Jezioro Sewan |
We wtorek 13 września poszedłem po śniadaniu
zrobić zdjęcia usytuowanej niedaleko katedry. Po drodze zatrzymałem się
na małym ryneczku, gdzie nabyłem kilogram popularnej tutaj przyprawy, czyli
swańskiej soli (20 GEL/kg).
Po wykwaterowaniu z hotelu czekaliśmy 25
minut na nowego kierowcę, z którym mieliśmy jechać do Armenii. Na imię miał
Koba. Nie był tak sympatyczny jak Zura. Uprzedzę tu nieco wypadki, żeby więcej
nie wracać do tego wątku. Otóż Koba, oprócz niezbyt zachęcającej
powierzchowności, podpadł niektórym uczestnikom wycieczki dość brawurową jazdą.
W pewnym momencie omal nie doprowadził do zderzenia czołowego, wyprzedzając na
wąskiej drodze ciężarówkę. Oliwy do ognia dolał jeden z nas (nie będę już
wymieniał jego imienia, bo uczestnicy wiedzą o kogo chodzi, a osobom postronnym
wiedza ta do niczego nie jest potrzebna), twierdząc, że widział, jak o godzinie
drugiej w nocy gospodarz przyprowadził kierowcę, cyt. "sztywnego i pomagał
mu się rozbierać". Nic dziwnego, że taka wiadomość wywołała zaniepokojenie
wśród wielu z nas (osobiście zachowałem spokój i dystans do całej sprawy). Na
pilotkę zaczęto wywierać nacisk, aby sprawdziła stan trzeźwości Koby. Po
pewnych perturbacjach udało się nabyć alkomat. Kierowca bez oporu dmuchał w
urządzenie (deklarował nawet gotowość
poddania się badaniu krwi). Efekt? Zapalenie się zielonej lampki, czyli
stan trzeźwości. Tu trzeba dodać, że pilotka Ania poddawała wcześniej w
wątpliwość twierdzenia naszego kolegi odnośnie spożywania alkoholu przez
kierowcę. Jakoś jednak nie wszyscy jej wierzyli...
Granicę z Armenią przekroczyliśmy bez problemów. Tutejsze drogi mocno nas
jednak rozczarowały. Dziury i wyboje, przynajmniej w pobliżu granicy, były
nawet w tunelach. Wolna jazda miała wszakże także plusy - mogliśmy bowiem
podziwiać piękne krajobrazy, w tym kanion Debed.
Jako pierwszy zwiedziliśmy zespół klasztorny Hagpat. Pogoda była nieszczególna, a
bryła gmachu dość mroczna. Niemniej jednak obiekt jest wpisany na listę UNESCO,
podobnie jak Sanahin, do
którego pojechaliśmy nieco później. Po drodze zatrzymaliśmy się w Alawerdi. To przemysłowe miasto
leży nad rzeką Debed. Mieliśmy
tutaj przejechać się kolejką linową, ale była nieczynna. Trudno też było
znaleźć lokal gastronomiczny, w którym grupa mogłaby w stosunkowo krótkim
czasie nieco się posilić.
Nieopodal klasztoru Sanahin spotkaliśmy dwóch młodych bacpackersów z Polski. Zwiedzali
Kaukaz korzystając z marszrutek oraz autostopu. Podwieźliśmy ich do Alawerdi. Sam klasztor, podobny do
wielu innych, nie wywarł na mnie szczególnego wrażenia. Zapamiętałem jednak pewien
nagrobek na pobliskim cmentarzu. Na czołowej ścianie grobowca widniał portret przedstawiający
cztery młode osoby (rodzina?). W tle była górska droga i samochód osobowy...
Pod wieczór dotarliśmy do Dilidżanu (po drodze staliśmy w korku
spowodowanym osunięciem się skał na jezdnię). Spaliśmy w jednym z miejscowych pensjonatów.
Kolejnego dnia pojechaliśmy najpierw do
pobliskiego monasteru Goszawank (ufundowanego przez Mechitara Gosza, twórcę prawa
kanonicznego i cywilnego, pod koniec XII wieku), po czym znów wróciliśmy do Dilidżan. Tu pilotka pobrała
pieniądze z bankomatu na zapłacenie za kwatery, a my w tym czasie mieliśmy
przerwę na kawę i ewentualne zwiedzanie. W miasteczku zwanym przez
niektórych Ormiańską Szwajcarią nie ma zbyt wielu atrakcji. No chyba, że za
taką uznamy popiersie Lenina, rzadko dziś spotykane poza krajami dawnego
ZSRR...
Po niespełna godzinnej jeździe dotarliśmy do Jeziora Sewan, czyli tzw. morza armeńskiego. Jest to jeden z największych na świecie akwenów wodnych ze słodką wodą położony na tej wysokości (1900 m npm.). Zajmuje pięć procent terytorium kraju. Wśród wielu występujących w nim gatunków ryb wyróżnia się pstrąg książęcy.
Świetny widok na jezioro roztacza się ze
wzgórza, na którym stoi zbudowany na skale klasztor Sewanawank. W skład kompleksu wchodzą dwie cerkwie pochodzące ponoć
z końca IX wieku. Niegdyś była tu wyspa, teraz jest już tylko półwysep. Mimo
świetnej pogody woda na tej wysokości jest chłodna i nie zachęca do kąpieli.
Zresztą jest już po sezonie.
Dwie godziny później jesteśmy już na
cmentarzu pełnym chaczkarów, czyli kamiennych płyt. Umieszczone są one pionowo,
a ich centralnym elementem jest krzyż. W Armenii spotkać można je nie tylko na
cmentarzach, ale też na rozstajach dróg i na ścianach cerkwi.
Chaczkary |
W jednym z gospodarstw zatrzymujemy się na
obiad. Wśród serwowanych dań są gołąbki,
gotowany pstrąg książęcy oraz raki. Do tego oczywiście przystawki i napoje.
Całość za jedyne cztery tysiące dramów, czyli około 32 złotych.
Raki |
Po obiedzie ruszamy w kierunku klasztoru Norawank. W Armenii, jak widać, mamy w
programie bardzo dużą ilość obiektów sakralnych. Zanim tam jednak dojedziemy,
zatrzymujemy się przy punkcie widokowym, nieopodal dawnego karawanseraju.
Kiedyś przebiegał bowiem tędy jedwabny szlak. Przy okazji próbujemy wódkę z morwy oraz wino z granatów, którymi to
trunkami częstują nas przydrożni handlarze.
Norawank |
Monastyr
Norawank zbudowano w malowniczym kanionie rzeki Amaghu. Pochodzi z początku XIII wieku. W ostatnich latach został
odnowiony po zniszczeniach spowodowanych trzęsieniami ziemi.
Nocleg mamy w miejscowości Yegeghnadzor. Większość grupy śpi w
domu, w którym spożywamy kolację i śniadanie (gospodynią jest nauczycielka). Ja
z żoną oraz jeszcze jedno małżeństwo nocujemy w domu odległym o kilkaset
metrów. Gospodarze są mili i uczynni, ale mimo starań nie udaje im się włączyć
wody w łazience. Radzimy sobie więc sami, nosząc w wiaderkach wodę z kuchni.
Kolejnego dnia mieliśmy w drodze do Erywania zatrzymać się w winnym
regionie Areni. Tak przynajmniej
wynikało z programu. Pilotka uznała jednak, że nie zrealizujemy tego punktu.
Może obraziła się na nas po incydencie z kierowcą posądzonym o nietrzeźwość?
Tego nie wiem, ale widać było, że jest mocno zdystansowana do grupy.
Przejeżdżaliśmy drogą, w pobliżu której
spotykają się granice czterech państw: Armenii, Iranu, Turcji i Azerbejdżanu
(eksklawa, jeżeli chodzi o to ostatnie). Wkrótce po lewej stronie zobaczyliśmy
zarys legendarnego Araratu. Szczytu
góry, na której miała ponoć osiąść arka Noego, nie było widać, gdyż zasłaniały
go chmury.
Ararat |
Na niewielkim wzgórzu oddzielonym od Araratu (obecnie góra znajduje się po
tureckiej stronie granicy) rozległą równiną, znajduje się klasztor Chor Wirap (Głęboka Studnia). Historia
klasztoru związana jest z legendą o św. Grzegorzu Oświecicielu.
Zwiedzanie Erywania zaczynamy od Instytutu
Piśmiennictwa Matenadaran (nie wchodziłem do wnętrza). Następnie w
niewielkiej restauracyjce Jazzve zamawiamy
obiad. Czekamy na realizację zamówienia około godziny, bo jak się okazuje, na
zapleczu jest tylko jeden kucharz. Zupa solianka z grzankami kosztuje 2300 a
duży naleśnik z mięsem w środku 2700 dramów.
Tego dnia odwiedzamy jeszcze dwie świątynie:
klasztor Geghard i antyczne Garni.
To ostatnie już prawie o zmroku. Na nocleg przybywamy do hotelu Capital (w ciągu całego pobytu w Gruzji
i Armenii tylko trzy razy spędzaliśmy noce w hotelach).
Geghard |
Garni |
Wieczorem w jednym z pokoi organizujemy małą
imprezkę z okazji urodzin Ryśka. Nie uczestniczy w niej pilotka i dwie inne
osoby.
Erywań |
W piątek 16 września zwiedzamy stolicę Armenii. Najpierw spacerujemy po
centrum, wspinamy się na okazałe schody przy kaskadach, przechodzimy obok opery
i rządowych obiektów, po czym zagłębiamy się w rzędy straganów na targu
staroci. Przy okazji fotografujemy rezerwistów dumnie wypinających piersi z
orderami. Potem przychodzi czas na muzea. Pierwsze poświęcone jest znanemu
reżyserowi Siergiejowi Paradżanowowi. Drugie zaś upamiętnia ludobójstwo Ormian
w latach 1915-1917. W wyniku tureckich represji zginęło wtedy około półtora
miliona osób. Na terenie Muzeum
Cicernakaberd znajduje się niewielki lasek z drzewkami o różnej wysokości.
Na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat sadzili je światowi przywódcy, którzy
odwiedzali to miejsce (Aleksander Kwaśniewski w 2001 roku).
Drzewko Aleksandra Kwaśniewskiego |
Z muzeum ludobójstwa pojechaliśmy do Eczmiadzynu. To taki ormiański
odpowiednik Watykanu. Znajduje się tu siedziba katolikosa, czyli zwierzchnika
kościoła ormiańskiego. W muzeum z relikwiami jest tu podobno fragment arki.
Eczmiadzyn |
Po południu wyjechaliśmy w stronę Gruzji. Na
granicy musieliśmy wyjąć bagaże z busa i przepuścić je przez skaner. Nie było
to zbyt przyjemne, bo zaczął padać deszcz i trzeba było iść przez błoto. Po
gruzińskiej stronie przez wiele kilometrów jechaliśmy drogą tak naszpikowaną
dziurami, że kierowca musiał nieźle się gimnastykować, żeby nie oberwać
zawieszenia.
Wardzia |
Na noc zatrzymaliśmy się w kamiennym
guesthousie w Tmogvi. Ania po raz kolejny chciała nam wcisnąć Ryśka do pokoju.
Moja żona stanowczo się jednak przeciwstawiła. Po kolacji gospodarz zawiózł nas
do pobliskich gorących wód siarkowych. W większości skorzystaliśmy z możliwości
kąpieli.
Po śniadaniu (w jego skład wchodziła między
innymi kasza ze zsiadłym mlekiem) pojechaliśmy do pobliskiej Wardzi.
Zwiedziliśmy tu pozostałości skalnego miasta
i ruszyliśmy w drogę do Kutaisi. Zanim
jednak dojechaliśmy do miasta, w którym zaczęła się nasza przygoda,
odwiedziliśmy jeszcze znane niegdyś uzdrowisko Borjomi. Potem, na postoju przy niewielkim lasku, mieliśmy
możliwość zobaczenia całego procesu wypieku chleba w okrągłym piecu tone.
Borjomi |
Piec tone |
Tuż przed Kutaisi zatrzymaliśmy się, żeby poznać właściciela Barentsa. Roman
Stanek przyjechał tu bowiem w charakterze obserwatora wyborów, które mają odbyć
się 8 października. Na pierwszy rzut oka miły gość...
Anna Gajda i Roman Stanek |
Podczas pożegnalnej kolacji wznieśliśmy wiele
toastów. Nie wiem czy wszystkie były szczere, bo na lotnisku zauważyłem, że nie
każdy pożegnał się z pilotką. Jeżeli o mnie chodzi, to uważam, iż mimo paru
drobnych potknięć, wywiązała się swojej roli w stopniu zadowalającym. Inna sprawa,
że jeszcze nie narodził się taki, który by wszystkich zadowolił. Mam nadzieję, że
do tej pory wszyscy zapomnieli już o animozjach i skupiają się na wspominaniu wspaniałych
widoków, gościnnych gospodarzy i wielu miłych akcentów podczas imprez integracyjnych.
Poprzednie części:
http://ireneuszgebski.blogspot.com/2016/09/gruzja-kutaisi-i-swanetia.htmlGruzja - Batumi i Kazbek
Gruzja - Od Ananuri po Tbilisi