Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cytadela. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cytadela. Pokaż wszystkie posty

Od Ammanu do Wadi Rum

 


Na modlińskim lotnisku jest dość zimno, więc trudno się nawet solidnie zdrzemnąć. Jakoś jednak wytrzymaliśmy do trzeciej nad ranem. Wówczas pojawiła się pilotka z Wytwórni Wypraw. Rozdała nam karty pokładowe oraz formularze do wypełnienia (potem okazały się zbędne). Otrzymaliśmy też Jordan Pass, który umożliwia wejście do 40 obiektów turystycznych, w tym do Petry oraz zwalnia z opłaty za wizę. Samolot linii Ryanair  wystartował o 5.50. Lot trwał około 3,5 godziny. W Ammanie wylądowaliśmy o 10.20 czasu jordańskiego (godzina różnicy) Na lotnisku dokładna kontrola dokumentów i skanowanie oczu. Dwie osoby z naszej grupy miały problemy z Jordan Pass. Wykupiły je bowiem na własną rękę jeszcze przed pandemią, a ponieważ ich ważność wynosi tylko 12 miesięcy, musiały je  aktualizować. Jednak w jordańskim systemie coś nie zadziałało. Wyjaśnianie trwało ponad godzinę, przez co cała grupa musiała czekać w hali przylotów. Wreszcie formalnościom stało się zadość i miejscowy przewodnik Omar zaprowadził nas do autokaru. Wtedy zorientowałem się, że nasza grupa liczy 42 osoby,  głównie  w wieku mocno średnim.

Podjechaliśmy najpierw do meczetu Malik Abdullah. Przed wejściem do środka kobiety musiały założyć abaje, a wszyscy zdjąć obuwie. We wnętrzu meczetu może pomieścić się trzy tysiące osób. Podczas naszej wizyty było ich tylko kilka. Uwagę zwracało dwóch mężczyzn, z których jeden wyglądał na nauczyciela, a drugi na ucznia. Ten pierwszy, z siwą brodą, siedział przy małym stoliku i przesuwał palcem po stronie otwartego Koranu, podczas gdy drugi z pamięci recytował śpiewnym głosem wersety świętej księgi islamu. Od czasu do czasu ten starszy poprawiał go krótkimi mruknięciami.

Parę minut po odjeździe z meczetu  jedna z uczestniczek wycieczki wszczęła alarm, twierdząc iż zostawiła  telefon. Omar natychmiast wysiadł z autokaru i pojechał taksówką szukać zagubionego sprzętu. Tymczasem telefon  odnalazł się, ale nie w meczecie, tylko w torbie roztargnionej turystki. Przyznać trzeba, że to nieco żenująca sytuacja.

 Ze wzgórza, na którym znajduje się Cytadela, podziwialiśmy rozległą panoramę Ammanu. Stolica Jordanii nie bez powodu zwana jest białym miastem. Niemal wszystkie budynki są bowiem zbudowane z kamienia o tym kolorze. Przeważa gęsta niska zabudowa. Wieżowce można policzyć na palcach jednej ręki. U podnóża Cytadeli doskonale widoczny jest amfiteatr z czasów rzymskich, który zresztą obejrzeliśmy później z bliska. Wcześniej jednak odwiedziliśmy salę audiencyjną z  okazałą kopułą i muzeum archeologiczne, przeszliśmy obok ruin świątyni Herkulesa, popatrzyliśmy na cysternę na wodę o pojemności 2,5 tysiąca galonów i zapoznaliśmy się z poprzednimi nazwami Ammanu, które  wykuto na kamiennych tablicach: Rabbath-Ammon i Philadelphia.

Wspomniany już amfiteatr pochodzi z drugiego wieku naszej ery. Zbudowano go na zboczu wzgórza. Składająca się z trzech pierścieni widownia może pomieścić sześć tysięcy widzów. Kamienne siedziska są dość dobrze zachowane.  Po obu stronach sceny znajdują się małe muzea:  Muzeum Ozdób i Strojów oraz Muzeum Folkloru. To ostatnie  może poszczycić się bogatą kolekcją  sprzętów i manekinów odwzorowujących sceny z codziennego życia Beduinów.

W bliskim sąsiedztwie amfiteatru rzucają się w oczy barwne murale na fasadach budynków.

Z Ammanu pojechaliśmy do odległego o około 50 kilometrów Jerash (dawniej Geraza). Znajduje się tutaj mnóstwo mniej lub bardziej dobrze zachowanych zabytków z czasów rzymskich. Już przy wjeździe do miasta wita nas Łuk Hadriana. Po wyjściu z autokaru zwracamy uwagę na ogromną ilość funkcjonariuszy policji, zarówno mężczyzn jak i kobiet. Snują się po całym terenie wykopalisk archeologicznych, ale najwięcej widać ich w okolicy  Teatru Południowego. Wkrótce zagadka tej wyjątkowej mobilizacji sił bezpieczeństwa wyjaśnia się. Otóż następnego dnia ma odbyć się tutaj duży festiwal. Widownia jest tu co prawda dwa razy mniejsza niż w Ammanie, ale za to amfiteatr cechuje bardzo dobra akustyka. Przekonujemy się o tym, gdy dwóch miejscowych grajków przebranych za Beduinów daje nam próbkę swoich muzycznych możliwości. Oczywiście nie za dziękuję – bakszysz musi być.

Kręcimy się jeszcze przez jakiś czas wśród czerwonych murów, kolumn i łuków. Mijamy Łuk Triumfalny i pozostałości Hipodromu, spacerujemy po brukowanej arterii okolonej dwoma rzędami kolumn (cardo maximus) i oganiamy się od handlarzy oferujących  rozmaite pamiątki. Jeden z policjantów częstuje nas miejscowymi słodyczami. Słońce chowa się za wzgórzem, a my wsiadamy do autokaru i jedziemy wreszcie do hotelu. Po drodze wymieniamy dolary na jordańskie dinary, w skrócie JOD. Aktualny kurs wynosi 1,41. W przeliczeniu na złotówki jest to 5,54. Tu warto nadmienić, że Jordania nie zalicza się do tanich krajów. Przykładowo za piwo Amstel zapłaciłem 3,50 JOD, a za lokalną Petrę trzy.

Przez pierwsze  dwie noce mamy zakwaterowanie w hotelu Mariam w Madabie pod Ammanem. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że był to najlepszy obiekt noclegowy, z jakim zetknęliśmy się podczas tej podróży. Nie chodzi oczywiście o żadne luksusy, lecz o podstawowy standard. Mamy pokój dwuosobowy na trzecim piętrze. Restauracja znajduje się na piątym. Kolację serwują nam o 21.30. Dość skromną: pieczony kawałek kurczaka i kupka suchego ryżu.

Wtorek 21.09

Śniadanie w formie bufetu. Planowy wyjazd miał być o 7.45, jednak wyruszyliśmy z dziesięciominutowym poślizgiem, bo jedna z pań z czymś się nie wyrobiła.

Dzisiaj jedziemy nad Jordan, żeby odwiedzić domniemane miejsce chrztu Jezusa. Co jakiś czas spotykamy stada owiec lub kóz. Niektóre przechodzą w poprzek drogi, jakby była to polna  ścieżka. Inne skubią coś na  - zdawałoby się – pustym i gołym polu. Omar mówi, że odżywiają się głównie tamaryszkiem.

Rzeka Jordan może rozczarować. Nie wiem jak wyglądała w czasach Jezusa, ale obecnie jest to wąski ciek  burej wody. Przez jej środek biegnie granica jordańsko-izraelska. Infrastruktura turystyczna po stronie izraelskiej rozbudowana jest znacznie bardziej niż po stronie jordańskiej. Po tej ostatniej znajduje się zaledwie jeden sklepik z pamiątkami i toalety. A i to od niedawna. Zresztą teraz i tak nie widać tu wielu turystów. Po stronie izraelskiej kilku  śniadych młodych mężczyzn kąpało się w wodach Jordanu. Niektóre osoby z naszej grupy były zgorszone tym widokiem. Uważały bowiem, że jest to profanacja świętego miejsca. Jednocześnie same chętnie moczyły nogi w tej samej wodzie. Ot, logika! Betania po stronie jordańskiej stała się bardziej popularna po uroczystej inauguracji przez Jana Pawła II w roku 2000. Była to pierwsza wizyta papieża w kraju arabskim. Na jej pamiątkę ustawiono pamiątkową mozaikę wśród bujnej i zielonej roślinności nieopodal brzegu Jordanu.

Spod baptysterium jedziemy serpentynami  na górę Nebo. To kolejne biblijne miejsce na naszym szlaku. Tutaj właśnie, według starego testamentu, Mojżesz  miał ujrzeć Ziemię Obiecaną, a następnie umrzeć. Bóg obiecał mu bowiem, że zobaczy tę ziemię, ale nigdy do niej nie wejdzie. Z punktu widokowego można  co prawda zobaczyć Morze Martwe i Izrael, ale unoszące się pyły pustynne uniemożliwiają rozróżnienie szczegółów. Przy dobrej pogodzie można podobno zobaczyć Jerycho, a wieczorem  nawet światła Jerozolimy. Tablica  poglądowa informuje, że niedaleko, bo zaledwie 25 kilometrów stąd znajduje się Qumran, czyli miejsce gdzie odnaleziono w grotach zwoje manuskryptów pisanych na przełomie starej i nowej ery. Na szczycie liczącej 835 metrów góry Nebo obejrzeć można m.in.  krzyż wężowy z brązu, kościół i drzewo oliwne posadzone przez papieża Jana Pawła II. Co ciekawe, miejsce to jest czczone zarówno przez wyznawców chrześcijaństwa, jak i islamu oraz judaizmu.

Wycieczka po krajach azjatyckich nie może obejść się bez wizyty w jakiejś manufakturze połączonej ze sklepem. Tak było i tym razem, gdy trafiliśmy do pracowni wyrobu mozaiki. Trzy kobiety i jeden mężczyzna mozolnie wycinali drobne okrawki  i układali je w wymyślne wzory i obrazy. O całym procesie wytwarzania mozaiki opowiadał zaś szef tego interesu. Po polsku! Potem przeszliśmy do drugiego pomieszczenia, a tu już był prawdziwy sezam. Stoły i szafy z mozaikowym wykończeniem. Mnóstwo bibelotów, pamiątek i wyrobów kosmetycznych na bazie minerałów i błota z Morza Martwego.

O trzynastej zjedliśmy lunch za  10 JOD. Kurczak z ryżem, czyli klasyka, ale jak podany! Pracownik kuchni przyniósł ogromny gar, zdjął  pokrywkę i całą parującą zawartość wywalił na dużą tacę. Podchodziliśmy po kolei i każdy nabierał sobie na talerz odpowiednią porcję. Do tego było kilka rodzajów sałatek, jogurt, pita i woda. Głodny nikt nie wyszedł.

Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze dwa  zamki pustynne z VIII wieku. Jak sama nazwa wskazuje, położone są one z dala od miast, czyli pośrodku niczego. Przynajmniej obecnie, bo w czasach używania tych obiektów nie brakowało tu wody i bujnej roślinności.  Pierwszy to Al.-Kharana, położony około 60 km od Ammanu. Mógł mieć charakter obronny. Drugi Amra, znacznie mniejszy, stanowił rezydencję  i miejsce wypoczynku kalifa Umajadów  Zachowały  się do dzisiaj w niezłym stanie sala audiencyjna i łaźnia (hammam) z freskami. Opiekujący się obiektem pracownik w stroju beduińskim częstuje nas słodką herbatą z szałwią.

Tym razem na kolację jest falafel, czyli smażone w głębokim tłuszczu kulki  ze zmielonej, wcześniej namoczonej ciecierzycy, doprawionej czosnkiem, natką, kolendrą i kuminem.  Do tego pieczony bakłażan i surówka z pomidorów i ogórków.

Środa  22.09

Rano opuszczamy hotel Mariam i udajemy się do pobliskiego kościoła  św. Jerzego. Znajduje się tu mapa świata biblii wykonana z mozaiki. Niestety, nie zachowała się w całości. W dolnej kaplicy wisi obraz Matki Boskiej. Podobno  spływały z niego kiedyś niebieskie  łzy.

Po   prawie dwóch godzinach  jazdy serpentynami docieramy do brzegu Morza Martwego.  Nie chcemy korzystać z dzikiej plaży, więc płacimy po 10 dinarów za wejście na hotelową. Mamy tu do dyspozycji przebieralnie, toalety, prysznic i basen. Sama plaża jest tak samo kamienista i urwista jak gdzie indziej. Dwanaście lat temu kąpałem się w Morzu Martwym, ale po izraelskiej stronie. Tam na dnie były grudki soli, a tutaj tylko kamyki. Jednak woda  tak samo unosiła ciało na powierzchni. Zasolenie 33 procent robi swoje. Przez dwie godziny unoszę się na przemian na wodzie (wyłącznie na plecach), smaruję czarnym błotem i tradycyjnie pływam w basenie. Super relaks!  Co do samego morza to jego nazwa  „Martwe” jest coraz bardziej adekwatna. Nie dość bowiem, że nie ma w nim żadnego życia, to jeszcze systematycznie wysycha i jego powierzchnia ciągle się zmniejsza. Hotele, które stały kiedyś nad brzegiem, coraz bardziej się oddalają. Jest pomysł, żeby uzupełniać akwen wodą z Morza Czerwonego, ale czy  taka inwestycja dojdzie do skutku na czas?

Po wymoczeniu się w słonej wodzie wyruszamy w pięciogodzinną  podróż do Wadi Rum. Na autostradzie jedna z uczestniczek wycieczki zgłasza pilną potrzebę. Omar zamienia kilka słów z kierowcą, ten kiwa głową i po chwili zatrzymuje się na poboczu, Tuż przy posterunku policji. Policjanci wykazują zrozumienie  i udostępniają swoja toaletę. Katastrofa zażegnana. 

Tuż przed zachodem słońca dojeżdżamy do wioski Wadi Rum. Dosłownie i w przenośni jest tu brama do pustyni. Opuszczamy autokar i przesiadamy się do odkrytych jeepów. Nasz jest dosyć sfatygowany. Trzęsie się i buja na tyle mocno, że w którymś momencie bezpowrotnie tracę osłonę obiektywu w aparacie. Kilkaset metrów przed obozowiskiem, w którym mamy spędzić noc, auto na dobre zakopuje się w piaskach. Kierowca wychodzi z kabiny, zdejmuje bluzę i macha nią na głową.   Zostaje zauważony i wkrótce przyjeżdża po nas drugi wóz terenowy, który już  bez przygód zawozi nas na miejsce. 

Pustynia Wadi Rum jest niewątpliwym cudem natury. Słusznie więc cieszy się ogromnym zainteresowaniem turystów. Obecnie nie ma ich zbyt wielu, ale  sądząc po ilości  obozowisk z namiotami, przed pandemią musiało ich być bardzo dużo. Tym razem zostajemy zakwaterowani w pięcioosobowym namiocie. Dwa małżeństwa i jedna singielka. Nie znamy się, ale spożyte po kolacji napoje integracyjne, skutecznie rozluźniają atmosferę. A jeżeli chodzi o kolację, to zostaje wydobyta z piasku. Dosłownie. Najpierw zbierany jest popiół i nadpalone patyki, potem odkopywana warstwa piasku, zdejmowany koc, a wreszcie wyciągany z głębokiego gara piętrowy stojak z kurczakiem na jednej i warzywami na drugiej półce. Podobno potrawa gotowała się w gorącym piasku przez 6 godzin.

W nocy jest nieco chłodniej niż w dzień, ale nie na tyle, żeby ubierać się w cokolwiek ciepłego. Księżyc w pełni wyłania się zza góry i rozświetla pustynię na tyle mocno, że niemal nie widać gwiazd.  

Część druga tutaj


























 

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty