Gruzja - Kutaisi i Swanetia



Tetnuldi

Nadszedł dzień wyjazdu do Gruzji i Armenii. Startujemy z Elą i z Ryśkiem Polskim Busem o godzinie 14.30. Na lotnisku Chopina w Warszawie ma na nas czekać pilot Barentsa Mateusz Kuszela. Planowy wylot do Kutaisi o godzinie 23.40. Na miejscu powinniśmy więc być  przed piątą, bo choć lot trwa około trzech godzin, to trzeba doliczyć dwie godziny z racji zmiany strefy czasowej. Witaj przygodo...

Na lotnisku w Kutaisi czekała na nas młoda, wysoka i szczupła blondynka. Była to pilotka Anna Gajda. Po wyjściu z małego terminalu zobaczyliśmy pięciu młodych mężczyzn w ludowych strojach gruzińskich. Był to lokalny zespół muzyczny, który na nasze powitanie zagrał kilka melodii. Zostaliśmy także poczęstowani czerwonym winem.  Następnie nasza grupa licząca 15 osób załadowała się do zielonego busa, którym przez uśpione jeszcze miasto kierowca Zura zawiózł nas do  gospodarstwa agroturystycznego Korena. Tu rozlokowaliśmy się w pokojach i po kąpieli położyliśmy się na krótki odpoczynek. Spaliśmy niespełna 4 godziny.

O godzinie jedenastej poszliśmy na śniadanie do ogrodowej altanki. Niestety, tego dnia od rana padał deszcz, więc widoki nie były zbyt zachęcające. Ku naszemu zdziwieniu w śniadaniowym menu znalazły się pierogi z serem. Poza tym był słony ser sulguni, masło, dżem, ogórki, pomidory, jakieś placuszki, no i oczywiście chleb. Pilotka zaproponowała skrócenie dystansu, więc wkrótce wszyscy, niezależnie od wieku, płci i wykształcenia, byliśmy na "ty". W skład grupy wchodziło pięciu mężczyzn i dziesięć kobiet, w tym cztery pary i siedmioro singli z rodzynkiem Ryśkiem na czele. Gospodyni Maja ubrana była w czerwoną koszulkę z dużym białym orłem na piersiach (o polsko-gruzińskich relacjach napiszę w innym artykule).

Po śniadaniu pojechaliśmy do położonego w pobliżu klasztoru Gelati. Ufundował go król Dawid IV Budowniczy na przełomie XI i XII wieku. Ciekawostką jest fakt, że w tym obiekcie 12 lat temu prezydent Saakaszwili odbył ceremonię inauguracyjną. Aktualnie trwają tu prace konserwacyjne, o czym świadczą liczne rusztowania szpecące nieco bryły budynków.

Gelati
Kolejnym zwiedzonym klasztorem, znacznie mniejszym, była Motsameta, nad rzeką Tkalcitelta. Spotkaliśmy tu kilka młodych par, które przyjechały zrobić sobie zdjęcia na tle malowniczego kanionu i rozciągających się w oddali zielonych wzgórz. W klasztornej studni można było nabrać sobie wody, która podobno ma cudowne właściwości.

Tkalcitelta
Wczesnym popołudniem przyjechaliśmy do centrum Kutaisi. Po krótkim spacerze wstąpiliśmy do Cafe Medea. Woda Borjomi kosztowała tu dwa lari, podobnie kawa, zaś piwo Kazbegi 3 lari.

W 1984 roku odkryto Jaskinię Prometeusza. Od pięciu lat można ją zwiedzać. Pojechaliśmy więc tam i po uiszczeniu opłaty w wysokości 7 GEL przespacerowaliśmy się trasą o długości 1,4 km. Jaskinia jest dobrze oświetlona, a szlak stosunkowo łatwy. W tle nastrojowa muzyka. Nie ma problemu z robieniem zdjęć, choć używanie flesza jest zabronione.

Jaskinia Prometeusza
Prometeusz
Wieczorem czekała na nas powitalna kolacja, czyli supra. Serwowano między innymi kurczaka, smażone ziemniaki, sałatki, chaczapuri (placki z serem w środku), zapiekane bakłażany. Nie zabrakło oczywiście czerwonego wina. Specjalnie dla nas wystąpił też z koncertem poznany już wcześniej na lotnisku zespół muzyczny.

W poniedziałek piątego września pogoda nieco się poprawiła. Po śniadaniu udaliśmy się na zwiedzanie Kutaisi. Przeszliśmy przez centrum obok charakterystycznej fontanny z dwoma złotymi końmi w środku, potem przez most nad rzeką Rioni. Za nami zaś szły całe watahy głodnych psów. Zjawisko to jest dość powszechne w całej Gruzji. Przerwę na kawę zrobiliśmy sobie w kafejce sieci Lavazza (ceny poszczególnych gatunków od 2,50 do 3,50 lari). Pokrzepieni espresso udaliśmy się na miejscowy bazar. Tu już przy wejściu natknęliśmy się na wiszące na wolnym powietrzu wołowe półtusze i ćwiartki. Wewnątrz zaś w oczy rzucały się krążki różnych serów, mnóstwo owoców, przypraw i wszelkiego rodzaju mąk i kasz. Nabyliśmy trochę popularnej tutaj swańskiej soli i czarnej gruzińskiej herbaty.

Targowisko w Kutaisi
Z bazaru pojechaliśmy do górującej nad miastem katedry Bagrati. Obiekt ten został niedawno odrestaurowany, a jego początki sięgają XI wieku. Od 22 lat jest na liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Patrząc z góry na Kutaisi trudno uwierzyć, że to drugie największe miasto w Gruzji, ale tak jest w istocie. A tak z zupełnie innej beczki - tu przed 32 laty przyszła na świat piosenkarka Katie Melua.

Katedra Bagrati w Kutaisi
Znowu wsiadamy do busa i jedziemy w stronę Swanetii. Po drodze mijamy od czasu do czasu charakterystyczne skrzynki umieszczone na metalowym kiju. Ich zwieńczenie stanowi krzyż, a we wnętrzu stoją butelki z winem lub czaczą (domowa wódka z winogron). Okazuje się, że jest to forma upamiętnienia ofiar wypadków drogowych. Gruzini dbają o to, aby ich bliscy również po śmierci mieli w pobliżu coś do - no właśnie, jak to nazwać? Wszak trudno sobie wyobrazić pijącego nieboszczyka...

Zugdidi
Na krótki postój zatrzymujemy się w Zugdidi. Zwiedzamy tu ogrody pałacu rodziny Dadiani oraz robimy sobie zdjęcia przy pomniku Akaki Chanturia, naukowca i twórcy muzeum Dadiani. Kolejna przerwa ma miejsce nad jeziorem Dżwarii. Oglądamy tu jedną z największych na świecie tam łukowych. Następnie w pobliskim barze Enguri zjadamy obiad (mamałyga, chaczapuri i sałatka - 4,5 lari). Po wyjściu z baru Ania częstuje nas koniakiem.

Tama na jeziorze Dżwarii
Do Mestii docieramy około osiemnastej. Stolica Swanetii rozciąga się na wysokości 1500 m. n.p.m. Charakterystyczne dla tego regionu są kamienne wieże obronne. Jest ich tutaj bardzo wiele. Praktycznie każdy ród ma swoją. Na dach jednej z nich udało mi się wejść.

Mestia
Zakwaterowanie w gospodarstwie agroturystycznym wzbudza trochę emocji. Przede wszystkim dlatego, że do naszego pokoju pilotka dokooptowała Ryśka. Dla jasności: problemem nie był sam Rysiek, ale naruszenie zasad obowiązujących w innych biurach turystycznych. Zwykle jest bowiem tak, że jeżeli ktoś samotnie wybiera się na zorganizowaną wycieczkę, to albo godzi się na dokwaterowanie innej osoby, albo dopłaca do jedynki. Nigdzie natomiast nie widziałem, żeby singla ładowano do pokoju jakiejś pary. Wspólna toaleta na zewnętrznym korytarzu też nie nastrajała optymistycznie. Najbardziej zaś dokuczliwa była konieczność spaceru po błotnistej, pełnej krowich kup, drodze na posiłki - jakieś 300 metrów w jedną stronę (wieczorem po ciemku).

Stres związany z zakwaterowaniem złagodził widok dobrze zastawionego stołu. Potrawy były bowiem smaczne i w dużych ilościach. Do tego mnóstwo wina. Po kolacji poszliśmy na spacer po mieście (to określenie trochę na wyrost, bo mieszka tu zaledwie trzy tysiące osób i bliżej nieznana ilość krów). Zaraz po wyjściu zobaczyliśmy pokryty śniegiem i błyszczący w blasku zachodzącego słońca szczyt Tetnuldi (4858 m).

Kolacja w Mestii
Następnego dnia po śniadaniu (kubdari czyli placki z mięsem, bliny, miód i sery) wyruszyliśmy do Uszguli. Wioska ta leży na wysokości 2 200 m n.p.m. Uchodzi za najwyżej położoną i całorocznie zamieszkaną (zimą jest praktycznie odcięta od świata) osadę w Europie. Nawet latem droga do niej jest trudno przejezdna dla zwykłych aut. Dlatego przesiedliśmy się z busa do trzech terenowych aut. Jechaliśmy krętą i często stromą drogą prawie trzy godziny (47 km), mijając wioski, malownicze doliny i majestatyczne szczyty górskie. Na miejscu mieliśmy alternatywę: iść pieszo w kierunku lodowca u stóp góry Szchara lub wynająć konia. Wszyscy wybrali pierwszą opcję.

Grupa szła wolno, więc wysforowałem się do przodu. Po ponad godzinnym marszu dotarłem do miejsca, z którego w normalnych warunkach dobrze widać lodowiec. Niestety, zachmurzyło się i lekko zaczęło kropić. Widoczność więc znacznie się pogorszyła. Zawróciłem i poszedłem do baru, przy którym się zatrzymaliśmy. Po drodze mijałem pozostałych członków grupy. Na końcu szedł Rysiek. Po jakimś czasie wszyscy oprócz niego wrócili na obiad. Przez chwilę czekaliśmy na jego przyjście, ale czas upływał, a jego nie było widać. Ania z kierowcą zaczęła go szukać. Pojawił się po 45 minutach. Miał pretensje, że grupa na niego nie zaczekała. Tymczasem  z Uszguli do lodowca jest tylko jedna dróżka i naprawdę trudno się tam zgubić...

Uszguli
Po obiedzie (kubdari, szaszłyk, sulguni, sałatka, czacza - 8 GEl) obejrzeliśmy pozostałości po dwóch zamkach królowej Tamary oraz zatrzymaliśmy się na krótko przy tzw. wieży miłości na brzegiem rzeki.

Wieża miłości
Wieczorem odbyła się uroczysta supra. Jeszcze raz przypomnieliśmy sobie nasze imiona, po czym każdy z obecnych musiał wygłosić toast, a następnie wypić wino z rogu. Róg był jeden, więc trzeba było wypić do dna i napełnić go dla innej osoby.

Supra
I jeszcze na zakończenie tej części ciekawostka związana z Mestią - prąd jest tutaj za darmo.

Suliko
Druga część relacji: Gruzja: Batumi i Kazbek
Trzecia część relacji: Gruzja -  Od Ananuri do Tbilisi
Czwarta część relacji: Armenia i powrót















Wokół Czarnej Wody



Wiosną tego roku maszerowałem z kolegą Arturem z Czarnej Wody do Wdzydz Kiszewskich (relacja). Dzisiaj, po prawie pięciu miesiącach, postanowiliśmy znowu odbyć wędrówkę po Borach Tucholskich. Tym razem wystartowaliśmy również z Czarnej Wody, ale udaliśmy się w przeciwnym kierunku niż poprzednio. Spod  dworca kolejowego poszliśmy żółtym szlakiem w kierunku miejscowości Złe Mięso. W Zimnych Zdrojach, przed rzeką Wdą, skręciliśmy jednak w lewo i poszliśmy do Huty Kalnej. Obejrzeliśmy tutaj kościół p.w. św. Józefa z końca XIX wieku oraz okazały budynek plebani.

Wędrowaliśmy głównie leśnymi i polnymi drogami. Tylko na niewielkich odcinkach natrafialiśmy na asfaltowe drogi. Za Młyńskiem minęliśmy leżące po prawej stronie  niewielkie jeziorko. Stąd mieliśmy iść nad Jezioro Niedackie, gdzie zamierzaliśmy się wykąpać. Niestety, na którymś z leśnych skrzyżowań skręciliśmy w prawo zamiast w lewo (oznaczenia na tym szlaku nie są zbyt przejrzyste), w efekcie zamiast do Twardego Dołu doszliśmy do wsi Borzechowo. Wracać nie było już sensu, gdyż za nami było ponad 20 km dość intensywnego marszu (średnia 5,97 km/h). Zatrzymaliśmy się więc na chwilę przy kościele św. Anny, po czym poszliśmy w kierunku Zblewa. Asfaltowa droga bez pobocza niezbyt nadawała się do wędrówki, co wkrótce odczułem (odcisk na dolnej stronie stopy i ból kolana). Przed Zblewem zatrzymał się przygodny kierowca i zapytał, czy nas nie podwieźć. Skorzystaliśmy z oferty i przejechaliśmy około trzech kilometrów.

Podsumowanie: 27 kilometrów w cztery i pół godziny. Spalone ponad dwa tysiące kalorii. Pogoda i samopoczucie świetne. Aha, z Gdańska i z powrotem jechaliśmy pociągiem z przesiadką w Tczewie.
Kościół św.Anny w Borzechowie



Plebania w Hucie Kalnej

Kościół św. Józefa w Hucie Kalnej

Słoneczniki pod Czarną Wodą


Dworzec kolejowy w Zblewie

Na marginesie medalu dla Misiewicza




Sporo emocji wzbudziła ostatnio sprawa przyznania złotego medalu "Za zasługi dla obronności kraju" dla rzecznika MON Bartłomieja Misiewicza. Faktycznie, odznaczenie tej rangi dla stosunkowo młodego człowieka, niemającego żadnego doświadczenia wojskowego (działalność w komisji smoleńskiej chyba nie zalicza się do obronności?) musiało wywołać kontrowersje. Dodajmy, uzasadnione! Jak bowiem mają  czuć się posiadacze tego medalu, którzy otrzymali go dopiero po kilkunastu lub kilkudziesięciu latach służby w trudnych często warunkach? Oni narażali zdrowie i życie  na zagranicznych misjach, a pan Misiewicz potrafił tylko  przypodobać się ministrowi Macierewiczowi. Jakieś proporcje powinny chyba być zachowane. Zwolennicy ministra ON powołują się na fakt, że wielu dziennikarzy, w tym TVN i Wyborczej też otrzymało podobne medale. W tym przypadku też nie byłoby sprawy, gdyby na początek kilkumiesięcznej kariery w charakterze rzecznika MON pan Misiewicz otrzymał awansem brązowy medal. Ok, ale nie  od razu złoty!
W tym miejscu przypomina mi się sytuacja, gdy przed kilku laty ubiegałem się o odznakę Zasłużonego dla HDK Miasta Gdańska. Przewodnicząca Klubu HDK przy Zarządzie Miejskim PCK w Gdańsku mówiła wtedy:
- I co z tego, że oddał pan honorowo ponad 30 litrów krwi, skoro nie udziela się pan w PCK?
Odznakę w końcu otrzymałem, ale niesmak pozostał. Nie oddaję co prawda krwi dla odznaczeń, ale denerwuje mnie, gdy przyznaje się je dla tzw. działaczy, a nie dla  prawdziwych krwiodawców. Podobnie wygląda sprawa ze wspomnianym wyżej medalem...

Migawki z faktorii w Pruszczu Gdańskim



Po raz drugi w tym roku wybrałem się na rowerową wycieczkę z grupą  Zryw. Tym razem pojechaliśmy do Pruszcza Gdańskiego. Najpierw jednak wjechaliśmy na Górę Gradową (nie wszystkim z dziesięciorga uczestników się to udało, choć wzniesienie ma wysokość tylko 46 m.), gdzie zwiedziliśmy pozostałości dawnych fortyfikacji.

Do Pruszcza pojechaliśmy w dziewiątkę. Wśród nas były osoby zarówno z Gdańska, jak i z Rumi, Wejherowa, Żukowa i z Tczewa. Jechaliśmy drogą technologiczną wzdłuż kanału Raduni. Tempo jazdy raczej wolne, czyli typowo turystyczne. Po zakupieniu biletów (9 zł normalny) zwiedziliśmy zrekonstruowaną osadę handlową z czasów cesarstwa rzymskiego (ok. IV w.n.e.). Faktoria oddana została do użytku przed pięcioma laty.

Jazda na rowerze i spacer po obiektach faktorii spowodowały, że trochę zgłodnieliśmy. Udaliśmy się więc do pobliskiej pierogarni, gdzie każdy z nas, stosownie do upodobań, zamówił sobie porcję pierogów (osobiście wybrałem ruskie - 15 zł za 10 sztuk). Po posiłku ruszyliśmy w drogę powrotną. Na chwilę zatrzymaliśmy się jeszcze przy nieczynnej od 12 lat cukrowni. Smutny widok...

Faktoria w Pruszczu Gdańskim














Pierogarnia Pruszcz

Cukrownia działała przez ponad 120 lat...

Zrujnowany most obok cukrowni w Pruszczu Gd.

Był z nami także szef Samej Ramy z Rumi :)
Na czele lider Zrywu

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty