Dziadkiem na Nordkapp cz. III


W ósmym dniu podróży, po pokonaniu ponad trzech tysięcy kilometrów, dokładnie w samo południe, docieramy na Nordkapp. Ten symboliczny kraniec Europy, podobnie jak wioska św. Mikołaja w fińskim Rovaniemi - to takie świeckie świątynie. Przyciągają bowiem w równym stopniu tysiące turystów, tak jak sanktuaria religijne pielgrzymów. Jest w tym coś magicznego i trudnego do wytłumaczenia. Bo cóż takiego jest w skalistym klifie, na którym 40 latem temu ustawiono makietę globusa z zaznaczonymi południkami i równoleżnikami? To nie jest nawet prawdziwy kraniec Europy, bo ten znajduje się nieco dalej. Mało tego, Nordkapp zwany Przylądkiem Północnym nie znajduje się na stałym lądzie, lecz na wyspie Magerøya. Od kontynentalnej Norwegii oddziela go pas Morza Norweskiego. Jednak jadąc samochodem trudno to zauważyć, ponieważ od dziewiętnastu lat na wyspę wjeżdża się podmorskim tunelem o długości prawie 7 kilometrów. Do niedawna za przejazd podwodnym fragmentem trasy E 69 trzeba było płacić. Obecnie nie ma tego obowiązku. Nadal jednak płaci się za wjazd na parking przy Nordkapp. Aktualna wysokość opłaty to 180 NOK bez wejścia do Nordkapphallen lub 275 koron z taką możliwością. Można jednak uniknąć opłat, parkując auto na innym, oddalonym o 9 kilometrów postoju. Wejście piesze na Nordkapp jest bowiem bezpłatne. Nam udało się znaleźć zatoczkę w odległości zaledwie trzech kilometrów od skraju klifu.

Do zdjęcia pod globusem ustawiają się niekończące się kolejki turystów z całego świata. Najgorzej jest gdy przyjeżdża kolejny autokar, z którego wysypują się dziesiątki osób. Wtedy lepiej odczekać jakiś czas, oglądając inne miejsca. Można np. podejść do obelisku upamiętniającego wizytę Oskara II, króla Szwecji i Norwegii. Przybył on w to miejsce dokładnie 145 lat temu. Również drugiego lipca, tak jak my. Nie był on jednak odkrywcą tego miejsca. Za takiego uchodzi bowiem włoski ksiądz Francesco Negri, który zapuścił się tak daleko na północ już w 1664 roku. Zajęło mu to podobno dwa lata.

Warto też podejść do kamiennych kół, które z daleka wyglądają jak duże monety lub plastry wędliny. Znajdują się na nich oryginalne reliefy wykonane przez dzieci z różnych krajów w ramach projektu "Dzieci Ziemi". Jeżeli zaś komuś mało wrażeń, to może skorzystać z krótkiego przelotu śmigłowcem nad płaskowyżem i podziwiać z góry przepiękne klify.

Pozostają jeszcze sklepy z pamiątkami. Tu komercja króluje całą gębą. Za miniaturkę globusa trzeba zapłacić 99 koron, co w przeliczeniu daje około 43 złote. Można też nabyć imienny certyfikat poświadczający obecność na Nordkapp. Kosztuje tylko 65 NOK lub 70 wraz z reklamówką. W moim przypadku sprzedawca nie przestawił daty w stemplu. Tak więc oficjalnie byłem na Przylądku Północnym już pierwszego lipca...

Wracając do auta mijamy stadko reniferów. Patrzą na nas, ale bez większego z zainteresowania. Widać, że przywykły do obecności ludzi na tym płaskowyżu. Zachodzimy jeszcze na skraj klifu. Na dole widać zatoczkę z granatowo-zieloną wodą, a na jej skraju mały czerwony domek i drewniany pomost. Obrazek jak z bajki.

Wyjeżdżamy z Nordkapp przed szesnastą. O dwudziestej wjeżdżamy do Finlandii. Długie proste drogi. Dopuszczalna prędkość 100 km/h. Prowadzi mi się wyśmienicie. Kłopoty ze znalezieniem miejsca na nocleg. Krzysztof ma huśtawkę nastrojów i reaguje nadmiernie  emocjonalnie w sytuacjach, które można rozładować żartem.

W końcu jakaś miejscówka, aczkolwiek z komarami. Duży parking, WC. Obok sklep z pamiątkami, ryby wędzone i smażone, liczne ozdoby z drewna, rogi reniferów. Oczywiście o tej porze zarówno sklep, jak i punkty gastronomiczne są zamknięte.

Jak już wcześniej pisałem, zawsze udawało nam się opanowywać sytuacje konfliktowe. Czasami jednak trwało to nawet kilka godzin. W powyższym przypadku racja była po stronie Krzysztofa. Ja chciałem rozłożyć się na nocleg w lesie, w miejscu pozbawionym wszelkich udogodnień. Mój partner obawiał się, że mogą tam występować kleszcze. Uparł się więc, żeby jechać dalej. I rzeczywiście, po półgodzinie natrafił na wspomnianą w notatce miejscówkę. Wtedy nie doceniłem tego. Teraz na spokojnie mogę przyznać się do błędu.

Ranek upalny. Spotykamy małżeństwo ze Śląska. Jadą z Rovaniemi na Nordkapp. My w odwrotnym kierunku. Odwiedzamy sklep w  Inari, uzupełniając tu prowiant. O czternastej docieramy do wioski św. Mikołaja nieopodal Rovaniemi. Porządne WC. Mnóstwo sklepów z pamiątkami. Zdjęcie z Mikołajem od 25 do 45  Euro w zależności od formatu. Koło podbiegunowe. Komercja. Robi się pochmurno. W drodze do Szwecji przejaśnia się. O 20.30 docieramy na kąpielisko w Byske przed Skelfetea.

Do północy miła rozmowa przy whisky.

Z tą siedzibą Mikołaja to dość zagmatwana sprawa. Niektórzy twierdzą, że mieszka on w innym miejscu Laponii, a konkretnie w Parku Narodowym im. Urho Kekkonena. Ponieważ jednak miejsce to znajduje się na samej granicy fińsko-rosyjskiej (ustanowionej w wyniku wojny zimowej 1939-1940), w 1985 roku zbudowano wioskę Mikołaja właśnie pod Rovaniemi.  Przez wioskę przebiega północne koło podbiegunowe.

Nie zabawiliśmy długo w tym nastawionym na skubanie turystów miejscu. Pogoda trochę się popsuła, więc nawet zdjęć nie chciało się robić. Po nabyciu drobnych pamiątek (w moim przypadku po 7 Euro za sztukę) wyruszyliśmy w drogę do Szwecji. Tutejsze widoki nie umywają się do tych zapamiętanych z Norwegii. Trasa wiedzie głównie przez lasy, jedynie czasem błyśnie gdzieś lustro wody z jakiegoś jeziora.

Po przekroczeniu granicy ze Szwecją wjechaliśmy na trasę E4. Będziemy się nią poruszać aż do lotniska Skavsta nieopodal miasta Nykoping, gdzie zakończy się nasza wspólna podróż. Wcześniej jednak czekają nas dwa noclegi na kąpieliskach (w Byske i w Tonebro) oraz trzygodzinne zwiedzanie Sztokholmu, a konkretnie jego starówki, czyli Gamla Stan. Zaliczamy też wizytę przed pałacem królewskim w porze uroczystej zmiany warty.

Dla mnie przygoda kończy się na lotnisku w Gdańsku Rębiechowie. W ciągu jedenastu dni, z czego jeden spędzony na promie, pokonaliśmy około 5 200 kilometrów, przemierzając trzy kraje i zwiedzając kilkanaście atrakcyjnych turystycznie miejsc. Ekstra perełki to oczywiście okolice Geiranger, Lofoty, Narvik i ostatni etap przed Nordkapp. Potem w zasadzie był już tylko powrót, aczkolwiek połączony z robieniem zdjęć w mijanych miejscowościach, np. w Härnösand nad Zatoką Botnicką. Wymieniam to miasto nie bez kozery, bo  akurat tu najdłużej  przyszło mi czekać na współtowarzysza tej podróży...

Gdyby mnie ktoś zapytał, co oprócz możliwości zobaczenia pięknych widoków i obcowania z naturą, dała mi ta eskapada - odpowiedziałbym cytatem z książki Dawida Baldacciego "Dzień zero": Jesteśmy tylko ludźmi, a co za tym idzie, nikt nie jest doskonały. Niby każdy o tym wie, ale nie każdy uświadamia to sobie w sytuacji, gdy trzeba umieć zachować dystans do rzeczywistości. Mam nadzieję, że z każdą podróżą udaje mi się to coraz bardziej...

Z bardziej prozaicznych spraw odnotować muszę, że Dziadek, czyli 22. letni passat Krzysztofa spisał się doskonale. Nie mieliśmy na trasie ani jednej usterki! A warto wiedzieć, że jeździłem wcześniej po  Skandynawii różnymi autami, więc mam skalę porównawczą... Nie mam też zastrzeżeń do mojego namiotu i kuchenki gazowej (poza wspomnianym na początku incydentem).
Część pierwsza tutaj
Część druga tutaj
Renifery tuż przed Nordkapp








To my :)








Inari w Finlandii


Wioska Mikołaja









Kąpielisko w Byske





Sztokholm









Po starcie z lotniska Skavsta

Na Nordkapp z Gagarinem :)
Ostatnia noc i pożegnalne ognisko


Dziadkiem na Nordkapp cz. II


Bodo

Rano trochę przestało padać, ale nadal jest pochmurno. Nawala zawór od kuchenki. Naprawiłem. Jedziemy w deszczu do Mo I Rana. Tam zwiedzanie. Zmieniam Krzysztofa za kierownicą. Po południu pogoda poprawia się. Biwakujemy ok. 90 km przed Bodo nad jeziorem. Pijemy whisky z okazji moich imienin. Zmieniające się krajobrazy: góry, pola, lasy, rzeki, jeziora, kolej wzdłuż E6. Sporo tuneli, kilka płatnych odcinków tak jak wczoraj i przedwczoraj.

Płatne odcinki drogi E6 towarzyszyły nam od Lillehammer praktycznie aż do Narviku (za wyjątkiem Lofotów). Komunikaty o pobieraniu opłat oraz stosowne kratownice z kamerami pojawiały się nie tylko przy drodze, ale też przed tunelami. Tych ostatnich było zresztą bardzo wiele. Wysokość opłat na poszczególnych odcinkach oscylowała od 15 - 42 koron norweskich. Łącznie "zarobiliśmy" - według pobieżnych wyliczeń 459 NOK. Na weryfikację przyjdzie poczekać kilka miesięcy, aż nadejdzie faktura z londyńskiej firmy, której zlecono rozliczenia.

Mo I Rana warta jest wspomnienia choćby dlatego, że przebiega przez nią umowny krąg polarny, czyli koło podbiegunowe. Poza tym jest to dość sympatyczne miasto, trzecie największe w północnej Norwegii. A propos kręgu polarnego, to drugi raz podczas tej podróży przekraczaliśmy go w legendarnej siedzibie św. Mikołaja, czyli w Rovaniemi, do czego zresztą jeszcze później wrócę. W Mo I Rana spędziliśmy  prawie dwie godziny. Miłym akcentem była darmowa kawa w jednym z tutejszych supermarketów.

Wstajemy o 6.30. W nocy i rano padało. Krzysiek trochę spanikowany, że nie będzie miał okazji do zrobienia dobrych zdjęć. Po krótkiej dyskusji decydujemy się jednak jechać do Bodo i dalej promem do Moskenes na Lofotach. Wypływamy o godzinie 11. Cena biletu za samochód i dwie osoby - 1013 NOK. Płacę kartą. Pochmurno i wietrznie. Dokuczają mi korzonki. Prom płynie trzy godziny.

W podróży nie cel jest najważniejszy, lecz droga do celu - jak przekonuje znany podróżnik i polarnik Marek Kamiński. Tak więc wybierając się na Nordkapp, staram się zobaczyć po drodze jak najwięcej ciekawych miejsc i  - jeśli to będzie możliwe - przeżyć wiele przygód oraz zdobyć nowe pożyteczne doświadczenia.

Zaczynamy zwiedzanie Lofotów od miejscowości Å. Wszędzie widać suszące się na stojakach głowy dorszy oraz całych tuszy. Jest ich naprawdę bardzo dużo. Prowadzę auto przez prawie całe Lofoty

Kasia Ch. - znawczyni i pasjonatka norweskich klimatów - podpowiada mi dobre miejsce na nocleg przy plaży Uttakleiv. Wcześniej znajduję jednak dziki kemping  w Haukland. Tuż przy plaży. Wieczorem odbywam jednak spacer (7,5 km) do Uttakleiv. Powrót przez tunel 880 m. W nocy zimno, ale bez deszczu.

Wieś Å to południowy kraniec Lofotów. Tutaj kończy się droga E10, która przebiega przez cały archipelag. Nic dziwnego więc, że jest tu bardzo tłoczno. Znak informacyjny z najkrótszą na  świecie nazwą miejscowości cieszy się dużym powodzeniem. Zainteresowanie turystów budzą też sztokfisze, czyli suszące się dorsze. W trakcie procesu suszenia nie pachną one apetycznie, ale co szkodzi zrobić sobie przy nich selfie... Oczywiście, dla chętnych dostępne są także świeże ryby, filetowane przez fachowców na świeżym powietrzu. Co jeszcze można zobaczyć we wsi Å? Jeśli pogoda dopisze, to wspaniałe plenery. W najgorszym razie można zajrzeć do któregoś z muzeów. Jednak Lofoty to nie tylko Å. Archipelag niezwykle widowiskowych wysp ciągnie się przecież przez ponad sto kilometrów. Wspomniana droga E10 to tylko szkielet, z którego odbiegają liczne odgałęzienia. Stosownie do zainteresowań, można skupić się tutaj na trekkingu po górach, wycieczkach po fiordach lub na rybołówstwie. Ba, można nic nie robić i godzinami gapić się w fantastyczny krajobraz. Nie sądzę, żeby znalazł się ktoś, komu nie podobałyby się Lofoty, zwłaszcza w sezonie letnim (zimą nie byłem, więc nie zabieram głosu).

Wspomniane w notatce przejście przez tunel nie było tak niebezpieczne, jak mogłoby się wydawać. Przede wszystkim było tutaj - wąskie, bo wąskie - ale jednak pobocze. A poza tym ruch samochodowy był niewielki. Niemniej jednak, nie polecam tego przejścia dla osób z klaustrofobią.

Rano pochmurno. Po śniadaniu jedziemy na północną stronę Lofotów. Od pobudki do wyjazdu mija półtorej godziny. No cóż, nie każdy potrafi szybko i sprawnie poradzić sobie z porannymi czynnościami...

Prowadzę auto. Często zatrzymujemy się na zdjęcia. Przed osiemnastą dojeżdżamy do Narviku.  Pogoda znacznie się poprawia. Umówiliśmy się na dwugodzinne zwiedzanie, ale komuś zabrakło czasu...

Wieczorem świetna miejscówka do spania nad fiordem. Skrzydełka z grilla i piwo. Siedzimy do północy w miłych nastrojach.

Zanim dojechaliśmy do Narviku zwiedziliśmy dość gruntownie największe miasteczko Lofotów, czyli Svolvær. Mieliśmy tutaj szczęście do chwilowych przejaśnień.  Nie było jednak na tyle czasu, żeby wybrać się na wycieczkę łodzią motorową na Trollfiord. A byłoby warto! Dwugodzinny rejs po wodach fiordu w specjalnych kombinezonach dostarczanych przez tutejsze biuro turystyczne to prawdziwa gratka dla miłośników pięknych widoków.

W drodze do Narviku mijaliśmy jeszcze wiele ciekawych miejsc. Nie tylko pod względem widokowym. Zatrzymaliśmy się np. w miejscu upamiętniającym katastrofę samolotu  pasażerskiego z 1947 roku (leciał z Tromsø do Oslo). Zginęło wówczas 35 osób. Dziewięć lat temu na cokole z listą ofiar umieszczono fragment silnika pechowego samolotu.

W samym Narviku zaparkowaliśmy w pobliżu muzeum ruchu oporu z czasów II wojny światowej i pobliskiego obelisku pokoju. Niedaleko stąd znajduje się tablica z zaznaczonymi odległościami do poszczególnych miejsc. I tak do Warszawy jest stąd 2 326 km, a na Nordkapp tylko 740 kilometrów. Na cmentarz z grobami żołnierzy poległych w bitwie o Narvik (w tym polskimi) nie docieramy, gdyż znajduje się on kilkanaście kilometrów od miasta, w kierunku przeciwnym do naszej trasy. Na miejsca upamiętniające walki z 1940 roku natrafiamy jednak jeszcze dwukrotnie na północ od Narviku. Znajdują się tam obeliski, pamiątkowe tablice i działa. Szczególnie dużo uwagi poświęca się tu generałowi Carlowi Gustavowi Fleischerowi (gen. Władysław Sikorski odznaczył go krzyżem Virtuti Militari).

Słoneczny poranek. Wyjazd o 8.30. Piękna pogoda utrzymuje się cały dzień. Kolejny dzień prowadzę auto. W drodze do Alta mijamy z lewej ładnie ośnieżone góry i długi, bajecznie uroczy  Langfiord. Trasa E6 pełna jest na tym odcinku malowniczych, ale i często niebezpiecznych zakrętów.

Nadal spotykamy sporo Polaków. Mieliśmy dziś zamiar dotrzeć na Nordkapp, ale zanocowaliśmy 103 km przed.  Nad fiordem pod  skałami z wodospadem. Prowadziłem z krótkimi przerwami prawie 13 godzin. Nie czuję jednak zmęczenia. Po raz kolejny trafia się nam miejsce postojowe z WC. Pełno komarów. Wcześniej ich nie spotkaliśmy.

Mieliśmy zamiar odwiedzić Polar Park w Bonesveien niedaleko Narviku. Na jego otwarcie trzeba było jednak czekać ponad pół godziny, a na to szkoda nam było czasu. Popatrzyliśmy więc tylko na spacerujące wzdłuż ogrodzenia świnki i owieczki, rezygnując z teoretycznej możliwości zobaczenia łosi, rysi, niedźwiedzi  i wilków. Podobnie postąpiła szóstka Polaków podróżujących dwoma autami.

Biwakowaliśmy w zakolu Porsangerfiorden. Rano wybraliśmy się pod widoczny z daleka wodospad. Do miejsca, w którym z hukiem spadała woda z wysokości ponad stu metrów, szedłem prawie pół godziny. Ostatni odcinek piął się bowiem stromo pod górę wzdłuż kamienistego koryta rzeczki. W obie strony było to jednak zaledwie 3,5 kilometra. U czoła wodospadu w rozpylonych kroplach wody igrały promienie słoneczne, tworząc fantastyczną tęczę.

 Coraz lepiej poznajemy się z Krzysztofem. Mojego partnera w podróży znałem bowiem wcześniej jedynie z przelotnego spotkania i paru rozmów za pośrednictwem internetowych komunikatorów. Było więc oczywiste, że wcześniej czy później ujawnią się te cechy naszych charakterów, które nie będą podobać się drugiej stronie. Żeby nie drążyć niepotrzebnie tematu, powiem tylko, że poradziliśmy sobie doskonale z wszelkimi konfliktogennymi sytuacjami. A siłą rzeczy - spędzając ze sobą  11 dni w dość ekstremalnych warunkach - trudno takich uniknąć.  
Część pierwsza dostępna tutaj
Część trzecia dostępna tutaj

Mo I Rana

Mo I Rana

Mo I Rana

Krąg polarny w Mo I Rana





Moskenes

Lofoty

Na promie z Bodo


Lofoty







Sztokfisz





Uttakleiv

Svolvaer








Narvik











 

Esencja Cejlonu

  Poniedziałek, 05.02.24 W niedzielę czwartego lutego wylatujemy z Okęcia zgodnie z planem, czyli o 15.05.   Boeing 347,   należący do...

Posty