każdemu się podoba…

Przed wejściem do Muzeum Antropologicznego stoi pomnik z popiersiem  architekta Pedra Ramireza Vazqueza (1919-2013). Nie bez kozery, bo to on właśnie, inspirując się ruinami Majów w Uxmal, stworzył projekt muzeum. A skoro już o nim wspomniałem, to dodać warto, że  jest on także twórcą innych monumentalnych projektów zrealizowanych w stolicy Meksyku. Bez przesady można powiedzieć, że jedynych w swoim rodzaju na całym świecie. Mam tu na myśli przede wszystkim Stadion Azteków (Estadio Azteca) i  nową Bazylikę Matki Bożej z Guadelupe.  Ten pierwszy obiekt został wybudowany  z okazji Letnich Igrzysk Olimpijskich w 1968 roku. Rozgrywano na nim mecze między innymi podczas  Mistrzostw Świata w piłce nożnej w 1970 i 1986 roku. Obecnie stadion może pomieścić ponad 114 tyś. kibiców (przed 1990 rokiem wchodziło tu nawet 130 tysięcy osób).  Co do nowej bazyliki poświęconej patronce Meksyku, to została wybudowana w latach 1974-1976. Vazquez zaprojektował ją w kształcie  nawiązującym do namiotu Abrahama na Górze Synaj.

Do Muzeum Antropologicznego wchodzimy bez plecaków i dużych przedmiotów w rękach. Nawet wodę trzeba mieć schowaną. Poszczególne sale muzeum rozmieszczone są wokół rozległego patio. Wystawione w nich eksponaty, makiety i wizualizacje obejmują okres od 2 500 r. p.n.e. poprzez kultury Teotihuacán,  Tolteków, Azteków, Majów oraz  kultury z  Oaxaca, wybrzeża Zatoki Meksykańskiej i północy Meksyku. Odwiedzamy tylko kilka z udostępnionych ponad dwudziestu sal wystawowych. Oglądamy m.in.  Kamień  Słońca, replikę korony  z piór (oryginał  znajduje się w Austrii), replikę grobu Palenque i prawdziwą maskę jego twarzy. Poza tym wiele rzeźb, wizerunków i map poglądowych. Szczerze mówiąc, bez dogłębnej znajomości historii Meksyku, trudno się w tym wszystkim odnaleźć.

W czasie wolnym po zwiedzaniu muzeum podziwiamy wspomniany Park Chapultepec.  Na jeziorze Major pływa pełno łódek o rozmaitych kształtach i rozmiarach, np. imitujących łabędzie. Na przyległych alejkach rozłożyli się handlarze pamiątek (na jednym ze stoisk nabywam otwieracz za 50 pesos) oraz sprzedawcy przekąsek. Na pobliskim placu swoje umiejętności prezentują  tancerze i magicy w strojach Indian. Jest głośno i wesoło. Wydaje się też być bezpiecznie, choć generalnie Meksyk  zalicza się do miejsc, w których wskazana jest duża ostrożność, zwłaszcza w nocy i w mniej uczęszczanych miejscach.

Z parku jedziemy do historycznego centrum Meksyku.  Tu wchodzimy najpierw do katedry metropolitalnej (największej w Ameryce Łacińskiej). Jej budowa trwała aż trzysta lat. Przed świątynią  rzuca się w oczy rzeźba z wizerunkiem Jana  Pawła  II. Wykonano ją z przetopionych kluczy. W środku uwagę zwraca Ołtarz Królów z drewna cedrowego oraz dwie ambony   z onyksu. Zdjęcia wolno robić, lecz filmowanie jest zabronione.

Nieopodal katedry znajdują się ruiny Tenochtitlanu (Templo Mayor – Świątynia Azteków)). Oglądamy je pobieżnie i przez plac Zocalo przechodzimy na niezwykle zatłoczony deptak ulicy  Francisco I, oglądając przy okazji z daleka Pałac Narodowy i siedzibę prezydenta. Po drodze mijamy licznych kataryniarzy oraz szamanów okadzających swoich klientów. Jeden z tych „cudotwórców” jest bardzo niezadowolony, gdy zauważa, że go filmuję. Na obiad zachodzimy do restauracji Sanborns mieszczącej się w XVI-wiecznym pałacu Casa de los Azulejos. Jej ściany obłożone są biało-niebieskimi płytkami ceramicznymi. Z zasady nie podaje się tu tradycyjnego menu w wersji papierowej. Na stolikach są bowiem umieszczone kody QR, które można sobie zeskanować i zamówić wybrane dania. Jednak na żądanie można otrzymać wydrukowany jadłospis. Zamawiamy smażoną rybę z ryżem (219 pesos) i piwo Bohemia 0,33 l (70 pesos). Nie są to zbyt wygórowane ceny, ale - dla porównania - w sieciowym sklepie Oxxo butelka piwa Victoria o pojemności 1,2 l kosztuje 42 pesos.

Do hotelu jest blisko, więc wracamy na piechotę.

Poniedziałek,  16.01.23

Po śniadaniu wyjeżdżamy do Sanktuarium Matki Bożej z Guadelupe. Poranek jest rześki, ulice jak zwykle zakorkowane, ale przed obiektami sakralnymi poświęconymi patronce obu Ameryk tłumów  nie widać.  Trochę mnie to dziwi, bo jest to przecież największe na świecie sanktuarium poświęcone Matce Boskiej. Co roku odwiedza je ponad dziesięć milionów pielgrzymów. Najwięcej w dniu 12 grudnia. Według podań historia tego miejsca zaczęła się od objawienia Matki Boskiej niejakiemu Juanowi Diego. Miała mu ona powiedzieć, że chce aby w miejscu objawienia (wzgórze  Cerro de Tepeyac)  wybudowano świątynię. Juan opowiedział o tym zdarzeniu arcybiskupowi de Zummaradze, ale ten go po prostu wyśmiał.  Wobec tego Matka Boska ukazała się Juanowi jeszcze dwukrotnie, a za ostatnim razem sprawiła, że zakwitły róże (nieznane wówczas na tym terenie). Juan zebrał je w chustę z włókien agawy i ponownie udał się do arcybiskupa. Kiedy rozwinął chustę i kwiaty spadły na podłogę, na tkaninie pojawił się obraz Matki Boskiej. Było to w roku 1531, wkrótce po hiszpańskim podboju. Dwa  lata później powstało pierwsze sanktuarium, które następnie było wielokrotnie przebudowywane i powiększane.  W związku z tym, że teren  był podmokły, w połowie XX wieku fundamenty bazyliki zaczęły pękać. Wtedy zapadła decyzja o budowie nowej, do której następnie przeniesiono otaczany czcią obraz Matki Bożej. W 1979 roku, trzy lata po poświęceniu bazyliki, odwiedził ją papież Jan Paweł II, który przybył tu później jeszcze dwukrotnie. Podczas trzeciej i ostatniej wizyty w 1999 roku ogłosił datę 12 grudnia  świętem dla całej Ameryki.

Maseczki  są tu teoretycznie  obowiązkowe, ale noszą je zazwyczaj tylko miejscowi.  Cudowny obraz znajduje się za ołtarzem. Można go więc oglądać, nie przeszkadzając wiernym modlącym się we wnętrzu świątyni. Sprawny przepływ pielgrzymów zapewnia ruchomy chodnik przesuwający się przed obrazem. Obraz znajduje się dość wysoko, nad rozpostartą na ścianie flagą Meksyku. Trudno więc dopatrzeć się w źrenicach  Matki Boskiej przypisywanych im właściwości. Chodzi o  zjawisko potrójnego odbicia, właściwe tylko dla organizmów żywych. Innymi słowy, w źrenicach na obrazie można ponoć dostrzec odbijające się sylwetki dwunastu osób.

Spod sanktuarium udajemy się do odległego o około 50 km Teotihuacan  Jedziemy około godziny, mijając po drodze między innymi plantacje nopali, czyli opuncji figowej. Zanim jednak zaczniemy oglądać „miejsce, gdzie ludzie stają się bogami”, czyli najlepiej zachowane stanowiska archeologiczne w Meksyku, czeka nas mały pokaz i degustacja.  Zażywna Meksykanka demonstruje nam surowe kawałki obsydianu i pokazuje gotowe wyroby z tej cenionej przez jubilerów skały. Następnie pokazuje łodygi agawy i opowiada o jej właściwościach. Mówi, że ta roślina dojrzewa przez siedem lat, po czym można z niej pozyskiwać sok, papier, alkohol oraz włókno. Tu zaznacza, że obraz Matki Bożej z Guadelupe powstał właśnie na chuście wykonanej z agawy. Po tym wstępie zaprasza nas na degustację pięciu rodzajów alkoholu. Nie pamiętam wszystkich, ale na pewno była tequila, mezcal i likiery Teotihuacano. Tu przypomina mi się powiedzenie o  meksykańskich witaminach  T, do których zalicza się: tortilla, tacos, tapas, tortas, tostades i teguila. A gdy już wszystkiego wysłuchaliśmy i wszystko wypiliśmy, czekało nas to, co zawsze przy podobnych okazjach: zakupy w ogromnym sklepie…

Dopiero po tym czekało nas zwiedzanie prekolumbijskiego miasta Quetzalcotla. Zaczęliśmy od wejścia na Ciudadela (cytadela). Tę wielopoziomową budowlę zdobią płaskorzeźby z motywami  Pierzastego Węża i wyłupiastych oczu Tlaloca (boga deszczu). Po przerwie obiadowej w Mayahuel Teotihuan, gdzie zjadłem pożywną gęstą zupę Azteca za 76 pesos, wysłuchałem występu dwóch mariachi  i zapłaciłem rachunek nie kelnerowi tylko w kasie, przyszedł czas na Aleję Zmarłych, Piramidę Księżyca i Piramidę Słońca. Niestety, od wybuchu pandemii koronawirusa wejście na te piramidy jest zabronione. Można je więc podziwiać tylko z dołu. Zajrzeliśmy też do Pałacu Jaguara i Pałacu Quetzapaplotla, gdzie zachowały się resztki malowideł i płaskorzeźb przedstawiających muszle, kwiaty oraz ptaki.























 Część druga relacji tutaj

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty