Stanąłem na Kjeragbolten


Kjerag

Przed trzema laty wybrałem się na weekendowy wypad na Preikestolen nad Lysefjordem. Wczoraj ponownie poleciałem do Stavanger. Tym razem w celu odwiedzenia słynnego kamienia zaklinowanego pomiędzy skałami na wysokości blisko tysiąca metrów nad lustrem wody. Jednakże ze względu na to, że Kjerag  oddalony jest o około 140 kilometrów od lotniska Sola pod Stavanger, samotne dotarcie w jego okolice byłoby zbyt drogie. Dołączyłem więc do ekipy w składzie Artur, Katarzyna i Sebastian. Dzięki temu koszty wynajęcia samochodu, opłat parkingowych i paliwa – podzielone na cztery – uległy znacznej redukcji.

Z Gdańska wylecieliśmy o 6.10.[1] Półtorej godziny później byliśmy już w Norwegii. Przez kolejne dwie i pół godziny jechaliśmy wypożyczonym Volvo  na parking przed restauracją Øygardstøl u podnóża  Kjeragu. Po drodze zatrzymywaliśmy się oczywiście w celu robienia zdjęć, bo tamtejsze krajobrazy są tak urokliwe, że trudno się im oprzeć. Jak w niemal całej Norwegii… Co do samego parkingu, to spotkała nas niezbyt miła niespodzianka. Do niedawna za postój samochodu osobowego płaciło się tam 200 koron. Teraz  ta wątpliwa przyjemność kosztuje już 300 NOK.

Wikipedia podaje, że: „Na szczyt wiedzie dość trudna droga, której pokonanie zajmuje około 2,5 - 3 godzin (w każdą ze stron).”  Potwierdzają to także niektórzy blogerzy. Zgodziłbym się tylko z pierwszą częścią  cytowanego zdania. Rzeczywiście,  na niektórych odcinkach droga jest bardzo stroma i miejscami śliska. Jednakże pomocą służą łańcuchy. Co do czasu pokonania trasy, to mnie udało się to w niespełna trzy godziny. Tyle, że w obie strony. Gdyby ktoś nie wierzył, to może przekonają go screeny z Endomondo. Inna sprawa, że nigdzie po drodze nie zatrzymywałem się, a zdjęcia robiłem z marszu.

Szlak na Kjerag już od parkingu pnie się ostro w górę. Potem schodzi się w niewielką dolinkę, gdzie dla turystów zbudowano nawet drewniany pomost i kamienną ścieżkę. Po wyrównaniu oddechu trzeba wspinać się na kolejne wzgórze. Z niego zaś znowu schodzimy nieco w dół, by po chwili wdrapywać się na trzecie i ostatnie. Potem jest już tylko kamienny płaskowyż, którym dochodzimy do samego Kjeragbolten. Owszem, pot spływa z każdej strony ciała, ale przecież jest lato, więc to normalne. A propos pogody, trafiliśmy na wymarzoną. Podczas podejścia było nieco pochmurno, ale gdy byliśmy już na szczycie, słońce coraz mocniej wychylało się zza chmur, by wreszcie zdominować cały nieboskłon.

Do słynnego kamienia doszedłem około. 13.30. Na wejście  i zrobienie sobie pamiątkowych zdjęć czekało już kilkadziesiąt osób. Słychać było różne języki, ale oprócz norweskiego najczęściej polski, rosyjski i angielski. Przede mną stała młoda para z Polski, odbywająca podróż po Europie przerobionym na kamper busem. Czekali na wejście na Kjerag od dwóch dni. Wcześniej bowiem mocno tu padało. Zaproponowałem, że zrobię im zdjęcie na kamieniu w zamian za rewanż (moi współtowarzysze zostali nieco z tyłu). Zgodzili się. Czekaliśmy na swoją kolejkę około pół godziny. Kiedy jednak Sandra miała wejść na kamień, ogarnęły ją nagle wątpliwości. Postawiła co prawda jedną nogę na skale, ale drugiej już nie dała rady. W tej sytuacji jej partner nawet nie próbował wchodzenia nad tę kilkusetmetrową przepaść. Takich osób było zresztą znacznie więcej. Broń Boże, nie śmieję się i nie potępiam. Bezpieczeństwo jest bowiem najważniejsze. Kjerag zaś nie jest najlepszym miejscem do tego, żeby sobie coś udowadniać czy przełamywać jakieś lęki i fobie.

Osobiście jakiś czas temu pozbyłem się lęku przestrzeni, więc pewnie i bez obaw wskoczyłem na ten magiczny kamień. Kilka zdjęć zrobił mi z oddali partner Sandry, a kilka, korzystając ze smartfona, pstryknąłem sobie sam.

W drodze powrotnej towarzyszyła mi piękna słoneczna pogoda, no i nieporównywalne z innym powietrze. Jego świeżość w Norwegii odczuwa się zresztą od razu po wyjściu z samolotu. Niestety, po wylądowaniu w Gdańsku, odczucia są diametralnie inne…

Noc spędziliśmy w hostelu nieopodal szpitala w Stavanger. Tu też czekała nas niespodzianka – za całonocne parkowanie auta musieliśmy zapłacić 168 koron. No cóż, Norwegia jeszcze długo będzie dla nas drogim krajem. Nie zmienia to faktu, że jej walory krajobrazowe, świeże powietrze, spokój natury i nawet bezczelne owce oraz renifery  zakłócające ruch drogowy – warte są każdych pieniędzy. Już teraz myślę, z kim by się zabrać na Troltungę…






[1] Na lotnisku skonfiskowano mi wodę toaletową Hugo Boss. Przewoziłem ją bowiem we flakoniku o pojemności 125 ml. A wiadomo, że wolno  mieć w bagażu podręcznym pojemniki do 100 mililitrów. I nie ważne jest, czy pojemnik jest pełny czy poziom płynu jest w pobliżu dna. No cóż – dura lex, sed lex.


Artur, zawodowy fotograf





Øygardstøl



Norwegofilka Katarzyna












Kjeragbolten




Lysefjord





Młodzi podróżnicy
Dodaj napis






Fot. Artur Kalinowski - nasza ekipa



Grodno i okolice

Dąbrówka

Po dwóch dniach intensywnego zwiedzania i imprezowania rano wstawało się dość ciężko. Między innymi dlatego trzeci dzień na Białorusi poświęcony był sentymentalnemu objazdowi pod Grodzieńskich wsi, z których wywodzą się przodkowie mojej żony i T. Najpierw pojechaliśmy do oddalonej o niespełna 25 kilometrów Żydomli (Żytomli). T. zapamiętał, że przed rokiem jadł tutaj pyszny chleb (płaski, okrągły z cebulą). Skierowaliśmy więc pierwsze kroki do sklepu. Udało się nabyć ostatnią sztukę!
Przed wjazdem do wsi uwagę zawracają dwa stojące obok siebie krzyże: prawosławny i katolicki. To częste zjawisko na tych terenach. Od wieków bowiem te wyznania (niegdyś także judaizm) koegzystowały ze sobą. Widać to także na miejscowym cmentarzu. Nas jednak interesują polskie nazwiska. Szczególnie dużo tu Radziwanowskich, Jurowskich, Obuchowiczów i Tołoczków. Niektóre nagrobki są całkiem świeże. Powoli odchodzą ostatnie pokolenia, a młodzi emigrują do Polski lub dalej na zachód. Jeszcze kilkadziesiąt lat i mniejszość polska na Białorusi przestanie istnieć – prorokują niektórzy miejscowi. I trudno się z nimi nie zgodzić, zważywszy na niechęć władz białoruskich do przejawów kultywowania polskości.
Z Żydomli jedziemy do Gibulicz, wioski położonej przy trasie Grodno – Bruzgi (przejście graniczne z Polską). Do 1947 roku mieszkali tu dziadkowie T. i mojej żony. Obecnie poza fragmentem stawu i starą  śliwą nie ma tu żadnych śladów gospodarstwa. Pod liniami energetycznymi rozciąga się tylko dziko rosnąca trawa i chwasty. W całej wsi została bodajże jedna polska rodzina…
M. wyciąga z bagażnika motykę i spod darni wykopuje ziemię, którą T. wsypuje do woreczka. Zawiezie ją do Polski niczym filmowy Pawlak.
Kolejnym przystankiem na naszej sentymentalno-wspomnieniowej trasie jest Kopciówka. Znajduje się tu kościół Wniebowstąpienia Najświętszej Marii Panny z 1936 roku,  gruntownie odnowiony w latach 1992-2000. Jedną z fundatorek była Sabina  Żur z pobliskiego Połotkowa. Świadczy o tym dobitnie wmurowana tablica. Wspominam o tym, bo wkrótce mieliśmy okazję odwiedzić ją oraz jej siostrę Felicję. Obie panie są już w dość podeszłym wieku (85 i 87 lat). Kto wie, czy to nie ostatni moment, aby posłuchać ich wspomnień i uzupełnić luki w drzewie genealogicznym rodziny…
Dalekie kuzynki mojej żony przyjęły nas bardzo gościnnie. Zresztą nie tylko one – gościnność jest chyba immanentną cechą mieszkańców kresów. Przy okazji poznaliśmy pana Mariana, który akurat przywiózł miód z własnej pasieki. Pan Marian przestrzegał przed zbytnim zbliżaniem się Polski do USA. Jego zdaniem – im bardziej Amerykanie kogoś „polubią”, tym bardziej źle się to dla niego kończy. Zupełnie odmiennego zdania był nasz kierowca M. Polityczny dyskurs nabierał więc rumieńców.
Czwarty i ostatni dzień pobytu na Białorusi rozpoczęliśmy od chodzenia po sklepach i wyszukiwania pamiątek. Robiliśmy też praktyczne zakupy, kupując np. tutejsze słodycze zwane Zefirki i miejscowe alkohole. Tu ciekawostka: do centrum jechaliśmy autobusem, płacąc za przejazd 60 kopiejek. Drogę powrotną odbywaliśmy taksówką, która tym razem kosztowała 5 rubli  za ten sam odcinek, za który trzy dni wcześniej płaciliśmy 3,70 rubla. Może dlatego, że teraz jechaliśmy w niedzielę?
Nie zapomnieliśmy także o odwiedzeniu cmentarza wojskowego. Przed 28 laty mieszkańcy Białegostoku ufundowali Krzyż Katyński, który postawiono tu wraz z tablicą z nazwiskami poległych polskich żołnierzy. Na krzyżu wisiała biało-czerwona szarfa z napisem Prezydent Rzeczypospolitej Andrzej Duda. Sądzę, że umieszczono ją podczas wizyty minister Anny Schmidt-Rodziewicz, która dwa dni wcześniej złożyła na płycie wiązankę kwiatów. Nieopodal Krzyża Katyńskiego stoi symboliczny grób. Umieszczona na nim tablica informuje, że: Tu spoczywają szczątki żołnierzy Wojska Polskiego obrońców Grodna poległych we wrześniu 1939 r. Cześć ich Pamięci! Tutaj również była wiązanka kwiatów od pani sekretarz stanu.
Po południu wyruszyliśmy w stronę Kanału Augustowskiego. Przy drodze z Grodna do Sopoćkiń od kilku miesięcy  funkcjonuje ścieżka rowerowa (oddana do użytku 2 czerwca). Zbudowana została przy współpracy strony polskiej. Niestety, rowerzystów nie ma tu zbyt wielu. Jedziemy w niedzielne popołudnie, a ścieżka świeci pustkami. Kilka kilometrów za Grodnem zatrzymujemy się przy Forcie nr 2. Zniszczony obecnie fort wchodził w skład Twierdzy Grodno. Wybudowany został podczas pierwszej wojny światowej. W trakcie tzw. Bitwy Niemeńskiej  podczas wojny polsko-bolszewickiej został zdobyty przez Polaków. W czasie II wojny światowej Niemcy dokonali tu masowych egzekucji. Obecnie znajduje się tutaj pamiątkowy krzyż oraz tablica z napisem: Przechodniu, zatrzymaj się tu. Niech chwila zadumy i modlitwy będzie hołdem złożonym ofiarom i przestrogą dla przyszłych pokoleń. Nieopodal rozciągają się ogródki działkowe i  stoją dacze należące do mieszkańców Grodna. Swój domek i niewielki sad oraz ogród warzywny mają tu także nasi gospodarze.
Tuż przy śluzie Kanału Augustowskiego w Dąbrowce naszą uwagę zwraca drewniany domek z ogromnym orłem w koronie namalowanym na ścianie frontowej. W drodze powrotnej zajeżdżamy do  wsi Kodziowce. Na przedpolach tej miejscowości  w nocy z 21/22 września 1939 roku rozegrała się bitwa między 101 pułkiem ułanów a oddziałem 2 sowieckiej brygady pancernej. Było to jedno z największych starć wojsk polskich z armią radziecką podczas agresji ZSRR na Polskę. Straty, zarówno polskie jak i sowieckie, są trudne do oszacowania. Różne źródła podają różne liczby. Nie ulega jednak wątpliwości, że polscy ułani wykazali się niezwykłą walecznością. Niestety, końcowy rezultat był już dawno przesądzony, w każdym razie od chwili podpisania paktu Ribbentrop – Mołotow.
Aktualnie w Kodziowcach, dzięki staraniom  Polaków, ową bitwę upamiętnia krzyż Fundacji Straży Mogił Polskich z Wrocławia  oraz tablica z napisem:  W tym miejscu 22 września 1939 roku 101 Pułk Ułanów z Brygady Rezerwowej  Kawalerii „Wołkowysk” stoczył bitwę z najeźdźcą sowieckim. Chwała Bohaterom! Na krzyżu natomiast umieszczono napis: Bohaterom 101 Pułku Ułanów Poległym w boju z Armią Czerwoną 22.09.1939 r. pod Kodziowcami.   Podczas naszego krótkiego postoju w tym miejscu mieliśmy okazję zamienić kilka słów z działaczką Związku Polaków na Litwie, której rodzina udostępniła kawałek swojej działki w celu upamiętnienia omawianej bitwy.
Drogę powrotną do Polski na odcinku Grodno - Białystok odbywaliśmy autobusem firmy Gaja Express. Bilet na tym odcinku kosztuje 20 rubli. Na granicy spędziliśmy dwie godziny. Na szczęście kontrola celna po polskiej stronie była bardzo pobieżna.
Żydomla

Żydomla

Gibulicze

Gibulicze

Kopciówka

Kopciówka
Połotkowo

Grodno

Grodno

Dąbrówka

Dąbrówka


Kodziowce

Dąbrówka   
 Część pierwsza tutaj
 Część druga tutaj

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty