Gruzja i Armenia - powrót do Kutaisi



Jezioro Sewan


We wtorek 13 września poszedłem po śniadaniu zrobić zdjęcia  usytuowanej  niedaleko katedry. Po drodze zatrzymałem się na małym ryneczku, gdzie nabyłem kilogram popularnej tutaj przyprawy, czyli swańskiej soli (20 GEL/kg).

Po wykwaterowaniu z hotelu czekaliśmy 25 minut na nowego kierowcę, z którym mieliśmy jechać do Armenii. Na imię miał Koba. Nie był tak sympatyczny jak Zura. Uprzedzę tu nieco wypadki, żeby więcej nie wracać do tego wątku. Otóż Koba, oprócz niezbyt zachęcającej powierzchowności, podpadł niektórym uczestnikom wycieczki dość brawurową jazdą. W pewnym momencie omal nie doprowadził do zderzenia czołowego, wyprzedzając na wąskiej drodze ciężarówkę. Oliwy do ognia dolał jeden z nas (nie będę już wymieniał jego imienia, bo uczestnicy wiedzą o kogo chodzi, a osobom postronnym wiedza ta do niczego nie jest potrzebna), twierdząc, że widział, jak o godzinie drugiej w nocy gospodarz przyprowadził kierowcę, cyt. "sztywnego i pomagał mu się rozbierać". Nic dziwnego, że taka wiadomość wywołała zaniepokojenie wśród wielu z nas (osobiście zachowałem spokój i dystans do całej sprawy). Na pilotkę zaczęto wywierać nacisk, aby sprawdziła stan trzeźwości Koby. Po pewnych perturbacjach udało się nabyć alkomat. Kierowca bez oporu dmuchał w urządzenie (deklarował nawet gotowość  poddania się badaniu krwi). Efekt? Zapalenie się zielonej lampki, czyli stan trzeźwości. Tu trzeba dodać, że pilotka Ania poddawała wcześniej w wątpliwość twierdzenia naszego kolegi odnośnie spożywania alkoholu przez kierowcę. Jakoś jednak nie wszyscy jej wierzyli...
Granicę z Armenią przekroczyliśmy bez problemów. Tutejsze drogi mocno nas jednak rozczarowały. Dziury i wyboje, przynajmniej w pobliżu granicy, były nawet w tunelach. Wolna jazda miała wszakże także plusy - mogliśmy bowiem podziwiać piękne krajobrazy, w tym kanion Debed.
Jako pierwszy zwiedziliśmy zespół klasztorny Hagpat. Pogoda była nieszczególna, a bryła gmachu dość mroczna. Niemniej jednak obiekt jest wpisany na listę UNESCO, podobnie jak Sanahin,  do którego pojechaliśmy nieco później. Po drodze zatrzymaliśmy się w Alawerdi. To przemysłowe miasto  leży nad rzeką Debed. Mieliśmy tutaj przejechać się kolejką linową, ale była nieczynna. Trudno też było znaleźć lokal gastronomiczny, w którym grupa mogłaby w stosunkowo krótkim czasie nieco się posilić.
Nieopodal klasztoru Sanahin spotkaliśmy dwóch młodych bacpackersów z Polski. Zwiedzali Kaukaz korzystając z marszrutek oraz autostopu. Podwieźliśmy ich do Alawerdi. Sam klasztor, podobny do wielu innych, nie wywarł na mnie szczególnego wrażenia. Zapamiętałem jednak pewien nagrobek na pobliskim cmentarzu. Na czołowej ścianie grobowca widniał portret przedstawiający cztery młode osoby (rodzina?). W tle była górska droga i samochód osobowy...
Pod wieczór dotarliśmy do Dilidżanu (po drodze staliśmy w korku spowodowanym osunięciem się skał na jezdnię). Spaliśmy w jednym z miejscowych pensjonatów.
Kolejnego dnia pojechaliśmy najpierw do pobliskiego monasteru  Goszawank (ufundowanego przez Mechitara Gosza, twórcę prawa kanonicznego i cywilnego,  pod koniec XII wieku), po czym znów wróciliśmy do Dilidżan.  Tu pilotka pobrała pieniądze z bankomatu na zapłacenie za kwatery, a my w tym czasie mieliśmy przerwę na kawę i ewentualne zwiedzanie. W miasteczku zwanym przez niektórych  Ormiańską Szwajcarią nie ma zbyt wielu atrakcji. No chyba, że za taką uznamy popiersie Lenina, rzadko dziś spotykane poza krajami dawnego ZSRR...
 

Po niespełna godzinnej jeździe dotarliśmy do Jeziora Sewan, czyli tzw. morza armeńskiego. Jest to jeden z największych na świecie akwenów wodnych ze słodką wodą położony na tej wysokości (1900 m npm.). Zajmuje pięć procent terytorium kraju. Wśród wielu występujących w nim gatunków ryb wyróżnia się pstrąg książęcy.

Świetny widok na jezioro roztacza się ze wzgórza, na którym stoi zbudowany na skale klasztor Sewanawank. W skład kompleksu wchodzą dwie cerkwie pochodzące ponoć z końca IX wieku. Niegdyś była tu wyspa, teraz jest już tylko półwysep. Mimo świetnej pogody woda na tej wysokości jest chłodna i nie zachęca do kąpieli. Zresztą jest już po sezonie.

Dwie godziny później jesteśmy już na cmentarzu pełnym chaczkarów, czyli kamiennych płyt. Umieszczone są one pionowo, a ich centralnym elementem jest krzyż. W Armenii spotkać można je nie tylko na cmentarzach, ale też na rozstajach dróg i na ścianach cerkwi.

Chaczkary
W jednym z gospodarstw zatrzymujemy się na obiad. Wśród serwowanych dań są  gołąbki, gotowany pstrąg książęcy oraz raki. Do tego oczywiście przystawki i napoje. Całość za jedyne cztery tysiące dramów, czyli około 32 złotych.

Raki
Po obiedzie ruszamy w kierunku klasztoru Norawank. W Armenii, jak widać, mamy w programie bardzo dużą ilość obiektów sakralnych. Zanim tam jednak dojedziemy, zatrzymujemy się przy punkcie widokowym, nieopodal dawnego karawanseraju. Kiedyś przebiegał bowiem tędy jedwabny szlak. Przy okazji próbujemy wódkę  z morwy oraz wino z granatów, którymi to trunkami częstują nas przydrożni handlarze.

Norawank
Monastyr Norawank zbudowano w malowniczym kanionie rzeki Amaghu. Pochodzi z początku XIII wieku. W ostatnich latach został odnowiony po zniszczeniach spowodowanych trzęsieniami ziemi.

Nocleg mamy w miejscowości Yegeghnadzor. Większość grupy śpi w domu, w którym spożywamy kolację i śniadanie (gospodynią jest nauczycielka). Ja z żoną oraz jeszcze jedno małżeństwo nocujemy w domu odległym o kilkaset metrów. Gospodarze są mili i uczynni, ale mimo starań nie udaje im się włączyć wody w łazience. Radzimy sobie więc sami, nosząc w wiaderkach wodę z kuchni.

Kolejnego dnia mieliśmy w drodze do Erywania zatrzymać się w winnym regionie Areni. Tak przynajmniej wynikało z programu. Pilotka uznała jednak, że nie zrealizujemy tego punktu. Może obraziła się na nas po incydencie z kierowcą posądzonym o nietrzeźwość? Tego nie wiem, ale widać było, że jest mocno zdystansowana do grupy.

Przejeżdżaliśmy drogą, w pobliżu której spotykają się granice czterech państw: Armenii, Iranu, Turcji i Azerbejdżanu (eksklawa, jeżeli chodzi o to ostatnie). Wkrótce po lewej stronie zobaczyliśmy zarys legendarnego Araratu. Szczytu góry, na której miała ponoć osiąść arka Noego, nie było widać, gdyż zasłaniały go chmury.

Ararat
Na niewielkim wzgórzu oddzielonym od Araratu (obecnie góra znajduje się po tureckiej stronie granicy) rozległą równiną, znajduje się klasztor Chor Wirap (Głęboka Studnia). Historia klasztoru związana jest z legendą o św. Grzegorzu Oświecicielu.

Zwiedzanie Erywania zaczynamy od Instytutu Piśmiennictwa Matenadaran (nie wchodziłem do wnętrza). Następnie w niewielkiej restauracyjce Jazzve zamawiamy obiad. Czekamy na realizację zamówienia około godziny, bo jak się okazuje, na zapleczu jest tylko jeden kucharz. Zupa solianka z grzankami kosztuje 2300 a duży naleśnik z mięsem w środku 2700 dramów.

Tego dnia odwiedzamy jeszcze dwie świątynie: klasztor Geghard i antyczne Garni.  To ostatnie już prawie o zmroku. Na nocleg przybywamy do hotelu Capital (w ciągu całego pobytu w Gruzji i Armenii tylko trzy razy spędzaliśmy noce w hotelach).

Geghard
Garni
Wieczorem w jednym z pokoi organizujemy małą imprezkę z okazji urodzin Ryśka. Nie uczestniczy w niej pilotka i dwie inne osoby.

Erywań
W piątek 16 września zwiedzamy stolicę Armenii. Najpierw spacerujemy po centrum, wspinamy się na okazałe schody przy kaskadach, przechodzimy obok opery i rządowych obiektów, po czym zagłębiamy się w rzędy straganów na targu staroci. Przy okazji fotografujemy rezerwistów dumnie wypinających piersi z orderami. Potem przychodzi czas na muzea. Pierwsze poświęcone jest znanemu reżyserowi Siergiejowi Paradżanowowi. Drugie zaś upamiętnia ludobójstwo Ormian w latach 1915-1917. W wyniku tureckich represji zginęło wtedy około półtora miliona osób. Na terenie Muzeum Cicernakaberd znajduje się niewielki lasek z drzewkami o różnej wysokości. Na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat sadzili je światowi przywódcy, którzy odwiedzali to miejsce (Aleksander Kwaśniewski w 2001 roku).

Drzewko Aleksandra Kwaśniewskiego
Z muzeum ludobójstwa pojechaliśmy do Eczmiadzynu. To taki ormiański odpowiednik Watykanu. Znajduje się tu siedziba katolikosa, czyli zwierzchnika kościoła ormiańskiego. W muzeum z relikwiami jest tu podobno fragment arki.

Eczmiadzyn
Po południu wyjechaliśmy w stronę Gruzji. Na granicy musieliśmy wyjąć bagaże z busa i przepuścić je przez skaner. Nie było to zbyt przyjemne, bo zaczął padać deszcz i trzeba było iść przez błoto. Po gruzińskiej stronie przez wiele kilometrów jechaliśmy drogą tak naszpikowaną dziurami, że kierowca musiał nieźle się gimnastykować, żeby nie oberwać zawieszenia.

Wardzia
Na noc zatrzymaliśmy się w kamiennym guesthousie w Tmogvi. Ania po raz kolejny chciała nam wcisnąć Ryśka do pokoju. Moja żona stanowczo się jednak przeciwstawiła. Po kolacji gospodarz zawiózł nas do pobliskich gorących wód siarkowych. W większości skorzystaliśmy z możliwości kąpieli.

Po śniadaniu (w jego skład wchodziła między innymi kasza ze zsiadłym mlekiem) pojechaliśmy do pobliskiej Wardzi. Zwiedziliśmy tu pozostałości skalnego miasta  i ruszyliśmy w drogę do Kutaisi. Zanim jednak dojechaliśmy do miasta, w którym zaczęła się nasza przygoda, odwiedziliśmy jeszcze znane niegdyś uzdrowisko Borjomi. Potem, na postoju przy niewielkim lasku, mieliśmy możliwość zobaczenia całego procesu wypieku chleba w okrągłym piecu tone.

Borjomi
Piec tone
Tuż przed Kutaisi zatrzymaliśmy się, żeby poznać właściciela Barentsa. Roman Stanek przyjechał tu bowiem w charakterze obserwatora wyborów, które mają odbyć się 8 października. Na pierwszy rzut oka miły gość...

Anna Gajda i Roman Stanek
Podczas pożegnalnej kolacji wznieśliśmy wiele toastów. Nie wiem czy wszystkie były szczere, bo na lotnisku zauważyłem, że nie każdy pożegnał się z pilotką. Jeżeli o mnie chodzi, to uważam, iż mimo paru drobnych potknięć, wywiązała się swojej roli w stopniu zadowalającym. Inna sprawa, że jeszcze nie narodził się taki, który by wszystkich zadowolił. Mam nadzieję, że do tej pory wszyscy zapomnieli już o animozjach i skupiają się na wspominaniu wspaniałych widoków, gościnnych gospodarzy i wielu miłych akcentów podczas imprez integracyjnych.
Poprzednie części:
 http://ireneuszgebski.blogspot.com/2016/09/gruzja-kutaisi-i-swanetia.html


 Gruzja - Batumi i Kazbek

Gruzja - Od Ananuri po Tbilisi










Gruzja - od Ananuri po Tbilisi



Skały z mineralnymi wodami

Dziesiątego września opuszczamy Stepancmindę i dawną gruzińską drogą wojenną wyruszamy w stronę azerbejdżańskiej granicy. Krótkie postoje robimy przy przepływających obok drogi wodach mineralnych oraz na punkcie widokowym przed Przełęczą Krzyżową (Dżwarii). W tym ostatnim miejscu znajduje się pomnik przyjaźni rosyjsko-gruzińskiej (wzniesiono go w 1983 roku). Widoki są tutaj bajeczne, ale trudno dłużej wytrzymać w porywach zimnego wiatru. Zwłaszcza, gdy wyszło się z busa bez odpowiedniego ubrania. Nie zapominajmy, że znajdujemy się na wysokości rzędu 2300 m npm...

Pomnik przyjaźni rosyjsko-gruzińskiej
Na nieco dłuższą przerwę pozwalamy sobie przy twierdzy Ananuri zlokalizowanej nad sztucznym Jeziorem Żinwalskim. Jedni mówią, że jego wody są turkusowe, inni zaś określają je jako szmaragdowo-błękitne. Moim skromnym zdaniem odcień wody zależy od pory dnia i stopnia nasłonecznienia.  Pozostałości fortyfikacji pochodzą z XVII wieku. Wchodzę na basztę, a następnie korzystając ze stosu ustawionych w rogu kamieni i podciągając się rękoma do góry, wspinam się na blanki. Kamienie nieco się ruszają w zwietrzałej zaprawie, ale widoki na okolicę są piękne.

Twierdza Ananuri
Stąd już niedaleko do Mcschety, dawnej stolicy Gruzji. Zwiedzamy katedrę  Sweti Cchoweli, w której podobno znajduje się szata Chrystusa oraz tzw. słup życia. Widać tu sporo turystów, ale nie brakuje także pielgrzymów i charakterystycznych dla podobnych miejsc żebraczek. Straganów z pamiątkami, jedzeniem i napojami jest jeszcze więcej. Za 5 lari nabywam  kubek świeżo wyciśniętego soku z granatów.

Katedra Sweti Cchoweli
Spod katedry doskonale widoczny jest tkwiący na pobliskim wzgórzu klasztor Dżwarii. Jedziemy tam. Z góry świetnie widać leżące w dole miasto oraz widły rzek Mtkwari i Aragwi.

Mcschetia
Po zwiedzeniu obiektów sakralnych diametralnie zmieniamy klimaty.  Jedziemy bowiem do zagubionej w stepach wioski. W tym miejscu znów pozwolę sobie zacytować własne zapiski:

Udabno
Tutaj, prawie 80 kilometrów od Tbilisi, na zupełnym pustkowiu znajduje się miejscowość Udabno. Zamieszkują ją przesiedleńcy ze Swanetii, czyli gruzińscy górale. Za czasów Związku Radzieckiego sztucznie nawadniano ziemię, więc rosły tu arbuzy i pomidory. Po uzyskaniu niepodległości przez Gruzję przestano dbać o system irygacyjny. Ziemia zaczęła stepowieć. Przez wiele lat nic się tutaj nie działo. Przez wieś przebiega jednak szlak do zespołu górskich monastyrów Dawit Geredża. Któregoś razu trafił tu Ksawery Duś ze swoją dziewczyną Anną Gajdą. Nie wiem, które z nich pierwsze wpadło na pomysł otwarcia restauracji na pustkowiu, ale faktem jest, że trzy lata temu wspólnie otworzyli Oazis Club. Z biegiem czasu ich drogi życiowe rozeszły się, ale interes funkcjonuje i dalej się rozwija. W tej chwili oprócz restauracji turyści mogą skorzystać także z możliwości noclegu. Nieopodal postawiono bowiem pięć przylegających do siebie pudełkowych domków. W każdym z nich jest toaleta z prysznicem oraz trzy miejsca do spania (na ścianach plakaty z nazwami polskich miast). Jakby tego było mało, można zanocować w sąsiednich gospodarstwach. Właściciele Oazis Club przekonali bowiem niektórych mieszkańców Udabna do zaadaptowania domów na potrzeby agroturystyki. Ale to jeszcze nie wszystko - przy Oazis Club powstała także Art Scene Gallery, w której organizuje się wystawy i koncerty.

Jeżeli chodzi o samą restaurację, to podstawowe umeblowanie wykonane jest z drewnianych palet, podobnie jak niektóre ściany. Na jednej ze ścian powieszona jest półka pełna polskich książek. Wśród  nich jest Gruziński smak, do której wstęp napisał Marcin Meller, a jeden z rozdziałów poświęcony jest właśnie Ani i Ksaweremu. Przykładowe ceny posiłków: chaczapuri (coś w rodzaju placka z serem w środku) - 11 GEL, kubdari (też placek, ale z mięsem w środku - 14 GEL, zupy (warzywna, cebulowa, pomidorowa) - 8 GEL.

Dawit Garedża
Po zakwaterowaniu się jedziemy w pobliże granicy z Azerbejdżanem. To tylko kilka kilometrów, ale rozciągający się wokół step daje złudzenie absolutnego pustkowia. Bus zatrzymuje się u stóp wzgórza. Dalej maszerujemy pieszo. Oglądamy z góry zabudowania klasztorne i dalej posuwamy się wąską ścieżką ku szczytowi. Chwilami jest dość kręta i stroma, ale dla niektórych nie to jest najstraszniejsze. Bardziej obawiają się bowiem żmij, które tu ponoć zamieszkują w sporych ilościach. Może i mieszkają, ale  jestem przekonany, że na odgłos tupotu tylu nóg i sapania co niektórych, dawno się pochowały. Tak czy owak, szedłem na czele grupy (niepełnej, bo kilka osób zrezygnowało z tej wycieczki).  Słońce już prawie zachodziło, gdy doszliśmy do wykutych w skałach jaskiń. Zachowało się w nich sporo fresków, ale zamieszkują je teraz głównie gołębie. Kiedy schodziliśmy w dół po ciemnej stronie góry, drogę oświetlał nam już tylko księżyc w pierwszej kwadrze.

Przy kolacji okazało się,  że tego dnia obchodził urodziny Leszek. Postawił dwie butelki wina, my zaś złożyliśmy się na kolejną butlę (pojemność 5 litrów). Tym razem było to białe wino Rkatsiteli. Potem było jeszcze trochę czaczy. Wieczór upłynął więc w radosnej i miłej atmosferze. Były toasty, śpiewy i ... poranny kac.

Następnego dnia trzeba było jednak wstać i jechać dalej. Tym razem przez zieloną Kachetię. Tuż przed miastem Signagi odwiedziliśmy klasztor Bodbe, w którym znajduje się grób św. Nino. W samym Signagi zrobiliśmy sobie przerwę na kawę i krótki spacer, m.in. po zachowanych fragmentach murów obronnych.

Signagi
Nieco dłużej zatrzymaliśmy się w Kvareli.  Obejrzeliśmy tutaj wytwórnię win. Mieliśmy też okazję zobaczyć niektóre fazy procesu powstawania wina, począwszy od momentu, kiedy ciężarowy Ził opróżnia przyczepę z winogron. Potem była degustacja. Próbowaliśmy w sumie pięciu gatunków. Na końcu oczywiście pokazano nam sklep, a tu już każdy kupował to co chciał.

Kvareli
Po południu dojeżdżamy do katedry Alawerdi. Do niedawna był to najwyższy tego typu obiekt w Gruzji (obecnie wyższa jest katedra w Tbilisi). Żeby tutaj wejść, trzeba spełnić dość restrykcyjne warunki. Nie ma mowy o robieniu zdjęć czy kręceniu filmów. Krótkie spodnie czy spódnice odpadają (trzeba założyć stroje przygotowane przez gospodarzy). Kobiety muszą mieć zasłonięte głowy.

Alawerdi
Przed zmrokiem dojechaliśmy do doliny Pankisi. Znajduje się tutaj kilka wiosek zamieszkanych przez uchodźców z Czeczenii. Są to w głównej mierze Kistowie wyznania sunnickiego.  W Dżokolo, w domu naszych gospodarzy, odbył się koncert miejscowego zespołu folklorystycznego. Wśród wykonawców była także bohaterka wydanej przed prawie dwoma laty książki Wojciecha Jagielskiego Wszystkie wojny Lary.  Lara była matką Szamila i Raszida. Obaj zostali zwerbowani przez Państwo Islamskie i obaj zginęli w Syrii. Dowiedziałem się o tym dopiero po koncercie i wtedy zrozumiałem, dlaczego Lara śpiewała tak przejmująco smutnym głosem.

Zespół muzyczny Kistów
W domu całkowicie wykonanym z kamienia była łazienka, ale sedes chwilowo nie był udostępniony do użytku. Tak więc trzeba było w razie potrzeby spacerować do znajdującej się na podwórku wygódki (jedyny taki przypadek w trakcie całej podróży). Z naszej grupy spała tu tylko czwórka uczestników. Plusem był fakt, że nie musieliśmy nigdzie chodzić na posiłki, gdyż były serwowane na miejscu.

Pożegnanie kierowcy Zury
W poniedziałek 12 września dotarliśmy do Tbilisi. Tutaj pożegnaliśmy się z dotychczasowym kierowcą Zurą. W uznaniu za bezpieczną i pewną jazdę wręczyliśmy mu skromny upominek (składka 5 lari od osoby). Zamieszkaliśmy w hotelu Irmeni nieopodal starówki.

Pierwszy spacer połączony z lunchem w jednym z ulicznych lokali odbyliśmy wzdłuż łaźni tureckich, poprzez meczet i twierdzę, aż na wzgórze, na którym stoi 20-metrowy monument Matka Gruzja. Rozpościera się stąd widok na znaczną część stolicy Gruzji.  Na dół zjechaliśmy kolejką linową (koszt 1 lari od osoby).

Meczet w Tbilisi
Tbilisi
Drugi raz wyszliśmy w mocno okrojonym składzie i wraz z pilotką Anią zwiedziliśmy nieco centrum i targ staroci. Ponadto zobaczyliśmy kamienicę, w której mieścił się dawniej Hotel Grand. Dziś już mało kto o tym pamięta, ale miejsce to ma pewien związek z Polską. Upamiętnia bowiem tragiczną śmierć Dagny Juel, żony pisarza Stanisława Przybyszewskiego. Przypomnijmy więc, że 115 lat temu w pokoju Grand Hotelu  Dagny została zastrzelona przez swojego zazdrosnego kochanka Władysława Emeryka. On sam zresztą zaraz potem popełnił samobójstwo. Zdarzenie to upamiętnia tablica umieszczona na ścianie kamienicy, w której niegdyś mieścił się hotel. Na czarnym tle umieszczono biały napis w języku gruzińskim i angielskim: W tym budynku (byłym Grand Hotelu) norweska pisarka Dagny Juel (1867 - 1901) zmarła śmiercią tragiczną.

Kolację zjedliśmy w restauracji, której nazwy w tej chwili nie pamiętam. Lokalny zespół muzyczny oraz grupa taneczna umilały nam wieczór. Na zakończenie puszczono wiązankę znanych nam dobrze melodii: Szła dzieweczka do laseczka, Hej sokoły, Herbaciane pola Batumi. Trochę mnie to zdziwiło na początku, ale potem zorientowałem się, że w lokalu było jeszcze kilka innych grup z Polski.

Bar Warszawa
Po kolacji wsiedliśmy do taksówek i pojechaliśmy do baru Warszawa.  Znajduje się on w samym centrum Tbilisi, przy ulicy Aleksandra Puszkina. Jego właścicielką jest wspomniana wcześniej Ania Gajda. Nic zatem dziwnego, że zaprosiła nas do swojego baru i zafundowała po kieliszku swojego autorskiego drinka, czyli cytrynówkę na bazie czaczy. Bar jest niewielki, choć dwupoziomowy. W górnej części ściany wytapetowane są polskimi gazetami sprzed około trzydziestu lat. W menu polskie potrawy: śledź w oleju, serdelek, zimne nóżki, tatar, gzik i zupa. Wszystko po 5 lari. Wszelkie drinki, w tym czacza, wódka, woda, piwo i sok kosztują po dwa GEL. Dolna część to ceglana piwnica z półkolistym sklepieniem.  Można tu usiąść z plastikowym kubkiem piwa lub słoiczkiem z winem w ręku (Ania zrezygnowała z kufli i lampek, gdyż klienci zbyt często je tłukli) i posłuchać muzyki. My trafiliśmy akurat na występ artysty specjalizującego się w różnych gatunkach country. Nazywa się on Shota Adamashvili.  Całkiem nieźle mówi po polsku, bo jak sam przyznał, przez trzy lata mieszkał w naszym kraju.


 Poprzednie odcinki:

 Gruzja - Batumi i Kazbek

Gruzja - Kutaisi i Swanetia

Ostatnia część:
Armenia i powrót

Występ w Dżokolo

Pankisi 2

Dawit Garedża









Gruzja - Batumi i Kazbek



Uszba

W środę piątego dnia podróży wyruszyliśmy w stronę Morza Czarnego. Jeszcze pożegnalny rzut oka na Uszbę - jeden z najwyższych szczytów Kaukazu -  i powoli opuszczamy góry. Jeden z postojów wypada przy cmentarzu. W osobnym artykule pisałem o tym tak:

Z innym objawem sympatii i gościnności zetknęliśmy się na... cmentarzu. W drodze ze Swanetii do Adżarii zatrzymaliśmy się, żeby zrobić zdjęcia charakterystycznych grobowców z zadaszeniem. Tu trzeba wyjaśnić, po co te dachy nad grobami, z daleka wyglądającymi jak ogrodowe altany. Otóż Gruzini mają w zwyczaju biesiadowanie przy miejscach wiecznego spoczynku swoich bliskich. Dachy chronią ich więc przed słońcem i deszczem. A jeżeli nawet sami nie biesiadują, to zostawiają przy grobach butle z winem lub czaczą (wódka z winogron), żeby zmarłym było raźniej. Ktoś z nas poprosił spotkanych na cmentarzu mężczyzn o wodę. Kiedy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, przynieśli do naszego busa miskę z pokrojonymi pomidorami i ogórkami, tacę z chlebem puri, ser sulguni oraz pokaźnych rozmiarów dzban z winem. Za poczęstunek nie chcieli wziąć ani pół lari. Przyjęli jedynie czekoladę dla syna jednego z nich.

Cmentarz z poczęstunkiem
Plaża w Gonio
Pod drodze zatrzymujemy się na kawę w poznanym już kilka dni wcześniej Zugididi. W miejscowym urzędzie miejskim wraz z żoną korzystamy z dostępu do internetu. Do Gonio dojechaliśmy wczesnym popołudniem. W programie był co prawda planowany nocleg w Ureki, ale nastąpiła jakaś zmiana. Jak się okazało - na gorsze. Hotel, który został zarezerwowany dla nas przez Barentsa, oferował tylko czteroosobowe pokoje. Ania trochę się zdenerwowała, ale zadziałała szybko i sprawnie. Po wykonaniu kilku telefonów podjęła decyzję  o zakwaterowaniu nas w  pobliskim Batumi. Póki co jednak, żeby nie tracić czasu, zostawiliśmy rzeczy w pobliskim hostelu i poszliśmy na plażę. Woda w morzu była ciepła i sprzyjała kąpieli. Popływałem trochę, ale miłą atmosferę zepsuł nieco Rysiek, który odmówił zapłacenia za leżak. Nie chodziło o wielkie pieniądze, raptem o 3 lari, ale on uparł się i powiedział, że nie zapłaci. W efekcie został pozbawiony leżaka.  A trzeba wiedzieć, że na tej plaży nie ma piasku, więc perspektywa leżenia na kamieniach nie jest zbyt przyjemna.

A oto inna notatka z mojego artykułu "Polskie akcenty w Gruzji":

Szliśmy  ścieżką w kierunku morza. Wtem leżący w hamaku pod budą krytą blachą falistą brodaty i długowłosy młodzian odezwał się po polsku:

- Zapraszam do nas.

Obejrzałem się zaskoczony i zobaczyłem, że w głębi tej rudery (dawny garaż) znajduje się bar. Jeden stół zrobiony był z postawionego na sztorc bębna po jakimś kablu, drugi zaś zbity z palet. Przed ladą wisiał plakat z wizerunkiem wspomnianego młodzieńca z podpisem Simon Dread. Wkrótce okazało się, że to pseudonim Szymona, który grywał wcześniej reggae w Tbilisi. Teraz zaś od dwóch lat prowadzi wspólnie z Karoliną Nyabinghi Reggae/Ethnic Bar. Serwują dania wegetariańskie i napoje. Przed wejściem napis w języku angielskim, gruzińskim i polskim: Witajcie w naszej bajce. Zamawiamy zupę. Kosztuje 6  GEL (około dziesięciu złotych). Jest smaczna i pożywna. Nie ulega wątpliwości, że ten bar, zlokalizowany przy kamienistej plaży, z dala od zgiełku dużego miasta, ma swój urok i klimat.  Patrząc nań od strony morza, widzimy w tle zielone pasmo górskie i wielki biały krzyż na szczycie jednej z gór.

Polski bar w Gonio
Batumi
Tuż przed zachodem słońca dojechaliśmy do hotelu Anadolu w Batumi.  Zlokalizowany jest on w pobliżu promenady, praktycznie w sercu starówki. Odbyłem szybki spacer, aby korzystając z resztek dobrego światła, zrobić kilka fotek. Wieczorem tę samą trasę powtórzyłem z resztą grupy. Podświetlone obiekty wyglądały zupełnie inaczej niż w dziennym świetle, bardziej malowniczo i zarazem tajemniczo. Na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się przy grających fontannach. Podobne widziałem wcześniej w Pradze i w Barcelonie. Kolejny samotny spacer odbyłem następnego dnia po śniadaniu. Wtedy dopiero zauważyłem charakterystyczne karuzele na ścianie jednego z wieżowców. Niestety, nie było czasu, aby zażyć przejażdżki na wysokości... Zdążyłem jeszcze przejść promenadą wzdłuż pięknie utrzymanej ścieżki rowerowej, rzucić okiem na  ażurową wieżę z gruzińskim alfabetem, fontannę z kobietą na rowerze trzymającą w ręku parasol i już trzeba było jechać dalej.

Grające fontanny w Batumi
Ścieżka rowerowa w Batumi
Przed nami była blisko dziesięciogodzinna jazda. Znowu jechaliśmy w góry. Tym razem do Stepancmindy (dawne Kazbegi) u stóp drzemiącego wulkanu Kazbek (5033 m n.p.m.). W pobliżu Ureki zatrzymaliśmy się przy słynnych herbacianych polach. Zszedłem ze skarpy, aby zerwać parę listków zielonej herbaty. Wzdłuż równo posadzonych rzędów herbacianych krzewów krążyły krowy, wyjadając zbędne trawy i chwasty.

Herbaciane pola k/Ureki
Uplisciche
Kolejny postój przypadł w Uplisciche na wschodzie Gruzji. Zwiedziliśmy tutaj pozostałości skalnego miasta z I wieku naszej ery. Nic szczególnego dla kogoś, kto widział podobne miasta, np. w Kapadocji. O wiele ciekawsze, przynajmniej emocjonalnie, było Gori, rodzinne miasto Stalina. Znajduje się tutaj muzeum poświęcone  następcy Lenina, salonka (zawsze nią podróżował, gdyż bał się latać samolotami), jego pomnik oraz obudowany masywnymi kolumnami fragment kamienicy, w której przyszedł na świat. Na ścianie pobliskiego supermarketu widnieje duży portret generalissimusa.

Gori -salonka Stalina
Chinkali
Grubo po zmroku dojeżdżamy na miejsce. Nasza grupa zostaje zakwaterowana w trzech domach. My z Elą, jednym małżeństwem z Wrocławia oraz z trzema paniami  zajmujemy kamienny dom, w którym serwowane są posiłki. Przygotowuje je starsza kobieta, której pomaga córka lub synowa.  Tu po raz pierwszy próbuję chinkali (pierogi z mięsem i sosem). Okno naszego pokoju wychodzi na Kazbek. Rano trafiam na moment, kiedy szczyt tego pięciotysięcznika pięknie błyszczy na tle błękitnego nieba. Później wierzchołek został zasnuty chmurami i trudno było zrobić w miarę dobre zdjęcie. Według wierzeń greckich do zbocza tej góry przykuty był Prometeusz.

Kazbek
Cminda Sameba
Pierwszym punktem siódmego dnia podróży jest wspinaczka na górę, na której szczycie znajduje się klasztor Cminda Sameba. Do pokonania jest nieco ponad 4 kilometry w jedną stronę. Trzeba tylko wdrapać się z wysokości 1733 m npm na 2194 m npm. Zajmuje mi to godzinę i 3 minuty. Niektórzy z naszej grupy nie ryzykują podejścia i wynajmują samochód. W tym miejscu muszę podkreślić, że jestem dumny ze swojej żony, gdyż samodzielnie pokonała całą trasę. Mozolną chwilami wspinaczkę rekompensują wspaniałe widoki spod klasztoru. Z jednej strony Kazbek, z drugiej zaś Wąwóz Darialski i  w dole Stepancminda. Słońce grzało na tyle mocno, że moje czoło i nos (zapomniałem o czapce i posmarowaniu się kremem) przypominało wkrótce kolor raka wyciągniętego z wrzątku.
Po południu wyruszamy w kierunku wodospadu Gweleti. Trasa biegnie wąską, miejscami stromą ścieżką, ale jej długość to zaledwie trzy kilometry w obie strony a przewyższenie niespełna 200 metrów. Mimo to niektórzy nieźle się pocą, zanim docierają w pobliże czoła wodospadu. Tego dnia zwiedziliśmy jeszcze tylko pozostałości twierdzy Sno i wróciliśmy na kwatery.
Wodpospad Gweleti




Twierdza Sno





 Pierwsza część relacji : Gruzja - Kutaisi i Swanetia
Trzecia część relacji: Gruzja - od Ananuri do Tbilisi
Czwarta część relacji: Armenia i powrót
Batumi







Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty