W krainie Azteków (1)

 

Bazylika M.B. z Guadelupe

W piątek 13 stycznia o 20.20 wyruszamy pierwszą klasą  InterCity Premium (284,90 zł) z Gdańska  do Warszawy.  Wagon  prawie  pusty. Poczęstunek: brioszki z szynką i dwa napoje  do wyboru. W stolicy jesteśmy po dwóch i pół godzinach jazdy. O 23.16 mamy autobus nocny linii  N 32 na lotnisko. Tu koczujemy na ławkach do godziny czwartej rano. Przy stanowisku Itaki nie widać żadnego przedstawiciela biura, więc udajemy się bezpośrednio do okienek odprawy (pilotkę Barbarę Kunicką spotykamy dopiero na lotnisku w Paryżu). Wylatujemy liniami Air France o 6.25. Lot jest krótki, więc i catering skromny: dwa ciasteczka  biskwity i  napoje. Nie ma żadnego alkoholu. Po drodze lekkie turbulencje. Na paryskim lotnisku Roissy Charles de Gaulle lądujemy o 8.50. Na szczęście na następny lot nie trzeba czekać sześciu godzin, bo zmienił się rozkład i wylatujemy już o 11.35, a nie o 15.40, jak było wcześniej planowane. Lot na dystansie około 9 800 km trwa 11 godzin. Personel pokładowy rozdał nam  maseczki,  ale  bez obowiązku  ich zakładania. O 13.15 zaserwowano lunch: ryba z ryżem  lub makaron z mięsem,  woda, bułka,  masło,  ser topiony, ciasto, cola, wino i kawa.  Nie wiem dlaczego nie lecimy prosto na zachód, lecz przez Anglię, Szkocję  i  przez  kraniec  Grenlandii, a potem  od góry przez Kanadę i USA. Lot urozmaicam sobie oglądaniem filmów (fabularnego „Kompromat” i przyrodniczego dokumentu o  faunie  w Alpach). Na kolację podano nam kanapki, jogurt, bułeczki i napoje (wina zabrakło, gdyż podczas lotu wielu pasażerów raczyło się dodatkowymi buteleczkami).

W Mexico City lądujemy  o 16.25 lokalnego  czasu (7 godzin różnicy) Jest pogodnie, ale niezbyt ciepło. Nic dziwnego, bo znajdujemy się na wysokości około 2 200 m n.p.m. Temperatura powietrza o tej porze roku spada tu w nocy do 6 stopni, a w dzień osiąga nie więcej niż 22 stopnie (w tym samym czasie w Acapulco jest 31 stopni). Przy odprawie zażądano od nas okazania powrotnych biletów.  Nie mieliśmy ich oczywiście, ale na szczęście pilotka była w pobliżu i pokazała upierdliwym pogranicznikom pliki  z biletami na smartfonie. Po odebraniu bagaży poszliśmy wymienić dolary na pesos. Tu też było trochę zbędnych formalności. Oprócz okazania paszportu trzeba było też wypełnić odpowiedni druczek. Wymieniłem 200 USD po kursie 18.81, otrzymując  3762 pesos.

Nasza grupa nie jest zbyt liczna, bo składa się raptem z siedemnastu osób. Jeśliby nie liczyć trzyosobowej rodziny z Nidzicy, z którą zresztą trzymaliśmy się dość blisko, to bylibyśmy najstarszymi uczestnikami tej wycieczki.  W autokarze poznajemy miejscowego przewodnika imieniem Huan. Będzie on nam towarzyszył podczas niemal całej podróży po Meksyku, za wyjątkiem części pobytowej w Acapulco. Do hotelu Kali Ciudadela, położonego w pobliżu centrum meksykańskiej stolicy, docieramy o dziewiętnastej, pokonując wcześniej spore korki na trasie z lotniska. Hotel nie jest  - delikatnie mówiąc – zbyt reprezentacyjny. W naszym pokoju jest ślepe okno (widać z niego oddaloną o metr betonową ścianę), nie działa klimatyzacja i brakuje lodówki. Jest natomiast ekspres przelewowy z zapasem kawy, żelazko i deska do prasowania, telewizor, suszarka oraz sejf. W nocy trochę marzniemy pod cienkimi prześcieradłami (następnego dnia po interwencji u pilotki otrzymujemy koce).

Niedziela  15.01.23

Śniadanie od 8.30. Bufet oferuje m.in. jajecznicę, makaron z sosem,  bułeczki,  owoce,  kawę i herbatę. Nie jest źle, można pojeść. Po śniadaniu wyruszamy do   Muzeum Antropologicznego zlokalizowanego wl Bosque de Chapultepec, czyli największym parku w Meksyku (jest on większy  od nowojorskiego Central Parku). Po wyjściu z autokaru zauważamy, że główną ulicą Paseo de la Reforma przemieszczają się rowerzyści. Jak się później dowiadujemy, przysługuje im ten przywilej raz w miesiącu. Tu przypomina mi się, że w Gdańsku  przejazd rowerowy odbywa się tylko raz w roku, a i to nie każdemu się podoba…

Przed wejściem do Muzeum Antropologicznego stoi pomnik z popiersiem  architekta Pedra Ramireza Vazqueza (1919-2013). Nie bez kozery, bo to on właśnie, inspirując się ruinami Majów w Uxmal, stworzył projekt muzeum. A skoro już o nim wspomniałem, to dodać warto, że  jest on także twórcą innych monumentalnych projektów zrealizowanych w stolicy Meksyku. Bez przesady można powiedzieć, że jedynych w swoim rodzaju na całym świecie. Mam tu na myśli przede wszystkim Stadion Azteków (Estadio Azteca) i  nową Bazylikę Matki Bożej z Guadelupe.  Ten pierwszy obiekt został wybudowany  z okazji Letnich Igrzysk Olimpijskich w 1968 roku. Rozgrywano na nim mecze między innymi podczas  Mistrzostw Świata w piłce nożnej w 1970 i 1986 roku. Obecnie stadion może pomieścić ponad 114 tyś. kibiców (przed 1990 rokiem wchodziło tu nawet 130 tysięcy osób).  Co do nowej bazyliki poświęconej patronce Meksyku, to została wybudowana w latach 1974-1976. Vazquez zaprojektował ją w kształcie  nawiązującym do namiotu Abrahama na Górze Synaj.

Do Muzeum Antropologicznego wchodzimy bez plecaków i dużych przedmiotów w rękach. Nawet wodę trzeba mieć schowaną. Poszczególne sale muzeum rozmieszczone są wokół rozległego patio. Wystawione w nich eksponaty, makiety i wizualizacje obejmują okres od 2 500 r. p.n.e. poprzez kultury Teotihuacán,  Tolteków, Azteków, Majów oraz  kultury z  Oaxaca, wybrzeża Zatoki Meksykańskiej i północy Meksyku. Odwiedzamy tylko kilka z udostępnionych ponad dwudziestu sal wystawowych. Oglądamy m.in.  Kamień  Słońca, replikę korony  z piór (oryginał  znajduje się w Austrii), replikę grobu Palenque i prawdziwą maskę jego twarzy. Poza tym wiele rzeźb, wizerunków i map poglądowych. Szczerze mówiąc, bez dogłębnej znajomości historii Meksyku, trudno się w tym wszystkim odnaleźć.

W czasie wolnym po zwiedzaniu muzeum podziwiamy wspomniany Park Chapultepec.  Na jeziorze Major pływa pełno łódek o rozmaitych kształtach i rozmiarach, np. imitujących łabędzie. Na przyległych alejkach rozłożyli się handlarze pamiątek (na jednym ze stoisk nabywam otwieracz za 50 pesos) oraz sprzedawcy przekąsek. Na pobliskim placu swoje umiejętności prezentują  tancerze i magicy w strojach Indian. Jest głośno i wesoło. Wydaje się też być bezpiecznie, choć generalnie Meksyk  zalicza się do miejsc, w których wskazana jest duża ostrożność, zwłaszcza w nocy i w mniej uczęszczanych miejscach.

Z parku jedziemy do historycznego centrum Meksyku.  Tu wchodzimy najpierw do katedry metropolitalnej (największej w Ameryce Łacińskiej). Jej budowa trwała aż trzysta lat. Przed świątynią  rzuca się w oczy rzeźba z wizerunkiem Jana  Pawła  II. Wykonano ją z przetopionych kluczy. W środku uwagę zwraca Ołtarz Królów z drewna cedrowego oraz dwie ambony   z onyksu. Zdjęcia wolno robić, lecz filmowanie jest zabronione.

Nieopodal katedry znajdują się ruiny Tenochtitlanu (Templo Mayor – Świątynia Azteków)). Oglądamy je pobieżnie i przez plac Zocalo przechodzimy na niezwykle zatłoczony deptak ulicy  Francisco I, oglądając przy okazji z daleka Pałac Narodowy i siedzibę prezydenta. Po drodze mijamy licznych kataryniarzy oraz szamanów okadzających swoich klientów. Jeden z tych „cudotwórców” jest bardzo niezadowolony, gdy zauważa, że go filmuję. Na obiad zachodzimy do restauracji Sanborns mieszczącej się w XVI-wiecznym pałacu Casa de los Azulejos. Jej ściany obłożone są biało-niebieskimi płytkami ceramicznymi. Z zasady nie podaje się tu tradycyjnego menu w wersji papierowej. Na stolikach są bowiem umieszczone kody QR, które można sobie zeskanować i zamówić wybrane dania. Jednak na żądanie można otrzymać wydrukowany jadłospis. Zamawiamy smażoną rybę z ryżem (219 pesos) i piwo Bohemia 0,33 l (70 pesos). Nie są to zbyt wygórowane ceny, ale - dla porównania - w sieciowym sklepie Oxxo butelka piwa Victoria o pojemności 1,2 l kosztuje 42 pesos.

Do hotelu jest blisko, więc wracamy na piechotę.

Poniedziałek,  16.01.23

Po śniadaniu wyjeżdżamy do Sanktuarium Matki Bożej z Guadelupe. Poranek jest rześki, ulice jak zwykle zakorkowane, ale przed obiektami sakralnymi poświęconymi patronce obu Ameryk tłumów  nie widać.  Trochę mnie to dziwi, bo jest to przecież największe na świecie sanktuarium poświęcone Matce Boskiej. Co roku odwiedza je ponad dziesięć milionów pielgrzymów. Najwięcej w dniu 12 grudnia. Według podań historia tego miejsca zaczęła się od objawienia Matki Boskiej niejakiemu Juanowi Diego. Miała mu ona powiedzieć, że chce aby w miejscu objawienia (wzgórze  Cerro de Tepeyac)  wybudowano świątynię. Juan opowiedział o tym zdarzeniu arcybiskupowi de Zummaradze, ale ten go po prostu wyśmiał.  Wobec tego Matka Boska ukazała się Juanowi jeszcze dwukrotnie, a za ostatnim razem sprawiła, że zakwitły róże (nieznane wówczas na tym terenie). Juan zebrał je w chustę z włókien agawy i ponownie udał się do arcybiskupa. Kiedy rozwinął chustę i kwiaty spadły na podłogę, na tkaninie pojawił się obraz Matki Boskiej. Było to w roku 1531, wkrótce po hiszpańskim podboju. Dwa  lata później powstało pierwsze sanktuarium, które następnie było wielokrotnie przebudowywane i powiększane.  W związku z tym, że teren  był podmokły, w połowie XX wieku fundamenty bazyliki zaczęły pękać. Wtedy zapadła decyzja o budowie nowej, do której następnie przeniesiono otaczany czcią obraz Matki Bożej. W 1979 roku, trzy lata po poświęceniu bazyliki, odwiedził ją papież Jan Paweł II, który przybył tu później jeszcze dwukrotnie. Podczas trzeciej i ostatniej wizyty w 1999 roku ogłosił datę 12 grudnia  świętem dla całej Ameryki.

Maseczki  są tu teoretycznie  obowiązkowe, ale noszą je zazwyczaj tylko miejscowi.  Cudowny obraz znajduje się za ołtarzem. Można go więc oglądać, nie przeszkadzając wiernym modlącym się we wnętrzu świątyni. Sprawny przepływ pielgrzymów zapewnia ruchomy chodnik przesuwający się przed obrazem. Obraz znajduje się dość wysoko, nad rozpostartą na ścianie flagą Meksyku. Trudno więc dopatrzeć się w źrenicach  Matki Boskiej przypisywanych im właściwości. Chodzi o  zjawisko potrójnego odbicia, właściwe tylko dla organizmów żywych. Innymi słowy, w źrenicach na obrazie można ponoć dostrzec odbijające się sylwetki dwunastu osób.

Spod sanktuarium udajemy się do odległego o około 50 km Teotihuacan  Jedziemy około godziny, mijając po drodze między innymi plantacje nopali, czyli opuncji figowej. Zanim jednak zaczniemy oglądać „miejsce, gdzie ludzie stają się bogami”, czyli najlepiej zachowane stanowiska archeologiczne w Meksyku, czeka nas mały pokaz i degustacja.  Zażywna Meksykanka demonstruje nam surowe kawałki obsydianu i pokazuje gotowe wyroby z tej cenionej przez jubilerów skały. Następnie pokazuje łodygi agawy i opowiada o jej właściwościach. Mówi, że ta roślina dojrzewa przez siedem lat, po czym można z niej pozyskiwać sok, papier, alkohol oraz włókno. Tu zaznacza, że obraz Matki Bożej z Guadelupe powstał właśnie na chuście wykonanej z agawy. Po tym wstępie zaprasza nas na degustację pięciu rodzajów alkoholu. Nie pamiętam wszystkich, ale na pewno była tequila, mezcal i likiery Teotihuacano. Tu przypomina mi się powiedzenie o  meksykańskich witaminach  T, do których zalicza się: tortilla, tacos, tapas, tortas, tostades i teguila. A gdy już wszystkiego wysłuchaliśmy i wszystko wypiliśmy, czekało nas to, co zawsze przy podobnych okazjach: zakupy w ogromnym sklepie…

Dopiero po tym czekało nas zwiedzanie prekolumbijskiego miasta Quetzalcotla. Zaczęliśmy od wejścia na Ciudadela (cytadela). Tę wielopoziomową budowlę zdobią płaskorzeźby z motywami  Pierzastego Węża i wyłupiastych oczu Tlaloca (boga deszczu). Po przerwie obiadowej w Mayahuel Teotihuan, gdzie zjadłem pożywną gęstą zupę Azteca za 76 pesos, wysłuchałem występu dwóch mariachi  i zapłaciłem rachunek nie kelnerowi tylko w kasie, przyszedł czas na Aleję Zmarłych, Piramidę Księżyca i Piramidę Słońca. Niestety, od wybuchu pandemii koronawirusa wejście na te piramidy jest zabronione. Można je więc podziwiać tylko z dołu. Zajrzeliśmy też do Pałacu Jaguara i Pałacu Quetzapaplotla, gdzie zachowały się resztki malowideł i płaskorzeźb przedstawiających muszle, kwiaty oraz ptaki.























 Część druga relacji tutaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty