Wadi Rum, Petra i okolice

 


Czwartek 23.09

Rano wstaję o brzasku i wchodzę na pobliskie wzgórze, żeby obserwować wschód słońca. Niesamowite wrażenie, gdy  wraz z pojawiającymi się promieniami zmieniają się kolory skał i na czerwono zabarwia się piasek pustyni. No i ta dzwoniąca w uszach cisza.

Po śniadaniu znowu wsiadamy na otwarte paki terenówek i ruszamy w głąb pustyni Wadi Rum. Jedziemy szeroką doliną okoloną skalistymi wzgórzami. Najpierw zatrzymujemy się przy Khaz'ali Canyon. Przed wejściem do wąskiego i wysokiego kanionu rośnie zielone drzewo. Wewnątrz  wąwozu ściany pokryte są petroglifami. Na temat samego wzgórza krąży wiele legend. Jedna z nich opowiada o Beduinie, który uwiódł dziewczynę wbrew woli jej rodziny i nie chcąc dać się złapać żywcem, skoczył w przepaść. Faktem natomiast jest, że te okolice służyły za plenery dla wielu filmów. Kręcono tu  sceny m.in. do takich obrazów, jak: „Lawrence z Arabii”, „Czerwona Planeta”, „Marsjanin” czy „Transformes”. Kolejny postój robimy przy wysokiej wydmie z bardzo drobnym piaskiem. Wchodzi się na nią najlepiej na bosaka, bo nogi zapadają się bardzo głęboko. Po wdrapaniu się na wierzchołek i uspokojeniu oddechu można delektować się pięknymi widokami. Jednak nie za długo, bo słońce pali niemiłosiernie, a rozgrzany piasek przypieka stopy. Na dole, pod namiotem ze sklepikami, czeka gorąca i słodka herbata.  Parę kilometrów dalej dojeżdżamy do skalistej góry, pod którą stoją wielbłądy i ich przewodnicy. Płaci się zarówno za krótką przejażdżkę, jak i za zrobienie sobie zdjęcia z dromaderem. Herbata nadal gratis.

Z Wadi Rum już niedaleko do Akaby. Zjawiamy się w tym nadmorskim kurorcie wczesnym popołudniem. Odwiedzamy najpierw sklep wolnocłowy. Podobno są tu najniższe ceny w Jordanii. W przypadku papierosów być może jest tak w istocie, bo karton najtańszych kosztuje 16 dolarów, czyli w przeliczeniu jakieś 6,40 zł za paczkę. Jeżeli chodzi o alkohol, to nie ma już tak dobrze. Piwo 0,33 litra kosztuje 11 zł, a litrowa butelka wódki Gorbaczow około 110 zł.

Główna ulica  Akaby, biegnąca wzdłuż wybrzeża Morza Czerwonego, wysadzona jest palmami  daktylowymi. Szeroka plaża sąsiaduje w jednym miejscu z uprawnymi grządkami. Wspominam o tym, bo jest to dość niecodzienny widok. Zazwyczaj w takiej lokalizacji znajdują się hotele czy punkty gastronomiczne. Tu jednak właściciel oparł się wszelkim naciskom i nie sprzedał swojego gruntu. Kilkaset metrów dalej znajduje się przebudowywany aktualnie zamek pochodzący z XVI wieku. Poza tym w tym jedynym w Jordanii portowym mieście nie ma nic specjalnego do oglądania. Można oczywiście pokręcić się po bazarze, gdzie panuje typowo arabska atmosfera z głośnym nawoływaniem sprzedawców, targowaniem się oraz widokiem wiszących głów krów i całych tuszy kóz. Po dłuższym spacerze zauważyłem, że Jordańczycy namiętnie  palą papierosy, co nieco mnie zaskoczyło, bo sądziłem, że wolą sziszę. Zupełnie natomiast nie zdziwiło mnie to, że zarówno kobiety jak i mężczyźni, kąpią się w morzu w ubraniach. Takie obrazki widywałem już bowiem wielokrotnie w innych krajach arabskich. Przyznam jednak, że nie widziałem wcześniej nikogo kąpiącego się w maseczce. A tu i owszem – siedząca w wodzie kobieta miała zasłonięte usta i nos nie tradycyjnym nikabem, lecz zwykłą medyczną maseczką.

Tym razem nocleg wypadł w hotelu Beduin Garden Village, położonym mniej więcej w połowie drogi między granicą z Izraelem a  Arabią Saudyjską. Ulokowano nas w pokoju z założenia dwuosobowym, do którego upchano pięć łóżek. Mało tego – jedyne niewielkie okno wychodziło wprost na ścianę sąsiedniego pawilonu, czyli praktycznie rzecz biorąc, było ślepe. Jednakże obiekt jako całość sprawiał przyjemne wrażenie. Posiadał basen, restaurację na świeżym powietrzu, a między domkami rosły palmy z kiściami dojrzałych daktyli oraz sporo kwiatów. Hotelowa kuchnia też była nie najgorsza, czego dowodem  smaczna ryba z grilla na kolację.

Piątek 24.09

Ten dzień był przeznaczony na odpoczynek, czyli plażowanie, kąpiel  w morzu i co tam komu przyszło do głowy. Woda w Morzu Czerwonym  była czysta i ciepła. Dno przy brzegu kamieniste, ale nieco dalej już piaszczyste. Niezbyt głęboko. Jakieś 100 metrów od brzegu można było już podziwiać rafę koralową. Wystarczy mieć maskę i rurkę. Na plaży widać trochę Rosjan, ale przeważają miejscowi. Ci ostatni przychodzą całymi rodzinami. Mężczyźni przeważnie siedzą pod parasolami i palą sziszę lub nurkują, kobiety skupiają się w grupkach i pluskają w płytkiej wodzie.

Po południu wybraliśmy się w półtoragodzinny rejs łodzią ze szklanymi  burtami. Naszą przewodniczką była Irina, której dziadkowie  byli z jednej strony Bułgarami a z drugiej Polakami. Ona sam świetnie mówiła po rosyjsku i po angielsku. Obejrzeliśmy najpierw leżące na dnie wraki samolotu i czołgu, a potem pływaliśmy  wśród kolorowych  fragmentów rafy koralowej. Najbardziej znane koralowce to trzy Gorgony. Był jeszcze ogród japoński i wrak statku. Nasz statek Neptune 1048 zaczynał i kończył rejs w marinie luksusowego ośrodka Tala Bay, około 2 km od naszego hotelu.

Sobota 25.09

Przed południem przyjeżdżamy do  Wadi Musa. Tu będziemy mieć sześć godzin na zwiedzanie jednego z najbardziej znanych miejsc w Jordanii – Petry. Od wejścia do centralnego punktu, czyli Skarbca, wiedzie wąska wijąca się między wysokimi skałami droga. Można ją pokonać pieszo lub podjechać meleksem. Ta przyjemność kosztuje jednak 15 dinarów od osoby. Tańsza jest przejażdżka na koniu (2-5 JOD), ale znacznie krótsza. Ja osobiście, jak zwykle, zawierzam własnym nogom. Droga do Skarbca (Al.-Khazna) zajmuje mi około pół godziny.  Kiedy tam docieram, stoję przed dłuższą oczarowany i zastanawiam  się,  ilu ludzi  przede  mną  patrzyło na to skalne miasto, będące  śladem  aktywności i zdolności Nabatejczyków. Widziałem  już  podobne  wytwory rąk  ludzkich  w gruzińskiej  Wardzii i Uplisciche, podziwiałem  chińskie  Longmen (Groty Smoczej Jamy) i podziemne  miasto w tureckiej  Kapadocji. Petra wydaje mi się jednak  być najbardziej  niesamowita.

Na sporym placu przed Skarbcem kręci się mnóstwo handlarzy  pamiątek i  zwykłych naciągaczy. Nie brakuje też żebrzących dzieci. Za umożliwienie wejścia na zamurowane od dołu schody prowadzące na jedną ze ścian wąwozu domorośli przewodnicy żądają 5 dinarów, a za wprowadzenie na skalną półkę, z której lepiej widać Skarbiec, 3,5. Idę kilkaset metrów dalej i znajduję po lewej stronie kamienne schody, przy których nikogo nie ma. Wspinam się zakosami przez kilkanaście minut, aż wreszcie wychodzę na pofałdowany płaskowyż. Nie widać tu żadnych turystów, ale wydeptana ścieżka świadczy o tym, że ktoś tędy chodzi. Po przejściu około kilometra spotykam grupkę Francuzów. Pozdrawiamy się  i idziemy w przeciwne strony. Szukam wzrokiem wąwozu, którym przyszedłem od strony Wadi Musa, ale nie mogę go odnaleźć. Idę więc na wyczucie coraz bardziej wąską ścieżką pośród iście księżycowego krajobrazu. Słońce przygrzewa coraz mocniej. Na jednym ze wzgórz spotykam pasterza ze stadem kóz. Dziwi się, że idę tędy sam. Chwilę później zbliża się jeździec na koniu i proponuje podwózkę. Najpierw chce 10 dinarów, potem schodzi do pięciu, ale nie daję się skusić. Tłumaczę mu, że  wolę chodzić na własnych nogach.  Kiedy dochodzę wreszcie do bramek wejściowych, nieopodal muzeum, aplikacja Zdrowie w moim smartfonie pokazuje, że przeszedłem 12 kilometrów.

W restauracji  nieopodal kas grillowana ryba z frytkami kosztuje 15 dinarów, 0,5 litra wody 2, a sok z granatów 7. Do tego oczywiście napiwek 15 %. Razem daje to około 150 zł.

Odjazd   wyznaczony był na godzinę 17. Pilotka powiedziała jednak wcześniej, że jeżeli ktoś chce, to może na własną rękę iść do hotelu. Dała nawet dokładne namiary. Zdziwiłem się więc, gdy o  wyznaczonej porze nie wyjechaliśmy, bo brakowało dwóch kobiet. Pilotka założyła jednak,  że nie poszły w stronę hotelu i zdecydowała się czekać. Tkwiliśmy więc przez 40 minut w autokarze, a brakujących pań jak nie było, tak nie było. Wreszcie wyjechaliśmy. Po przejechaniu kilkuset metrów ktoś ujrzał  przez okno obie kobiety, które nieśpiesznie chodziły od sklepu do sklepu. Tymczasem pilotka  wraz Omarem zdążyła już uruchomić procedurę poszukiwawczą za pośrednictwem obsługi obiektu…

Hotel  Petra  Gate  w Wadi Musa zapamiętam na długo. Wątpliwości miałem już zanim go ujrzałem. Cena 15 dinarów za nocleg z kolacją i ze śniadaniem wydawała mi się bowiem podejrzanie niska. To, że znów było pięć łóżek w dwuosobowym pokoju, to pikuś. Na to przecież się pisałem. Brak mydła i ręczników też można by wybaczyć przy tej cenie. Trudniej wytłumaczyć obskurne wnętrze, brak klimatyzacji, drzwi do łazienki z cienkiej dykty, ohydną rurę odpływową w łazience, topornie pospawane z rurek i kątowników żelazne łóżka  i wąską klatkę schodową, na której trudno minąć się dwóm osobom. Dodajmy do tego brak poduszki na moim łóżku i papieru toaletowego w łazience (właściciel dał go dopiero na żądanie) oraz obdrapaną elewację, a będziemy mieli obraz całości. A już niezależnie od hotelu spokojny sen zakłócały donośne wezwania do modłów z minaretu pobliskiego meczetu…

Na kolację był znowu  pieczony kurczak, ryż i  surówki.

Niedziela  26.09

Na śniadanie jajko, pita, serek topiony, warzywa,  chałwa i masło.

Parę kilometrów od dawnej stolicy nabatejskiej (Petra) znajduje się mała Petra. Kiedy pod nią podjeżdżamy zrywa się wiatr i niesie tumany piasku, który wciska się do oczu i nosa. Nie jest to jeszcze burza piaskowa, ale jej namiastka, dająca wyobrażenie o tym żywiole. W małej Petrze wejście jest podobne jak w dużej, przez wąski wąwóz o nazwie as-Sig al.-Barid. Nie ma tu grobowców, ale budowle wykute w skalnych ścianach są porównywalne z tymi oglądanymi przez nas wczoraj. Oprócz nas nie ma żadnych turystów. Z miejscowych jest tylko para staruszków: on gra na jakimś prymitywnym instrumencie, ona prezentuje  wrzeciono. Oboje chętnie pozują do zdjęć za „one dinar”.  Nie zabawiamy tu długo. Czeka na nas bowiem jeszcze rezerwat przyrody Dana, zamek krzyżowców w  al-Kerak i powrót do Madaby.

Mieszkańcy wioski Dana zostali wysiedleni, gdy władze zdecydowały się utworzyć rezerwat biosfery i udostępnić go turystom. Rezerwat jest największym obszarem chronionym w Jordanii. Nasz przewodnik Ahmed, który tu się urodził, z sentymentem wspominał dawne czasy, gdy ludzie nie znali lekarzy i leczyli się zbieranymi przez siebie ziołami. Mówił,  że dawniej nikt nie miał raka ani nie cierpiał na choroby serca. Jego ojciec żył ponoć 102 lata. A w ogóle ludzie byli szczęśliwi bez dostępu do cywilizacji i znacznie silniejsze niż teraz były więzi społeczne. W rezerwacie występuje bardzo wiele gatunków rozmaitych roślin. W ciągu godzinnego spaceru po zboczach ogromnego wąwozu widzieliśmy kapary, granaty,  pistacje,  figi, migdały i  oliwki. Żadnych ssaków (oprócz kóz) co prawda nie widzieliśmy, ale żyje ich tu ponoć 38 gatunków.

W stronę Kerak jedziemy autostradą, która ma trzy pasy z jednej i dwa z drugiej strony Na niektórych odcinkach jedynie słupy  trakcji  elektrycznej świadczą o ludzkiej obecności na tych dużych  półpustynnych obszarach. Ruch drogowy jest umiarkowany. Nasz kierowca utrzymuje prędkość w granicach 110 km/h.

Zamek krzyżowców   w  al.-Kerak (jeden z trzech w Jordanii) to imponująca rozmiarami twierdza. Zbudowano ją w  początkach XII wieku. Później, po zdobyciu przez Arabów, została rozbudowana. Stoi na wzgórzu, z którego rozciąga się rozległy widok. Pięć lat temu doszło tu do ataku terrorystycznego, w wyniku którego zginął turysta z Kanady. Odpowiedzialność za zamach wzięło tzw. Państwo Islamskie.

Wieczorem ponownie docieramy do hotelu Mariam w Madabie, gdzie spędzamy ostatnią noc. Robimy jeszcze zakupy, pozbywając się ostatnich dinarów. Sporo kawy z kardamonem, przyprawy, sos z granatów. Dla siebie biorę piwo Petra po 3 dinary za puszkę (10% alkoholu).

Rano w poniedziałek jedziemy na lotnisko w Ammanie. Tuż przed jego bramą  spotykamy uzbrojony  patrol wojskowy   z długą  bronią gotową do strzału. Jordania jest co prawda w miarę bezpiecznym krajem, ale jak widać obawa przed atakami terrorystycznymi nadal istnieje w tych stronach. 

Wysiadając z samolotu w Modlinie odnotowuję z satysfakcją, że  67 podróż zagraniczną (czwartą w tym roku) do 59 z kolei kraju, mogę zaliczyć do udanych. 

Część pierwsza tutaj

























































 

Od Ammanu do Wadi Rum

 


Na modlińskim lotnisku jest dość zimno, więc trudno się nawet solidnie zdrzemnąć. Jakoś jednak wytrzymaliśmy do trzeciej nad ranem. Wówczas pojawiła się pilotka z Wytwórni Wypraw. Rozdała nam karty pokładowe oraz formularze do wypełnienia (potem okazały się zbędne). Otrzymaliśmy też Jordan Pass, który umożliwia wejście do 40 obiektów turystycznych, w tym do Petry oraz zwalnia z opłaty za wizę. Samolot linii Ryanair  wystartował o 5.50. Lot trwał około 3,5 godziny. W Ammanie wylądowaliśmy o 10.20 czasu jordańskiego (godzina różnicy) Na lotnisku dokładna kontrola dokumentów i skanowanie oczu. Dwie osoby z naszej grupy miały problemy z Jordan Pass. Wykupiły je bowiem na własną rękę jeszcze przed pandemią, a ponieważ ich ważność wynosi tylko 12 miesięcy, musiały je  aktualizować. Jednak w jordańskim systemie coś nie zadziałało. Wyjaśnianie trwało ponad godzinę, przez co cała grupa musiała czekać w hali przylotów. Wreszcie formalnościom stało się zadość i miejscowy przewodnik Omar zaprowadził nas do autokaru. Wtedy zorientowałem się, że nasza grupa liczy 42 osoby,  głównie  w wieku mocno średnim.

Podjechaliśmy najpierw do meczetu Malik Abdullah. Przed wejściem do środka kobiety musiały założyć abaje, a wszyscy zdjąć obuwie. We wnętrzu meczetu może pomieścić się trzy tysiące osób. Podczas naszej wizyty było ich tylko kilka. Uwagę zwracało dwóch mężczyzn, z których jeden wyglądał na nauczyciela, a drugi na ucznia. Ten pierwszy, z siwą brodą, siedział przy małym stoliku i przesuwał palcem po stronie otwartego Koranu, podczas gdy drugi z pamięci recytował śpiewnym głosem wersety świętej księgi islamu. Od czasu do czasu ten starszy poprawiał go krótkimi mruknięciami.

Parę minut po odjeździe z meczetu  jedna z uczestniczek wycieczki wszczęła alarm, twierdząc iż zostawiła  telefon. Omar natychmiast wysiadł z autokaru i pojechał taksówką szukać zagubionego sprzętu. Tymczasem telefon  odnalazł się, ale nie w meczecie, tylko w torbie roztargnionej turystki. Przyznać trzeba, że to nieco żenująca sytuacja.

 Ze wzgórza, na którym znajduje się Cytadela, podziwialiśmy rozległą panoramę Ammanu. Stolica Jordanii nie bez powodu zwana jest białym miastem. Niemal wszystkie budynki są bowiem zbudowane z kamienia o tym kolorze. Przeważa gęsta niska zabudowa. Wieżowce można policzyć na palcach jednej ręki. U podnóża Cytadeli doskonale widoczny jest amfiteatr z czasów rzymskich, który zresztą obejrzeliśmy później z bliska. Wcześniej jednak odwiedziliśmy salę audiencyjną z  okazałą kopułą i muzeum archeologiczne, przeszliśmy obok ruin świątyni Herkulesa, popatrzyliśmy na cysternę na wodę o pojemności 2,5 tysiąca galonów i zapoznaliśmy się z poprzednimi nazwami Ammanu, które  wykuto na kamiennych tablicach: Rabbath-Ammon i Philadelphia.

Wspomniany już amfiteatr pochodzi z drugiego wieku naszej ery. Zbudowano go na zboczu wzgórza. Składająca się z trzech pierścieni widownia może pomieścić sześć tysięcy widzów. Kamienne siedziska są dość dobrze zachowane.  Po obu stronach sceny znajdują się małe muzea:  Muzeum Ozdób i Strojów oraz Muzeum Folkloru. To ostatnie  może poszczycić się bogatą kolekcją  sprzętów i manekinów odwzorowujących sceny z codziennego życia Beduinów.

W bliskim sąsiedztwie amfiteatru rzucają się w oczy barwne murale na fasadach budynków.

Z Ammanu pojechaliśmy do odległego o około 50 kilometrów Jerash (dawniej Geraza). Znajduje się tutaj mnóstwo mniej lub bardziej dobrze zachowanych zabytków z czasów rzymskich. Już przy wjeździe do miasta wita nas Łuk Hadriana. Po wyjściu z autokaru zwracamy uwagę na ogromną ilość funkcjonariuszy policji, zarówno mężczyzn jak i kobiet. Snują się po całym terenie wykopalisk archeologicznych, ale najwięcej widać ich w okolicy  Teatru Południowego. Wkrótce zagadka tej wyjątkowej mobilizacji sił bezpieczeństwa wyjaśnia się. Otóż następnego dnia ma odbyć się tutaj duży festiwal. Widownia jest tu co prawda dwa razy mniejsza niż w Ammanie, ale za to amfiteatr cechuje bardzo dobra akustyka. Przekonujemy się o tym, gdy dwóch miejscowych grajków przebranych za Beduinów daje nam próbkę swoich muzycznych możliwości. Oczywiście nie za dziękuję – bakszysz musi być.

Kręcimy się jeszcze przez jakiś czas wśród czerwonych murów, kolumn i łuków. Mijamy Łuk Triumfalny i pozostałości Hipodromu, spacerujemy po brukowanej arterii okolonej dwoma rzędami kolumn (cardo maximus) i oganiamy się od handlarzy oferujących  rozmaite pamiątki. Jeden z policjantów częstuje nas miejscowymi słodyczami. Słońce chowa się za wzgórzem, a my wsiadamy do autokaru i jedziemy wreszcie do hotelu. Po drodze wymieniamy dolary na jordańskie dinary, w skrócie JOD. Aktualny kurs wynosi 1,41. W przeliczeniu na złotówki jest to 5,54. Tu warto nadmienić, że Jordania nie zalicza się do tanich krajów. Przykładowo za piwo Amstel zapłaciłem 3,50 JOD, a za lokalną Petrę trzy.

Przez pierwsze  dwie noce mamy zakwaterowanie w hotelu Mariam w Madabie pod Ammanem. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że był to najlepszy obiekt noclegowy, z jakim zetknęliśmy się podczas tej podróży. Nie chodzi oczywiście o żadne luksusy, lecz o podstawowy standard. Mamy pokój dwuosobowy na trzecim piętrze. Restauracja znajduje się na piątym. Kolację serwują nam o 21.30. Dość skromną: pieczony kawałek kurczaka i kupka suchego ryżu.

Wtorek 21.09

Śniadanie w formie bufetu. Planowy wyjazd miał być o 7.45, jednak wyruszyliśmy z dziesięciominutowym poślizgiem, bo jedna z pań z czymś się nie wyrobiła.

Dzisiaj jedziemy nad Jordan, żeby odwiedzić domniemane miejsce chrztu Jezusa. Co jakiś czas spotykamy stada owiec lub kóz. Niektóre przechodzą w poprzek drogi, jakby była to polna  ścieżka. Inne skubią coś na  - zdawałoby się – pustym i gołym polu. Omar mówi, że odżywiają się głównie tamaryszkiem.

Rzeka Jordan może rozczarować. Nie wiem jak wyglądała w czasach Jezusa, ale obecnie jest to wąski ciek  burej wody. Przez jej środek biegnie granica jordańsko-izraelska. Infrastruktura turystyczna po stronie izraelskiej rozbudowana jest znacznie bardziej niż po stronie jordańskiej. Po tej ostatniej znajduje się zaledwie jeden sklepik z pamiątkami i toalety. A i to od niedawna. Zresztą teraz i tak nie widać tu wielu turystów. Po stronie izraelskiej kilku  śniadych młodych mężczyzn kąpało się w wodach Jordanu. Niektóre osoby z naszej grupy były zgorszone tym widokiem. Uważały bowiem, że jest to profanacja świętego miejsca. Jednocześnie same chętnie moczyły nogi w tej samej wodzie. Ot, logika! Betania po stronie jordańskiej stała się bardziej popularna po uroczystej inauguracji przez Jana Pawła II w roku 2000. Była to pierwsza wizyta papieża w kraju arabskim. Na jej pamiątkę ustawiono pamiątkową mozaikę wśród bujnej i zielonej roślinności nieopodal brzegu Jordanu.

Spod baptysterium jedziemy serpentynami  na górę Nebo. To kolejne biblijne miejsce na naszym szlaku. Tutaj właśnie, według starego testamentu, Mojżesz  miał ujrzeć Ziemię Obiecaną, a następnie umrzeć. Bóg obiecał mu bowiem, że zobaczy tę ziemię, ale nigdy do niej nie wejdzie. Z punktu widokowego można  co prawda zobaczyć Morze Martwe i Izrael, ale unoszące się pyły pustynne uniemożliwiają rozróżnienie szczegółów. Przy dobrej pogodzie można podobno zobaczyć Jerycho, a wieczorem  nawet światła Jerozolimy. Tablica  poglądowa informuje, że niedaleko, bo zaledwie 25 kilometrów stąd znajduje się Qumran, czyli miejsce gdzie odnaleziono w grotach zwoje manuskryptów pisanych na przełomie starej i nowej ery. Na szczycie liczącej 835 metrów góry Nebo obejrzeć można m.in.  krzyż wężowy z brązu, kościół i drzewo oliwne posadzone przez papieża Jana Pawła II. Co ciekawe, miejsce to jest czczone zarówno przez wyznawców chrześcijaństwa, jak i islamu oraz judaizmu.

Wycieczka po krajach azjatyckich nie może obejść się bez wizyty w jakiejś manufakturze połączonej ze sklepem. Tak było i tym razem, gdy trafiliśmy do pracowni wyrobu mozaiki. Trzy kobiety i jeden mężczyzna mozolnie wycinali drobne okrawki  i układali je w wymyślne wzory i obrazy. O całym procesie wytwarzania mozaiki opowiadał zaś szef tego interesu. Po polsku! Potem przeszliśmy do drugiego pomieszczenia, a tu już był prawdziwy sezam. Stoły i szafy z mozaikowym wykończeniem. Mnóstwo bibelotów, pamiątek i wyrobów kosmetycznych na bazie minerałów i błota z Morza Martwego.

O trzynastej zjedliśmy lunch za  10 JOD. Kurczak z ryżem, czyli klasyka, ale jak podany! Pracownik kuchni przyniósł ogromny gar, zdjął  pokrywkę i całą parującą zawartość wywalił na dużą tacę. Podchodziliśmy po kolei i każdy nabierał sobie na talerz odpowiednią porcję. Do tego było kilka rodzajów sałatek, jogurt, pita i woda. Głodny nikt nie wyszedł.

Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze dwa  zamki pustynne z VIII wieku. Jak sama nazwa wskazuje, położone są one z dala od miast, czyli pośrodku niczego. Przynajmniej obecnie, bo w czasach używania tych obiektów nie brakowało tu wody i bujnej roślinności.  Pierwszy to Al.-Kharana, położony około 60 km od Ammanu. Mógł mieć charakter obronny. Drugi Amra, znacznie mniejszy, stanowił rezydencję  i miejsce wypoczynku kalifa Umajadów  Zachowały  się do dzisiaj w niezłym stanie sala audiencyjna i łaźnia (hammam) z freskami. Opiekujący się obiektem pracownik w stroju beduińskim częstuje nas słodką herbatą z szałwią.

Tym razem na kolację jest falafel, czyli smażone w głębokim tłuszczu kulki  ze zmielonej, wcześniej namoczonej ciecierzycy, doprawionej czosnkiem, natką, kolendrą i kuminem.  Do tego pieczony bakłażan i surówka z pomidorów i ogórków.

Środa  22.09

Rano opuszczamy hotel Mariam i udajemy się do pobliskiego kościoła  św. Jerzego. Znajduje się tu mapa świata biblii wykonana z mozaiki. Niestety, nie zachowała się w całości. W dolnej kaplicy wisi obraz Matki Boskiej. Podobno  spływały z niego kiedyś niebieskie  łzy.

Po   prawie dwóch godzinach  jazdy serpentynami docieramy do brzegu Morza Martwego.  Nie chcemy korzystać z dzikiej plaży, więc płacimy po 10 dinarów za wejście na hotelową. Mamy tu do dyspozycji przebieralnie, toalety, prysznic i basen. Sama plaża jest tak samo kamienista i urwista jak gdzie indziej. Dwanaście lat temu kąpałem się w Morzu Martwym, ale po izraelskiej stronie. Tam na dnie były grudki soli, a tutaj tylko kamyki. Jednak woda  tak samo unosiła ciało na powierzchni. Zasolenie 33 procent robi swoje. Przez dwie godziny unoszę się na przemian na wodzie (wyłącznie na plecach), smaruję czarnym błotem i tradycyjnie pływam w basenie. Super relaks!  Co do samego morza to jego nazwa  „Martwe” jest coraz bardziej adekwatna. Nie dość bowiem, że nie ma w nim żadnego życia, to jeszcze systematycznie wysycha i jego powierzchnia ciągle się zmniejsza. Hotele, które stały kiedyś nad brzegiem, coraz bardziej się oddalają. Jest pomysł, żeby uzupełniać akwen wodą z Morza Czerwonego, ale czy  taka inwestycja dojdzie do skutku na czas?

Po wymoczeniu się w słonej wodzie wyruszamy w pięciogodzinną  podróż do Wadi Rum. Na autostradzie jedna z uczestniczek wycieczki zgłasza pilną potrzebę. Omar zamienia kilka słów z kierowcą, ten kiwa głową i po chwili zatrzymuje się na poboczu, Tuż przy posterunku policji. Policjanci wykazują zrozumienie  i udostępniają swoja toaletę. Katastrofa zażegnana. 

Tuż przed zachodem słońca dojeżdżamy do wioski Wadi Rum. Dosłownie i w przenośni jest tu brama do pustyni. Opuszczamy autokar i przesiadamy się do odkrytych jeepów. Nasz jest dosyć sfatygowany. Trzęsie się i buja na tyle mocno, że w którymś momencie bezpowrotnie tracę osłonę obiektywu w aparacie. Kilkaset metrów przed obozowiskiem, w którym mamy spędzić noc, auto na dobre zakopuje się w piaskach. Kierowca wychodzi z kabiny, zdejmuje bluzę i macha nią na głową.   Zostaje zauważony i wkrótce przyjeżdża po nas drugi wóz terenowy, który już  bez przygód zawozi nas na miejsce. 

Pustynia Wadi Rum jest niewątpliwym cudem natury. Słusznie więc cieszy się ogromnym zainteresowaniem turystów. Obecnie nie ma ich zbyt wielu, ale  sądząc po ilości  obozowisk z namiotami, przed pandemią musiało ich być bardzo dużo. Tym razem zostajemy zakwaterowani w pięcioosobowym namiocie. Dwa małżeństwa i jedna singielka. Nie znamy się, ale spożyte po kolacji napoje integracyjne, skutecznie rozluźniają atmosferę. A jeżeli chodzi o kolację, to zostaje wydobyta z piasku. Dosłownie. Najpierw zbierany jest popiół i nadpalone patyki, potem odkopywana warstwa piasku, zdejmowany koc, a wreszcie wyciągany z głębokiego gara piętrowy stojak z kurczakiem na jednej i warzywami na drugiej półce. Podobno potrawa gotowała się w gorącym piasku przez 6 godzin.

W nocy jest nieco chłodniej niż w dzień, ale nie na tyle, żeby ubierać się w cokolwiek ciepłego. Księżyc w pełni wyłania się zza góry i rozświetla pustynię na tyle mocno, że niemal nie widać gwiazd.  

Część druga tutaj


























 

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty