Czwartek
23.09
Rano
wstaję o brzasku i wchodzę na pobliskie wzgórze, żeby obserwować wschód słońca.
Niesamowite wrażenie, gdy wraz z
pojawiającymi się promieniami zmieniają się kolory skał i na czerwono zabarwia
się piasek pustyni. No i ta dzwoniąca w uszach cisza.
Po
śniadaniu znowu wsiadamy na otwarte paki terenówek i ruszamy w głąb pustyni
Wadi Rum. Jedziemy szeroką doliną okoloną skalistymi wzgórzami. Najpierw
zatrzymujemy się przy Khaz'ali Canyon. Przed wejściem do wąskiego i wysokiego
kanionu rośnie zielone drzewo. Wewnątrz wąwozu
ściany pokryte są petroglifami. Na temat samego wzgórza krąży wiele legend.
Jedna z nich opowiada o Beduinie, który uwiódł dziewczynę wbrew woli jej
rodziny i nie chcąc dać się złapać żywcem, skoczył w przepaść. Faktem natomiast
jest, że te okolice służyły za plenery dla wielu filmów. Kręcono tu sceny m.in. do takich obrazów, jak: „Lawrence
z Arabii”, „Czerwona Planeta”, „Marsjanin” czy „Transformes”. Kolejny postój
robimy przy wysokiej wydmie z bardzo drobnym piaskiem. Wchodzi się na nią
najlepiej na bosaka, bo nogi zapadają się bardzo głęboko. Po wdrapaniu się na
wierzchołek i uspokojeniu oddechu można delektować się pięknymi widokami. Jednak
nie za długo, bo słońce pali niemiłosiernie, a rozgrzany piasek przypieka
stopy. Na dole, pod namiotem ze sklepikami, czeka gorąca i słodka herbata. Parę kilometrów dalej dojeżdżamy do skalistej
góry, pod którą stoją wielbłądy i ich przewodnicy. Płaci się zarówno za krótką
przejażdżkę, jak i za zrobienie sobie zdjęcia z dromaderem. Herbata nadal gratis.
Z
Wadi Rum już niedaleko do Akaby. Zjawiamy się w tym nadmorskim kurorcie
wczesnym popołudniem. Odwiedzamy najpierw sklep wolnocłowy. Podobno są tu
najniższe ceny w Jordanii. W przypadku papierosów być może jest tak w istocie,
bo karton najtańszych kosztuje 16 dolarów, czyli w przeliczeniu jakieś 6,40 zł za
paczkę. Jeżeli chodzi o alkohol, to nie ma już tak dobrze. Piwo 0,33 litra
kosztuje 11 zł, a litrowa butelka wódki Gorbaczow około 110 zł.
Główna
ulica Akaby, biegnąca wzdłuż wybrzeża
Morza Czerwonego, wysadzona jest palmami
daktylowymi. Szeroka plaża sąsiaduje w jednym miejscu z uprawnymi grządkami.
Wspominam o tym, bo jest to dość niecodzienny widok. Zazwyczaj w takiej
lokalizacji znajdują się hotele czy punkty gastronomiczne. Tu jednak właściciel
oparł się wszelkim naciskom i nie sprzedał swojego gruntu. Kilkaset metrów
dalej znajduje się przebudowywany aktualnie zamek pochodzący z XVI wieku. Poza
tym w tym jedynym w Jordanii portowym mieście nie ma nic specjalnego do
oglądania. Można oczywiście pokręcić się po bazarze, gdzie panuje typowo
arabska atmosfera z głośnym nawoływaniem sprzedawców, targowaniem się oraz
widokiem wiszących głów krów i całych tuszy kóz. Po dłuższym spacerze zauważyłem,
że Jordańczycy namiętnie palą papierosy,
co nieco mnie zaskoczyło, bo sądziłem, że wolą sziszę. Zupełnie natomiast nie
zdziwiło mnie to, że zarówno kobiety jak i mężczyźni, kąpią się w morzu w
ubraniach. Takie obrazki widywałem już bowiem wielokrotnie w innych krajach arabskich.
Przyznam jednak, że nie widziałem wcześniej nikogo kąpiącego się w maseczce. A
tu i owszem – siedząca w wodzie kobieta miała zasłonięte usta i nos nie tradycyjnym
nikabem, lecz zwykłą medyczną maseczką.
Tym
razem nocleg wypadł w hotelu Beduin Garden Village, położonym mniej więcej w
połowie drogi między granicą z Izraelem a Arabią Saudyjską. Ulokowano nas w pokoju z
założenia dwuosobowym, do którego upchano pięć łóżek. Mało tego – jedyne niewielkie
okno wychodziło wprost na ścianę sąsiedniego pawilonu, czyli praktycznie rzecz
biorąc, było ślepe. Jednakże obiekt jako całość sprawiał przyjemne wrażenie.
Posiadał basen, restaurację na świeżym powietrzu, a między domkami rosły palmy
z kiściami dojrzałych daktyli oraz sporo kwiatów. Hotelowa kuchnia też była
nie najgorsza, czego dowodem smaczna ryba
z grilla na kolację.
Piątek
24.09
Ten
dzień był przeznaczony na odpoczynek, czyli plażowanie, kąpiel w morzu i co tam komu przyszło do głowy. Woda
w Morzu Czerwonym była czysta i ciepła. Dno
przy brzegu kamieniste, ale nieco dalej już piaszczyste. Niezbyt głęboko.
Jakieś 100 metrów od brzegu można było już podziwiać rafę koralową. Wystarczy
mieć maskę i rurkę. Na plaży widać trochę Rosjan, ale przeważają miejscowi. Ci
ostatni przychodzą całymi rodzinami. Mężczyźni przeważnie siedzą pod parasolami
i palą sziszę lub nurkują, kobiety skupiają się w grupkach i pluskają w
płytkiej wodzie.
Po południu
wybraliśmy się w półtoragodzinny rejs łodzią ze szklanymi burtami. Naszą przewodniczką była Irina,
której dziadkowie byli z jednej strony
Bułgarami a z drugiej Polakami. Ona sam świetnie mówiła po rosyjsku i po
angielsku. Obejrzeliśmy najpierw leżące na dnie wraki samolotu i czołgu, a
potem pływaliśmy wśród kolorowych fragmentów rafy koralowej. Najbardziej znane koralowce
to trzy Gorgony. Był jeszcze ogród japoński i wrak statku. Nasz statek Neptune
1048 zaczynał i kończył rejs w marinie luksusowego ośrodka Tala Bay, około 2 km
od naszego hotelu.
Sobota
25.09
Przed
południem przyjeżdżamy do Wadi Musa. Tu będziemy
mieć sześć godzin na zwiedzanie jednego z najbardziej znanych miejsc w Jordanii
– Petry. Od wejścia do centralnego punktu, czyli Skarbca, wiedzie wąska wijąca
się między wysokimi skałami droga. Można ją pokonać pieszo lub podjechać meleksem.
Ta przyjemność kosztuje jednak 15 dinarów od osoby. Tańsza jest przejażdżka na
koniu (2-5 JOD), ale znacznie krótsza. Ja osobiście, jak zwykle, zawierzam
własnym nogom. Droga do Skarbca (Al.-Khazna) zajmuje mi około pół godziny. Kiedy tam docieram, stoję przed dłuższą
oczarowany i zastanawiam się, ilu ludzi
przede mną patrzyło na to skalne miasto, będące śladem
aktywności i zdolności Nabatejczyków. Widziałem już
podobne wytwory rąk ludzkich
w gruzińskiej Wardzii i
Uplisciche, podziwiałem chińskie Longmen (Groty Smoczej Jamy) i podziemne miasto w tureckiej Kapadocji. Petra wydaje mi się jednak być najbardziej niesamowita.
Na
sporym placu przed Skarbcem kręci się mnóstwo handlarzy pamiątek i zwykłych naciągaczy. Nie brakuje też
żebrzących dzieci. Za umożliwienie wejścia na zamurowane od dołu schody
prowadzące na jedną ze ścian wąwozu domorośli przewodnicy żądają 5 dinarów, a
za wprowadzenie na skalną półkę, z której lepiej widać Skarbiec, 3,5. Idę
kilkaset metrów dalej i znajduję po lewej stronie kamienne schody, przy których
nikogo nie ma. Wspinam się zakosami przez kilkanaście minut, aż wreszcie
wychodzę na pofałdowany płaskowyż. Nie widać tu żadnych turystów, ale wydeptana
ścieżka świadczy o tym, że ktoś tędy chodzi. Po przejściu około kilometra
spotykam grupkę Francuzów. Pozdrawiamy się i idziemy w przeciwne strony. Szukam wzrokiem
wąwozu, którym przyszedłem od strony Wadi Musa, ale nie mogę go odnaleźć. Idę
więc na wyczucie coraz bardziej wąską ścieżką pośród iście księżycowego
krajobrazu. Słońce przygrzewa coraz mocniej. Na jednym ze wzgórz spotykam
pasterza ze stadem kóz. Dziwi się, że idę tędy sam. Chwilę później zbliża się jeździec
na koniu i proponuje podwózkę. Najpierw chce 10 dinarów, potem schodzi do
pięciu, ale nie daję się skusić. Tłumaczę mu, że wolę chodzić na własnych nogach. Kiedy dochodzę wreszcie do bramek wejściowych,
nieopodal muzeum, aplikacja Zdrowie w moim smartfonie pokazuje, że przeszedłem
12 kilometrów.
W
restauracji nieopodal kas grillowana
ryba z frytkami kosztuje 15 dinarów, 0,5 litra wody 2, a sok z granatów 7. Do
tego oczywiście napiwek 15 %. Razem daje to około 150 zł.
Odjazd
wyznaczony był na godzinę 17. Pilotka
powiedziała jednak wcześniej, że jeżeli ktoś chce, to może na własną rękę iść
do hotelu. Dała nawet dokładne namiary. Zdziwiłem się więc, gdy o wyznaczonej porze nie wyjechaliśmy, bo
brakowało dwóch kobiet. Pilotka założyła jednak, że nie poszły w stronę hotelu i zdecydowała
się czekać. Tkwiliśmy więc przez 40 minut w autokarze, a brakujących pań jak
nie było, tak nie było. Wreszcie wyjechaliśmy. Po przejechaniu kilkuset metrów
ktoś ujrzał przez okno obie kobiety, które
nieśpiesznie chodziły od sklepu do sklepu. Tymczasem pilotka wraz Omarem zdążyła już uruchomić procedurę
poszukiwawczą za pośrednictwem obsługi obiektu…
Hotel Petra
Gate w Wadi Musa zapamiętam na
długo. Wątpliwości miałem już zanim go ujrzałem. Cena 15 dinarów za nocleg z
kolacją i ze śniadaniem wydawała mi się bowiem podejrzanie niska. To, że znów
było pięć łóżek w dwuosobowym pokoju, to pikuś. Na to przecież się pisałem. Brak
mydła i ręczników też można by wybaczyć przy tej cenie. Trudniej wytłumaczyć
obskurne wnętrze, brak klimatyzacji, drzwi do łazienki z cienkiej dykty, ohydną
rurę odpływową w łazience, topornie pospawane z rurek i kątowników żelazne
łóżka i wąską klatkę schodową, na której
trudno minąć się dwóm osobom. Dodajmy do tego brak poduszki na moim łóżku i
papieru toaletowego w łazience (właściciel dał go dopiero na żądanie) oraz obdrapaną
elewację, a będziemy mieli obraz całości. A już niezależnie od hotelu spokojny
sen zakłócały donośne wezwania do modłów z minaretu pobliskiego meczetu…
Na
kolację był znowu pieczony kurczak, ryż
i surówki.
Niedziela 26.09
Na
śniadanie jajko, pita, serek topiony, warzywa,
chałwa i masło.
Parę
kilometrów od dawnej stolicy nabatejskiej (Petra) znajduje się mała Petra.
Kiedy pod nią podjeżdżamy zrywa się wiatr i niesie tumany piasku, który wciska
się do oczu i nosa. Nie jest to jeszcze burza piaskowa, ale jej namiastka,
dająca wyobrażenie o tym żywiole. W małej Petrze wejście jest podobne jak w dużej,
przez wąski wąwóz o nazwie as-Sig al.-Barid. Nie ma tu grobowców, ale budowle
wykute w skalnych ścianach są porównywalne z tymi oglądanymi przez nas wczoraj.
Oprócz nas nie ma żadnych turystów. Z miejscowych jest tylko para staruszków:
on gra na jakimś prymitywnym instrumencie, ona prezentuje wrzeciono. Oboje chętnie pozują do zdjęć za „one
dinar”. Nie zabawiamy tu długo. Czeka na
nas bowiem jeszcze rezerwat przyrody Dana, zamek krzyżowców w al-Kerak i powrót do Madaby.
Mieszkańcy
wioski Dana zostali wysiedleni, gdy władze zdecydowały się utworzyć rezerwat
biosfery i udostępnić go turystom. Rezerwat jest największym obszarem
chronionym w Jordanii. Nasz przewodnik Ahmed, który tu się urodził, z
sentymentem wspominał dawne czasy, gdy ludzie nie znali lekarzy i leczyli się zbieranymi
przez siebie ziołami. Mówił, że dawniej nikt
nie miał raka ani nie cierpiał na choroby serca. Jego ojciec żył ponoć 102
lata. A w ogóle ludzie byli szczęśliwi bez dostępu do cywilizacji i znacznie
silniejsze niż teraz były więzi społeczne. W rezerwacie występuje bardzo wiele
gatunków rozmaitych roślin. W ciągu godzinnego spaceru po zboczach ogromnego
wąwozu widzieliśmy kapary, granaty,
pistacje, figi, migdały i oliwki. Żadnych ssaków (oprócz kóz) co prawda
nie widzieliśmy, ale żyje ich tu ponoć 38 gatunków.
W
stronę Kerak jedziemy autostradą, która ma trzy pasy z jednej i dwa z drugiej
strony Na niektórych odcinkach jedynie słupy
trakcji elektrycznej świadczą o
ludzkiej obecności na tych dużych półpustynnych
obszarach. Ruch drogowy jest umiarkowany. Nasz kierowca utrzymuje prędkość w
granicach 110 km/h.
Zamek
krzyżowców w al.-Kerak
(jeden z trzech w Jordanii) to imponująca rozmiarami twierdza. Zbudowano ją w początkach XII wieku. Później, po zdobyciu
przez Arabów, została rozbudowana. Stoi na wzgórzu, z którego rozciąga się
rozległy widok. Pięć lat temu doszło tu do ataku terrorystycznego, w wyniku
którego zginął turysta z Kanady. Odpowiedzialność za zamach wzięło tzw. Państwo
Islamskie.
Wieczorem
ponownie docieramy do hotelu Mariam w Madabie, gdzie spędzamy ostatnią noc.
Robimy jeszcze zakupy, pozbywając się ostatnich dinarów. Sporo kawy z
kardamonem, przyprawy, sos z granatów. Dla siebie biorę piwo Petra po 3 dinary
za puszkę (10% alkoholu).
Rano
w poniedziałek jedziemy na lotnisko w Ammanie. Tuż przed jego bramą spotykamy uzbrojony patrol wojskowy z długą
bronią gotową do strzału. Jordania jest co prawda w miarę bezpiecznym
krajem, ale jak widać obawa przed atakami terrorystycznymi nadal istnieje w
tych stronach.
Wysiadając z samolotu w Modlinie odnotowuję z satysfakcją, że 67 podróż zagraniczną (czwartą w tym roku) do 59 z kolei kraju, mogę zaliczyć do udanych.
Część pierwsza tutaj