Jak już wspominałem prawie dwa miesiące temu, pod redakcją profesora Pawła Soroki przygotowywana jest dokumentalna książka o wydarzeniach sprzed ponad pół wieku: Dwie ukryte tragedie w cieniu atomowej apokalipsy, której jestem współautorem. Obecnie dobiegają końca prace związane z jej redagowaniem. Poniżej pozwalam sobie zaprezentować fragment wstępu, który napisałem do rozdziału poświęconego tragedii z udziałem czołgu podczas parady w Szczecinie.
Wtorek dziewiątego października 1962 roku
w Szczecinie był dniem ciepłym i słonecznym. Do pewnego momentu także radosnym,
zwłaszcza dla dzieci, które wyprowadzono ze szkolnych klas i ustawiono w
szpalerze wzdłuż centralnych ulic miasta. Miały tam podziwiać potęgę uzbrojenia
państw Układu Warszawskiego. Zakończyły się bowiem manewry o kryptonimie "Odra",
w których brały udział jednostki radzieckie, polskie oraz enerdowskie, a ich
zwieńczeniem miał być uroczysty przejazd przez miasto. Uroczystość zaczęła się
na Jasnych Błoniach. Na okolicznościowym wiecu wystąpił między innymi minister
obrony narodowej Marian Spychalski, wówczas jeszcze generał (rok później
otrzymał tytuł marszałka). Potępił on oczywiście rewanżystów z Niemieckiej
Republiki Federalnej i pochwalił towarzyszy broni z Niemieckiej Republiki
Demokratycznej. W owym czasie zimna wojna przechodziła swoje apogeum i niewiele
brakowało, aby przekształciła się w gorącą (w dalszej części tej książki pisze
o tym prof. Paweł Soroka). Na trybunie honorowej znajdowali się też inni
przedstawiciele najwyższych władz państwowych, w tym I sekretarz KC PZPR
Władysław Gomułka. Obecny był też marszałek ZSRR Andriej Greczko, ówczesny
dowódca naczelny Zjednoczonych Sił Zbrojnych Państw Stron Układu Warszawskiego.
Po oficjalnych wystąpieniach rozpoczęła
się parada, której zasadniczym celem było pokazanie najnowszego sprzętu
będącego na wyposażeniu armii wchodzących w skład Układu Warszawskiego:
transporterów opancerzonych, haubic, wyrzutni rakiet i czołgów. Nad Szczecinem
przelatywały też wtedy bombowce Ił -28, myśliwce MIG i największe na świecie (w
tamtych latach) śmigłowce Mi-6. Pierwsze ruszyły jednostki radzieckie, potem
niemieckie, a na końcu polskie. Trasa przejazdu wiodła przez Plac Lenina
(później Sprzymierzonych, a obecnie Szarych Szeregów) i Aleję Piastów. Wzdłuż
jezdni stały tłumy wiwatujących ludzi, dzieci rzucały kwiaty. Niestety, ani
Wojskowa Służba Wewnętrzna ani milicja nie zadbały o prawidłowe zabezpieczenie
defilady. Nie było barierek
odgradzających chodniki od ulicy. Ormowcy (ORMO - Ochotnicza Rezerwa
Milicji Obywatelskiej) i milicjanci nie byli więc w stanie upilnować ciekawskich,
którzy przechodzili pod linami. Pod koniec parady ciężkie pojazdy miały do dyspozycji już tylko
bardzo wąski korytarz między szpalerami wylewających się na jezdnię tłumów.
Nieszczęście wisiało w powietrzu...
Czołgi miały jechać z prędkością 20 km/h,
ale oficerowie poganiali, wołając przez radio "szybciej, szybciej!".
W okolicy skrzyżowania alei Piastów i ulicy Jagiellońskiej, już niedaleko od
trybuny, jeden z polskich czołgów wpadł w poślizg na zakręcie. Być może
poślizgnął się na torach tramwajowych. Być może - jak twierdzą niektórzy świadkowie
- przyhamował, bo jakieś dziecko wybiegło na środek ulicy po kwiatek. Tak czy
owak kierowca czołgu T-54a (st. szeregowy Karol Gieliszkiewicz), kolosa
ważącego 34 tony, nie zapanował nad nim przy prędkości 25 km/h. W efekcie
maszyna należąca do 23. Pułku Czołgów Średnich 5. Dywizji Pancernej ze Słubic
wjechała w tłum. Dokładnie w dzieci. Wszystkie były uczniami najmłodszych klas
pobliskiej Szkoły Podstawowej nr 1
(...)
Według oficjalnych danych na miejscu
zginęło siedmioro dzieci w wieku 7-12 lat, a kilkadziesiąt osób zostało
rannych. Prawdopodobnie ofiar katastrofy było jednak więcej. Ówczesne władze postarały się, aby do wiadomości
publicznej nie przedostało się zbyt wiele szczegółów wypadku. W celu zachowania
tajemnicy posunięto się nawet do usuwania fragmentów szpitalnej dokumentacji.
Świadkowie byli zobowiązani do milczenia. Zresztą, gdzie mogli opowiedzieć czy
opisać te dramatyczne zdarzenia, skoro dostępu do mediów broniła wszechwładna
cenzura? Wszak wizerunek wojsk sojuszniczych nie mógł ucierpieć.
Jerzy Vaulin, autor propagandowego
dokumentu filmowego "Odra", za który zresztą otrzymał III nagrodę
(Brązowy Smok) na Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie,
jasno wypowiedział się w filmie Iwony Bartólewskiej "...i wjechał
czołg". Na pytanie czy gdyby jego kamera zarejestrowała śmierć, włączyłby
tę scenę do filmu, odpowiedział między innymi:
Nie zrobiłbym tego, nawet bez cenzora, bo musiałbym
dorobić do tego jakąś filozofię. Filozofię tego wypadku, no bo tak to
kretyństwo jest. Byłbym imbecylem, który robi to, co mu akurat kamera
zarejestrowała.
Nie miał natomiast oporów przed
umieszczeniem w końcówce swojego filmu frazy: Więzy braterstwa krwi i niezłomnej przyjaźni zostały jeszcze bardziej
utrwalone.
Znajdowałem
się wtedy na trybunie, byłem
wiceministrem, szefem GZP. Doszło do tego tragicznego wypadku. On wstrząsnął
wszystkimi uczestnikami ćwiczenia. Było to zakłócenie, powiedziałbym, całej
jego atmosfery. (...) Cóż, taki był wówczas czas.
"Kurier Szczeciński" w artykule
Parada naszej siły, opublikowanym
następnego dnia, ani słowem nie zająknął się o katastrofie, podkreślając
jedynie, iż: To, co ujrzeliśmy,
utwierdziło nas w przekonaniu, że granice obozu pokoju i granice Polski mają
wspaniałych obrońców, dysponujących potężnym, nowoczesnym. sprzętem.
(...)
W niniejszej książce publikujemy zarówno
wspomnienia bezpośrednich świadków tragedii, jak też rozmowy z osobami
pośrednio z nią związanymi, jak prokurator Tadeusz Wierzchowski czy lekarka Ewa
Gruner-Żarnoch.
P.S. Prokurator Śląskiego Okręgu
Wojskowego umorzył śledztwo równo pięć miesięcy po tragedii. Powód? Czołg nie
wjechał na chodnik, a defilada była odpowiednio zabezpieczona...
Ireneusz Gębski