Acapulco |
Wtorek 17.01.23
O dziewiątej opuszczamy stolicę Meksyku, choć jeszcze definitywnie się z nią nie żegnamy. Przed nami kilkudniowy pobyt w Acapulco. Zanim jednak dojedziemy nad wschodnie wybrzeże Pacyfiku czeka nas jeszcze wizyta w urokliwym mieście Taxco de Alarcon. Po wyjeździe z Mexico City przedzieramy się przez wysokie na ponad 3 000 m n.p.m. góry. W europejskich warunkach na tych wysokościach widać tylko gołe lub pokryte śniegiem skały. Tutaj zaś szczyty pokryte są bujną zielenią, a po obu stronach drogi spotkać można liczne plantacje kukurydzy.
Taxco rozłożone jest malowniczo na zboczu góry należącej do łańcucha Kordyliery Wulkanicznej. Szczególnie zachwycają czerwone dachy kontrastujące z białymi ścianami domów. Uliczki są tutaj wąskie i strome, ale dość intensywny ruch odbywa się raczej płynnie. Nawierzchnie dróg wykonane są przeważnie z kamienia. Charakterystyczne dla Taxco są białe volksvageny „garbusy”, które jeżdżą tu jako taksówki. Na skale górującej nad miastem widoczna jest niemal z każdego miejsca monumentalna figura Chrystusa.
Naszą wizytę w Taxco rozpoczynamy od sklepu jubilerskiego, w którym znajduje się szczególnie dużo wyrobów ze srebra. Nie bez kozery, bo miasto było kiedyś znaczącym ośrodkiem wydobycia tego kruszcu. Do dzisiaj zresztą są tu sztolnie, które można zwiedzać. Nad sklepem umieszczona jest makieta kopalni srebra. Tutaj dowiadujemy się o metodach wydobywania srebra oraz otrzymujemy rady, jak rozpoznać prawdziwe srebro od imitujących je stopów innych metali. Jak zwykle w takich przypadkach jest też poczęstunek: najpierw drink z teguilą, a potem kieliszek mezcalu. Wszystko po to, żeby zachęcić nas do robienia zakupów.
Spacerkiem udajemy się w stronę rynku. Wspinając się pod górę mijamy między innymi kościół San Bernardino, przed którym stoją rzeźby przedstawiające postaci z procesji pokutnych (na ramionach dźwigają ciężary proporcjonalne do ilości popełnionych grzechów). Wreszcie dochodzimy do kościoła pod wezwaniem Santa Prisca. Jest on wykonany z różowego kamienia, a ufundował go w połowie osiemnastego wieku José de la Borda, który jako przedsiębiorca wzbogacił się na wydobyciu srebra. Do wnętrza świątyni można wejść dopiero po założeniu maseczki, a żeby podziwiać panoramę miasta z wieży, należy wpierw wrzucić 50 pesos do drewnianej skarbony. Kościół posiada aż dziewięć ołtarzy rzeźbionych w drewnie i pokrytych płatkami złota. Ołtarz główny poświęcony jest patronom miasta, czyli św.. Prysce i św. Sebastianowi.
Do Acapulco w stanie Guerrero docieramy o 20.30. Nasz hotel Elcano położony jest tuż przy plaży. Otrzymujemy pokój na czwartym piętrze. Obszerny, czysty i z balkonem od strony oceanu. Będziemy stąd w kolejnych dniach podziwiać wspaniałe zachody słńca na Zatoką Aacapulco. Póki co jednak udajemy się na kolację. Wybór dań jest spory. Obowiązuje samoobsługa, jedynie wino serwują kelnerzy. Po kolacji schodzimy do położonego tuż przy plaży baru. Jest on czynny do godziny 23. Temperatura powietrza wynosi 22 stopnie, więc można przyjemnie spędzić czas przy dowolnie wybranym drinku. Co ciekawe, karta drinków sporządzona jest w dwóch językach: po hiszpańsku i po polsku. Ma to swoje uzasadnienie, jak się wkrótce przekonujemy. Gros turystów stanowią bowiem nasi rodacy. Przed hotelem stoją cztery maszty z flagami: meksykańską, amerykańską, hiszpańską i – zgadnijcie! Tak, właśnie polską!
Środa, 18 01.23
Rano odbywam pięciokilometrowy spacer wzdłuż szpaleru hoteli i barów, żeby poznać nieco Acapulco. Miasto jest położone wokół półkolistej zatoki, na stosunkowo wąskim pasie płaskiej ziemi. Jego szerokość wynosi bowiem zaledwie 800 metrów. Dalej rozciągają się już góry. Na ulicy zauważam przejeżdżające często wojskowe samochody z żołnierzami z długą bronią. Nie brak też patroli pieszych. Widać, że zwraca się tu dużą uwagę na bezpieczeństwo turystów. Nic dziwnego, bo przecież Acapulco to jeden z najpopularniejszych kurortów w Meksyku. Rozsławiła go między innymi piosenka w wykonaniu włoskiego zespołu Ricchi E Poveri (jesienią ubiegłego roku zmarł Franco Gatti, jeden z założycieli zespołu).
Po porannym spacerze popływałem nieco w basenie, potem spędziłem trochę czasu na plaży, rozmawiając i drinkując ze wspomnianą już rodziną z Nidzicy (Danuta, Irena i Tadeusz).
Po obiedzie miałem chęć jechać popatrzeć na śmiałków skaczących z wysokiego na 35 metrów klifu. Nie zebrała się jednak grupa chętnych. Odbyłem więc kolejny spacer, tym razem ośmiokilometrowy, przy temperaturze 29 stopni w cieniu. Po powrocie z przyjemnością chłodziłem się zimnym piwem Dos Equis.
Czwartek, 19.01.23
Przed południem wyjeżdżamy busem na Lagunę de Coyuca. Tu wsiadamy do drewnianej łodzi z silnikiem i płyniemy w stronę Wyspy Więziennej (Isla Presidio), choć obecnie częściej nazywa się ją Wyspą Ptaków. Poza chmarami rozmaitego ptactwa nie ma tu bowiem żadnego więźnia. Owszem, kiedyś miejsce to było używane w celu izolacji złoczyńców. Trudno było stąd uciec, bo dookoła wyspy pływały krokodyle. Teraz spotykamy tylko jednego, ale po pierwsze w ogrodzonym zbiorniku, a po drugie na innej wyspie. Mowa o Isla Montosa (Pagórkowata Wyspa), na której zatrzymujemy się na krótki wypoczynek. Oprócz krokodyla i paru żółwi znajduje się tu Mirador del Beso (Altana Pocałunku), czyli coś w rodzaju baru na świeżym powietrzu. Jest tu parę stolików, kilka hamaków i kilkanaście odymionych patelni, które stawiane są bezpośrednio na ogniu rozpalanym na specjalnie ustawionych kamieniach. W oddali widać lasy namorzynowe i góry Sierra Madre. Zupełnie inny widok mamy po przejechaniu na drugą stronę drogi oddzielającej lagunę od oceanu. Przede wszystkim jest tu długa i szeroka piaszczysta plaża, o którą rozbijają się fale Oceanu Spokojnego. Posiadłość, do której przyjeżdżamy wraz z jej właścicielem nazywa się El Terreno Club de Playa. Składa się z ładnej piętrowej willi, sporego basenu, altany i dobrze utrzymanego trawnika. Tu otrzymujemy najpierw powitalnego drinka Coco Loco, wypuszczamy do oceanu małe żółwiki, a następnie zjadamy smaczny obiad i korzystamy przez parę godzin z open baru, jednocześnie spacerując po plaży lub pływając w basenie. O osiemnastej wracamy do hotelu. Całość wycieczki kosztowała 60 USD (aktualnie cena wynosi już 90 USD).
Wieczorem jak zwykle piękny zachód słońca.
Piątek, 20.01.23
Rano odbywam ostatni dłuższy spacer (ponad 12 km). Tym razem kieruję się w stronę portu. Czasami zawijają tu duże statki wycieczkowe. Tym razem nie było jednak żadnego. Na redzie stał tylko duży frachtowiec. Acapulco jest bowiem nie tylko kurortem, ale także ważnym ośrodkiem portowym. Już w XVI wieku odgrywało wielką rolę w handlu pomiędzy Chinami i Hiszpanią (towary z portu Acapulco transportowano drogą lądową do Zatoki Meksykańskiej). Spod rzeźby przedstawiającej nagą kobietę rozciąga się wspaniały widok na cała Zatokę Acapulco. Nieopodal na chodniku stoją stragany ze świeżymi rybami, a kilkaset metrów dalej wśród drzew przechadzają się kury i dorodny kogut. Po drodze do hotelu zajrzałem jeszcze do parku Papagayo. Spacer w cieniu drzew byłby tu przyjemny, gdyby nie zbyt duża ilość żwiru w alejkach. Obejrzałem więc zacumowany przy brzegu niewielkiego zbiornika wodnego Galeon San Pedro i niespiesznie wróciłem do hotelu Elcano.
Sobota, 21.01.23
Po śniadaniu żegnamy Acapulco i autostradą Słońca jedziemy do Mexixo City, a konkretnie do południowej dzielnicy Xochimilco. Dystans 370 km, z dwoma przerwami po drodze, pokonujemy w sześć godzin. Naszym celem są słynne pływające ogrody, jedyne pozostałości prekolumbijskich miast na wodzie. Xochimilco w języku nahuatl oznacza „miejsce kwiecistego pola”. Po wyjściu z autokaru i przejściu przez zatłoczony targ wsiadamy do jednej z licznych łodzi (trajineras). Na niezbyt szerokim kanale jest tak ciasno, że łodzie co rusz się zderzają. Trzeba więc mocno trzymać w garści butelki czy kubki, bo łatwo zalać sobie lub sąsiadowi ubranie. Wspominam o tym, gdyż na trajineras tradycyjnie spożywa się posiłki. Nie inaczej było też w naszym przypadku. Na długim wąskim stole rozłożono przystawki, a następnie zaserwowano obiad. Oprócz łodzi z turystami pływają też te z kwiatami, kotłami z jedzeniem oraz z grupami mariachi. Ci ostatni tylko czekają na sygnał, by wskoczyć na rufę i dziób, by zacząć raczyć turystów swoimi rzewnymi serenadami. Takich grup jest zwykle kilka, więc łatwo wyobrazić sobie ogromny gwar i kakofonię dźwięków rozchodzących się po całym kanale. Sternicy łodzi posługują się przy manewrowaniu długimi tyczkami, podobnymi do tych używanych przez gondolierów w Wenecji. Mają jednak znacznie cięższą pracę, gdyż trajineras są znacznie szersze od tradycyjnych gondoli weneckich.
Xochimilco jest ostatnim punktem naszego programu. Prosto stad jedziemy na lotnisko. Tym razem mamy lecieć liniami KLM. Przy odprawie biletowej czeka nas niemiła niespodzianka. Nasz bagaż waży bowiem 26 kg, a dopuszczalne jest tylko 23. Nie pomaga tłumaczenie, że przecież mieścimy się w limicie na dwie osoby. Kiedyś faktycznie można było to podzielić, ale teraz przepisy są bardziej restrykcyjne. Musieliśmy zatem część rzeczy przełożyć do bagażu podręcznego. Jakby tego było mało, pracownica odmówiła nam ponownego przyjęcia, gdyż – jak stwierdziła – właśnie zakończyła pracę. Trzeba więc było ustawić się do innego okienka. Również przy kontroli bezpieczeństwa dokładnie przetrzepano nasze bagaże podręczne, rekwirując buteleczkę wody o pojemności zaledwie 200 ml (w krajach arabskich przepuszczano mi nawet półlitrowe).
Lot nad Atlantykiem był spokojny, dopiero nad Anglią wystąpiły niewielkie turbulencje. Niestety, w Amsterdamie musieliśmy czekać na lot do Warszawy aż 6 godzin. Tu z kolei czekało nas 5 godzin oczekiwania na pociąg. W efekcie w domu byliśmy po 40 godzinach od opuszczenia hotelu Elcano w Acapulco. I tak oto zakończył się mój 74 wyjazd zagraniczny, a do statystyki doszedł kolejny odwiedzony kraj (63). Co do lotów, to odbyłem ich dotychczas 86.
Część pierwsza relacji dostępna tutaj
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz