Uszba |
W środę piątego dnia podróży wyruszyliśmy w
stronę Morza Czarnego. Jeszcze
pożegnalny rzut oka na Uszbę - jeden
z najwyższych szczytów Kaukazu - i powoli opuszczamy góry. Jeden z postojów
wypada przy cmentarzu. W osobnym artykule pisałem o tym tak:
Z innym
objawem sympatii i gościnności zetknęliśmy się na... cmentarzu. W drodze ze
Swanetii do Adżarii zatrzymaliśmy się, żeby zrobić zdjęcia charakterystycznych
grobowców z zadaszeniem. Tu trzeba wyjaśnić, po co te dachy nad grobami, z
daleka wyglądającymi jak ogrodowe altany. Otóż Gruzini mają w zwyczaju
biesiadowanie przy miejscach wiecznego spoczynku swoich bliskich. Dachy chronią
ich więc przed słońcem i deszczem. A jeżeli nawet sami nie biesiadują, to
zostawiają przy grobach butle z winem lub czaczą (wódka z winogron), żeby
zmarłym było raźniej. Ktoś z nas poprosił spotkanych na cmentarzu mężczyzn o
wodę. Kiedy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, przynieśli do naszego busa
miskę z pokrojonymi pomidorami i ogórkami, tacę z chlebem puri, ser sulguni
oraz pokaźnych rozmiarów dzban z winem. Za poczęstunek nie chcieli wziąć ani
pół lari. Przyjęli jedynie czekoladę dla syna jednego z nich.
Cmentarz z poczęstunkiem |
Plaża w Gonio |
Pod drodze zatrzymujemy się na kawę w
poznanym już kilka dni wcześniej Zugididi.
W miejscowym urzędzie miejskim wraz z żoną korzystamy z dostępu do internetu.
Do Gonio dojechaliśmy wczesnym
popołudniem. W programie był co prawda planowany nocleg w Ureki, ale nastąpiła jakaś zmiana. Jak się okazało - na gorsze.
Hotel, który został zarezerwowany dla nas przez Barentsa, oferował tylko
czteroosobowe pokoje. Ania trochę się zdenerwowała, ale zadziałała szybko i
sprawnie. Po wykonaniu kilku telefonów podjęła decyzję o zakwaterowaniu nas w pobliskim Batumi. Póki co jednak, żeby nie tracić czasu, zostawiliśmy rzeczy
w pobliskim hostelu i poszliśmy na plażę. Woda w morzu była ciepła i sprzyjała
kąpieli. Popływałem trochę, ale miłą atmosferę zepsuł nieco Rysiek, który
odmówił zapłacenia za leżak. Nie chodziło o wielkie pieniądze, raptem o 3 lari,
ale on uparł się i powiedział, że nie zapłaci. W efekcie został pozbawiony
leżaka. A trzeba wiedzieć, że na tej
plaży nie ma piasku, więc perspektywa leżenia na kamieniach nie jest zbyt
przyjemna.
A oto inna notatka z mojego artykułu
"Polskie akcenty w Gruzji":
Szliśmy
ścieżką w kierunku morza. Wtem leżący w hamaku pod budą krytą blachą
falistą brodaty i długowłosy młodzian odezwał się po polsku:
- Zapraszam do nas.
Obejrzałem się zaskoczony i zobaczyłem, że w
głębi tej rudery (dawny garaż) znajduje się bar. Jeden stół zrobiony był z
postawionego na sztorc bębna po jakimś kablu, drugi zaś zbity z palet. Przed
ladą wisiał plakat z wizerunkiem wspomnianego młodzieńca z podpisem Simon
Dread. Wkrótce okazało się, że to pseudonim Szymona, który grywał wcześniej
reggae w Tbilisi. Teraz zaś od dwóch lat prowadzi wspólnie z Karoliną Nyabinghi
Reggae/Ethnic Bar. Serwują dania wegetariańskie i napoje. Przed wejściem napis
w języku angielskim, gruzińskim i polskim: Witajcie w naszej bajce. Zamawiamy
zupę. Kosztuje 6 GEL (około dziesięciu
złotych). Jest smaczna i pożywna. Nie ulega wątpliwości, że ten bar,
zlokalizowany przy kamienistej plaży, z dala od zgiełku dużego miasta, ma swój
urok i klimat. Patrząc nań od strony
morza, widzimy w tle zielone pasmo górskie i wielki biały krzyż na szczycie
jednej z gór.
Polski bar w Gonio |
Batumi |
Tuż przed
zachodem słońca dojechaliśmy do hotelu Anadolu
w Batumi. Zlokalizowany jest on w pobliżu
promenady, praktycznie w sercu starówki. Odbyłem szybki spacer, aby korzystając
z resztek dobrego światła, zrobić kilka fotek. Wieczorem tę samą trasę
powtórzyłem z resztą grupy. Podświetlone obiekty wyglądały zupełnie inaczej niż
w dziennym świetle, bardziej malowniczo i zarazem tajemniczo. Na dłuższą chwilę
zatrzymaliśmy się przy grających fontannach. Podobne widziałem wcześniej w
Pradze i w Barcelonie. Kolejny samotny spacer odbyłem następnego dnia po
śniadaniu. Wtedy dopiero zauważyłem charakterystyczne karuzele na ścianie jednego
z wieżowców. Niestety, nie było czasu, aby zażyć przejażdżki na wysokości...
Zdążyłem jeszcze przejść promenadą wzdłuż pięknie utrzymanej ścieżki rowerowej,
rzucić okiem na ażurową wieżę z
gruzińskim alfabetem, fontannę z kobietą na rowerze trzymającą w ręku parasol i
już trzeba było jechać dalej.
Grające fontanny w Batumi |
Ścieżka rowerowa w Batumi |
Przed nami
była blisko dziesięciogodzinna jazda. Znowu jechaliśmy w góry. Tym razem do Stepancmindy (dawne Kazbegi) u stóp drzemiącego wulkanu Kazbek (5033 m n.p.m.). W pobliżu Ureki zatrzymaliśmy się przy słynnych
herbacianych polach. Zszedłem ze skarpy, aby zerwać parę listków zielonej
herbaty. Wzdłuż równo posadzonych rzędów herbacianych krzewów krążyły krowy,
wyjadając zbędne trawy i chwasty.
Herbaciane pola k/Ureki |
Uplisciche |
Kolejny
postój przypadł w Uplisciche na
wschodzie Gruzji. Zwiedziliśmy tutaj pozostałości skalnego miasta z I wieku
naszej ery. Nic szczególnego dla kogoś, kto widział podobne miasta, np. w
Kapadocji. O wiele ciekawsze, przynajmniej emocjonalnie, było Gori, rodzinne miasto Stalina. Znajduje
się tutaj muzeum poświęcone następcy
Lenina, salonka (zawsze nią podróżował, gdyż bał się latać samolotami), jego
pomnik oraz obudowany masywnymi kolumnami fragment kamienicy, w której
przyszedł na świat. Na ścianie pobliskiego supermarketu widnieje duży portret
generalissimusa.
Gori -salonka Stalina |
Chinkali |
Grubo po
zmroku dojeżdżamy na miejsce. Nasza grupa zostaje zakwaterowana w trzech
domach. My z Elą, jednym małżeństwem z Wrocławia oraz z trzema paniami zajmujemy kamienny dom, w którym serwowane są
posiłki. Przygotowuje je starsza kobieta, której pomaga córka lub synowa. Tu po raz pierwszy próbuję chinkali (pierogi z mięsem i sosem).
Okno naszego pokoju wychodzi na Kazbek. Rano
trafiam na moment, kiedy szczyt tego pięciotysięcznika pięknie błyszczy na tle
błękitnego nieba. Później wierzchołek został zasnuty chmurami i trudno było
zrobić w miarę dobre zdjęcie. Według wierzeń greckich do zbocza tej góry przykuty
był Prometeusz.
Kazbek |
Cminda Sameba |
Pierwszym
punktem siódmego dnia podróży jest wspinaczka na górę, na której szczycie
znajduje się klasztor Cminda Sameba. Do
pokonania jest nieco ponad 4 kilometry w jedną stronę. Trzeba tylko wdrapać się
z wysokości 1733 m npm na 2194 m npm. Zajmuje mi to godzinę i 3 minuty.
Niektórzy z naszej grupy nie ryzykują podejścia i wynajmują samochód. W tym
miejscu muszę podkreślić, że jestem dumny ze swojej żony, gdyż samodzielnie
pokonała całą trasę. Mozolną chwilami wspinaczkę rekompensują wspaniałe widoki
spod klasztoru. Z jednej strony Kazbek, z
drugiej zaś Wąwóz Darialski i w
dole Stepancminda. Słońce grzało na
tyle mocno, że moje czoło i nos (zapomniałem o czapce i posmarowaniu się kremem)
przypominało wkrótce kolor raka wyciągniętego z wrzątku.
Po południu wyruszamy w kierunku wodospadu Gweleti. Trasa biegnie wąską, miejscami
stromą ścieżką, ale jej długość to zaledwie trzy kilometry w obie strony a
przewyższenie niespełna 200 metrów. Mimo to niektórzy nieźle się pocą, zanim docierają
w pobliże czoła wodospadu. Tego dnia zwiedziliśmy jeszcze tylko pozostałości twierdzy
Sno i wróciliśmy na kwatery.Wodpospad Gweleti |
Twierdza Sno |
Pierwsza część relacji : Gruzja - Kutaisi i Swanetia
Trzecia część relacji: Gruzja - od Ananuri do Tbilisi
Czwarta część relacji: Armenia i powrót
Batumi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz