Iskandarkul i Seven Lakes



Z biegiem dni przyzwyczaiłem się do takich dróg

W poniedziałek rano ze zdziwieniem zaobserwowaliśmy niesamowite korki na ulicach prowadzących do centrum. Policjanci nawet nie starali się ich rozładować. Pilnowali tylko, żeby nikt nie wjechał na ul. Rudaki. Ta reprezentacyjna aleja miasta została bowiem całkowicie zamknięta dla ruchu kołowego. Jak się później dowiedzieliśmy, tego dnia w Duszanbe rozpoczynało się spotkanie przywódców państw Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym. Do stolicy Tadżykistanu przybyli więc prezydenci Białorusi, Kazachstanu, Armenii, Kirgistanu, no i przede wszystkim Władimir Putin.  Z chodnika przylegającego do prospektu mogliśmy tylko popatrzeć na przejeżdżające szybko kawalkady czarnych limuzyn w eskorcie błyskających światłami motocykli.

Tego dnia raczej odpoczywaliśmy niż zwiedzaliśmy. Mnie dokuczała biegunka, więc wołałem spędzać czas w hostelu.

We wtorek rano poznaliśmy naszego kierowcę, z którym mieliśmy spędzić najbliższe 8 dni. Przyjechał pod Green House z niewielkim opóźnieniem (korki spowodowane szczytem zwanym anty-NATO nadal utrudniały poruszanie się po Duszanbe). Toyota land cruiser nie należała do najmłodszych - jej przebieg wynosił prawie 278 tysięcy km. To sporo, jak na samochód z silnikiem benzynowym, częściej zresztą napędzanym gazem. Przed wyjazdem Mujesar zatankował właśnie gaz: 92 litry po 2,80 somoni za litr.

Z Duszanbe wyjechaliśmy o 10.40 (wcześniej czekaliśmy na wspomniane już przepustki do Pamiru) drogą M34 w kierunku Gór Fańskich. Na początku trasy samochód jechał po idealnie gładkim asfalcie. Jednak im bliżej gór, a już zwłaszcza po minięciu prezydenckiej rezydencji nad rzeką Varzob, nawierzchnia stawała się coraz gorsza, by wreszcie zamienić się w zwykły szuter. Od czasu do czasu zatrzymywały nas policyjne patrole. Kierowca brał wówczas z przygotowanej zawczasu kupki banknotów 2-3 somoni i najzwyczajniej w świecie wręczał je mundurowym. Taka praktyka jest w tym kraju powszechna i praktycznie nikogo nie dziwi. Policjanci nie zwracają uwagi na prędkość (nie mają zresztą radarów). Jedyne, co naprawdę ich interesuje, to łapówka.

Malowniczymi serpentynami, mijając od czasu do czasu stada owiec i wyprzedzając na wąskiej drodze ciężarówki, wspinaliśmy się na przełęcz Anzob. Znajduje się ona na wysokości 3372 m n.p.m. Dojechaliśmy do niej o trzynastej. Po krótkiej przerwie na serię zdjęć zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Naszym celem było jezioro Iskandarkul (Jezioro Aleksandra). Dojazd do niego nie jest łatwy. Jedzie się tam bardzo wąską, często dziurawą drogą, której dodatkową atrakcją jest brak jakichkolwiek zabezpieczeń przed przepaścią czy też spadającymi ze zboczy odłamkami skał.

Jezioro widać już z daleka. Jest niewątpliwie piękne. Leży na wysokości prawie dwóch tysięcy metrów. Przed wjazdem zatrzymuje nas zardzewiały szlaban. Trzeba uiścić opłatę za wjazd. Po negocjacjach płacimy po 5,5 somoni. Zaraz za bramą napotykamy starą zaniedbaną bazę turystyczną, której czasy świetności minęły wraz z upadkiem ZSRR. Idziemy wzdłuż brzegu jeziora, którego głębokość sięga 72 metrów, patrząc na odbijające się w tafli wody szczyty okolicznych gór. Na krańcu jeziora znajduje się jedna z prezydenckich dacz, a obok niej lądowisko dla helikopterów.

Wracamy do głównej drogi, którą wzdłuż rzeki Anzob jedziemy do Ayni. Natrafiamy na korki spowodowane remontem drogi. Wykonują go Chińczycy. Powoli robi się ciemno. Kierowca jedzie na wyczucie, co pewien czas pytając przygodnych ludzi o drogę. Zero drogowskazów. Co chwilę niemal ocieramy się o potężne chińskie ciężarówki. Droga A377 prowadzi do Samarkandy w Uzbekistanie. My jednak musimy z niej zboczyć przed Penjkentem, aby dostać się w rejon Seven Lakes. W absolutnych ciemnościach ciężko odnaleźć właściwy homestay. "Nasz" znajduje się przy czwartym jeziorze. Po kilku próbach i ekwilibrystycznych manewrach kierowcy odnajdujemy go. Jest godzina 21.50. Z właścicielem ustalamy cenę noclegu ze śniadaniem na 12 USD.

Pokój jest w miarę przyzwoity, jednak do toalety, w której kuca się przy niektórych czynnościach, trzeba przespacerować się kilkadziesiąt metrów w chłodnym górskim powietrzu. Papier, który się w niej znajduje, przypomina ten używany do usuwania nadmiaru szpachli ze ściany.

Na śniadanie otrzymujemy po omlecie z jednego jajka, nieco masła i trochę dżemu. Jest też oczywiście czaj oraz kawa, no i świeżo upieczony przez gospodynię chleb.

Samochodem dojeżdżamy do szóstego jeziora. Stąd udajemy się pieszo do siódmego. Jest gorąco, no i wysoko. Szybki marsz powoduje przyspieszenie oddechu i już po kilkunastu minutach czuję strużki potu spływające na oczy. Po drodze spotykam tylko Tadżyka z dwoma osiołkami dźwigającymi na grzbietach kawałki drewna, a także pastucha owiec.  Docieram jednak bez odpoczynku na drugi skraj jeziora. Tu otacza mnie stadko wyraźnie zaciekawionych kóz. Chętnie spróbowałyby moich butów, ale przezornie wchodzę na wysoką skałę. Odpoczywam przez godzinę, kontemplując krajobraz, upajając się ciszą, no i wygrzewając się w ostrym słońcu. W drodze powrotnej mijam się z kilkoma turystami. Potem dołączam do moich współtowarzyszy i wspólnie wracamy samochodem na stancję. Tego dnia przejechaliśmy najmniej kilometrów, bo zaledwie 19. Powoli aklimatyzujemy się do wysokości, bo przed nami są jeszcze przełęcze przekraczające 4000 metrów. Rezygnujemy z proponowanego przez gospodarza obiadu, bo cena 7 dolarów wydaje się być zbyt wygórowana. Korzystamy tylko z kipiatoku (wrzątku) i przyjmujemy poczęstunek w postaci arbuza. W pokoju na piecu znajduję gazetę z 24 kwietnia. Na pierwszej stronie oczywiście, jakżeby inaczej - prezydent Emomali Rachmon

W czwartek na śniadanie znowu jedno jajko, tym razem sadzone. Gospodarz wystawia na stoliku pamiątki wykonane - jak zapewnia - przez jego żonę. Są to małe torebki, jakieś kilimy i makatki, tiubietiejki i apaszki. Ostatecznie kupuję za 10 somoni mały wisiorek z drobnych koralików. Jeszcze tylko wpisujemy się do księgi pamiątkowej i o wpół do dziewiątej ruszamy w dół, oglądając po drodze pozostałe jeziora, od numeru trzy do jeden.

Po drodze znowu mijamy mnóstwo wielkich chińskich ciężarówek. Kierowca mówi, że Chińczycy eksploatują w pobliskich górach kopalnię złota. W dolinie Zarafszanu podziwiamy zielone pola i sady, stanowiące spiżarnię nie tylko dla tego rejonu. Na tle skalistych, pozbawionych roślinności gór, stanowią one miły dla oka kontrast. Znowu wspinamy się na przełęcz Anzob, po czym nieco poniżej zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Spotykamy miejscowe kobiety, które sprzedają kierowcom herbatę. Na dzisiaj właśnie kończyły swoją działalność i wybierały się do domów w pobliskim kiszłaku. Na nasz widok wyciągnęły lepioszki i nas poczęstowały. Zupełnie bezinteresownie.

Po blisko ośmiu godzinach jazdy ponownie znaleźliśmy się w Green House w Duszanbe.  Łącznie przez ostatnie trzy dni przejechaliśmy 684 kilometry, z czego większość po drogach gruntowych. Tym razem otrzymaliśmy pokój siedmioosobowy na parterze, tuż obok recepcji. Wieczorem nie działało Wi-fi (łączność pojawiła się dopiero rano). Pierwszy gorący posiłek od kilku dni. Przed nami ostatnia noc w Duszanbe. Już tu nie wrócimy, a przynajmniej nie podczas tej wyprawy.

Pozostałe odcinki:

Pamir - przed wyprawą


W każdej miejscowości dzieci szkolne były schludnie ubrane

Równoprawni użytkownicy dróg

Tą drogą też jechaliśmy

Iskandarkul



Rzeka wypływająca z Iskandarkul

Iskandarkul

Iskandarkul

Iskandarkul

Osiołki są niezastąpione w lokalnym transporcie

Jedno z siedmiu jezior

Drewno jest u bardzo trudne do zdobycia

Jezioro siódme

Jezioro siódme (ok. 2500 m n.p.m.)

Kozy miały chęć na moje buty


Skąd on wziął taki kawał drewna na tym pustkowiu?

Właściciel homestay'u prezentuje wyroby żony

Góry Fańskie

Duszanbe i Hisor



Dworzec w Kaliningradzie

Czas na rozszerzoną wersję wczorajszych zapisków odnośnie wyprawy do Azji Środkowej.

Bus Zielonogradzkiego Transa wyjechał z Gdańska punktualnie, jednak do Kaliningradu dotarł ze sporym opóźnieniem. Na przejściu granicznym Gronowo -  Mamonowo nie było co prawda kolejki, ale za to długo i dokładnie sprawdzano dokumenty, zwłaszcza po stronie rosyjskiej. Wątpliwości pogranicznika wzbudziło moje zdjęcie w paszporcie sprzed około dziesięciu lat, na którym rzeczywiście mało przypominam siebie w chwili obecnej. Najdłużej jednak oczekiwaliśmy na zakończenie procedury kontrolnej wobec jakiegoś młodego człowieka z Ameryki Południowej. Miał on coś nie w porządku z wizą, bo maglowano go przez dobre pół godziny. Już wcześnie zresztą polscy pogranicznicy wyrażali wątpliwości, czy zostanie on wpuszczony na teren Federacji Rosyjskiej. Ostatecznie jednak pozwolono mu wjechać.

W Kaliningradzie zamierzałem nabyć trochę rubli. Niestety, ani na dworcu autobusowym ani na kolejowym, ani też nigdzie w najbliższej okolicy nie było kantoru. Musiałem więc pożyczyć 80 rubli od Wojciecha Dąbrowskiego na bilet autobusowy, żeby móc pojechać na lotnisko. Tu zresztą też nie było możliwości nabycia rosyjskiej waluty. Sam terminal jest mały, jest w nim duszno, a niektórzy z pracowników obsługi nie znają języka angielskiego. Nie działa też Wi-fi.

Na pokładzie Airbusa A320, lecącego do Moskwy serwowano wodę i soki (pomidorowy lub pomarańczowy). Lot trwał dwie godziny. Ze względu na różnicę czasu wylądowaliśmy jednak na lotnisku Domodiedowo o godzinie 18. Mimo tego, iż byliśmy tam tylko tranzytem, przeszliśmy dokładną kontrolę dokumentów i bagażu podręcznego (tylko taki mieliśmy ze sobą).

O 22.10 wystartowaliśmy  do kolejnego lotu, tym razem do Czelabińska. Trwał on tylko 15 minut dłużej niż poprzedni, ale oprócz napojów zaserwowano nam także jakiś pieróg z warzywami. W Czelabińsku byliśmy około wpół do trzeciej w nocy (kolejne przesunięcie czasu do przodu o 2 godziny). Następny samolot mieliśmy o 11.05. Trzeba więc było się trochę przespać. W hotelu nieopodal lotniska  (Areotel) Wojciech Dąbrowski wynegocjował cenę pokoju za pół doby, czyli po 1200 rubli (ok. 17 USD) od łebka. Znów musiałem pożyczyć od niego rosyjską walutę.

O dziewiątej rano byliśmy z powrotem na terminalu. Lotnisko w Czelabińsku jest niewielkie i również nie ma tu kantoru. Wśród pasażerów przeważają Tadżycy, głównie robotnicy pracujący w Rosji. Kobiet widać niewiele. My dwaj byliśmy bodajże jedynymi osobnikami spoza terenu WNP. Odprawa była bardzo szczegółowa, a pogranicznicy dość dociekliwi.

Po co jedziecie do Tadżykistanu? Kiedy wracacie? - padały pytania.

Lot do Duszanbe był rejsem międzynarodowym, więc i catering był obfitszy. Ponadto, dzięki dobrej znajomości angielskiego i talentom negocjacyjnym mojego współtowarzysza podróży, jako jedyni otrzymaliśmy dodatkowe porcje kanapek i napojów. W rozgrzanej do 34 stopni C stolicy Tadżykistanu wylądowaliśmy o czternastej.  Nie mogliśmy jednak opuścić lotniska przed otrzymaniem wizy. Z tym zaś był pewien kłopot. Nikt się bowiem nie spodziewał, że turyści z terenu UE przybędą tu od strony Rosji (zwykle przylatują z Istambułu). Na miejscu nie było więc konsula. Czekaliśmy na niego 40 minut. Na szczęście, gdy się wreszcie pojawił, uraczył nas pozytywną wiadomością. Opłata za wizę miała wynieść 35 USD, a nie 55, jak się spodziewaliśmy.

Wreszcie znalazłem kantor. Kupiłem za 30 USD 201 somoni na drobne wydatki oraz za drugie tyle 1970 rubli. Mogłem też nareszcie uregulować dług wobec W.D.

Do hostelu szliśmy pieszo około dwóch kilometrów. Napotkani po drodze taksówkarze niezbyt orientowali się, gdzie mieści się ulica Khusravi Dekhlavi, ale wyrażali chęć podwiezienia nas. Nie skorzystaliśmy. Nasza rezerwacja w Green House obejmowała miejsca w pokoju 10-ciosobowym.  Kiedy tam przybyliśmy, oprócz nas był tylko jeden Holender. Zwyczajem w tym oraz w innych tego rodzaju obiektach jest zdejmowanie butów przed wejściem. We wszystkich pomieszczeniach podłogi są bowiem wyłożone dywanami. Od razu zaznaczę, że to miejsce noclegowe było najlepsze ze wszystkich, z którymi mieliśmy do czynienia na terenie Tadżykistanu. Z czystym sumieniem mogę go polecić innym podróżnikom. Koszt jednej doby to 13 dolarów. Do dyspozycji jest w pełni wyposażona kuchnia, łącznie z kawą i herbatą, pralka, łazienki, telewizor w pobliżu recepcji, no i działające przez większość czasu Wi-fi.

W kuchni zorientowaliśmy się, że w hostelu przebywa aktualnie siedmioro Izraelczyków, jedna Chinka z Tajwanu, dwoje polskich rowerzystów  (Marta i Dawid z Trójmiasta) oraz dwóch, również polskich, motocyklistów (trzeci, niestety, zmarł na zawał serca).

W sobotę rano przyleciał z Istambułu trzeci uczestnik naszej wyprawy, Paweł Krzyk. Niestety, tureckie linie lotnicze zawieruszyły gdzieś jego bagaż (dostarczono mu go dopiero w poniedziałek z wyraźnymi śladami zniszczenia, prawdopodobnie zablokował się gdzieś na taśmie bagażowej).

Starania o pozwolenie na wjazd do GBAO (Górskobadachszański Wilajet Autonomiczny) rozpoczęliśmy od wpłacenia dwudziestu somoni w Amonatbanku. Z potwierdzeniem wpłaty udaliśmy się (wraz z nami wspomniani już Marta i Dawid) do miejscowej siedziby MSW, gdzie złożyliśmy odpowiednie wnioski. Otrzymaliśmy obietnicę, że przepustki otrzymamy w poniedziałek o dziewiątej. Wybiegając nieco do przodu, uzupełnię, że w wyznaczonym terminie nie czekały na nas potwierdzone permity, bo - jak nam powiedziano - naczelnik nie miał czasu. Polecono nam przyjść we wtorek. Wtedy też odczekaliśmy ponad godzinę, zanim naczelnik łaskawie przystawił pieczęć do naszych przepustek.

Po opuszczeniu urzędu poszliśmy na pobliski bazar. Kupiłem tutaj dwa chlebki noni (inaczej lepioszki) po 2 somoni za sztukę. Na innym stoisku nabyłem zaś 30 dkg sera za 12 somoni.

Po południu odbywam samotny spacer po głównej alei Duszanbe, czyli Rudaki. W pobliżu pałacu prezydenta obserwuję wzmocnione patrole policji. Spaceruję wokół fontann otaczających pomnik Ismaila  I Samanidy. Historia stolicy Tadżykistanu nie jest długa. Miasto założono bowiem dopiero w 1924 roku, najpierw pod nazwą Duszambe, potem Stalinobad, a dopiero od 1961 roku znane jest pod obecną nazwą, która dosłownie oznacza poniedziałek. W Pub Public funduję sobie Heinekena za 25 somoni. W ramach reszty otrzymuję gumę do żucia za 3 somoni.

Po długim spacerze (moje buty trekkingowe są słabo rozchodzone i uwierają w palce) wracam do hostelu. Izraelczycy pichcą w kuchni kurczaki i jakieś warzywa. Paweł odpoczywa po podróży. Zjadam coś naprędce i ponownie wybieram się na zwiedzanie miasta. Tym razem wędruję przez ulicę Przyjaźni Narodów, gdzie napotykam między innymi obwoźną stację paliw. Wkrótce znowu docieram do alei Rudaki i w ramach ochłody nabywam dwie gałki lodów po 2 somoni za jedną. Upał doskwiera jednak na tyle mocno, że decyduję się na zakup czapki, żeby uchronić łysinę i to, co ewentualnie pod nią pozostało, przed kompletnym wypaleniem. Na stoisku przed bazarem udaje mi się wytargować wspomniane nakrycie głowy za 20 somoni, czyli jakieś 12 zł.

Wieczorem do naszego pokoju dokooptowano turystę z Tajwanu. Jest to mały, dość pocieszny człowieczek, który ma ze sobą mnóstwo bagażu, w tym czajnik elektryczny. Planował jechać do Chin, ale uświadomiono mu, że przejście graniczne  na przełęczy Qolma jest niedostępne dla turystów.  Zdecydował się więc na przelot samolotem. Zanim to jednak nastąpiło, utrudnił nam nieco spanie, gdyż buszował do późnej nocy po pokoju, sprawdzając wiadomości na laptopie lub szeleszcząc licznymi woreczkami.

W niedzielę rano wybieramy się na wycieczkę do Hisoru (Hisaru). W okolicy hotelu Sheraton łapiemy autobus linii nr 8 (koszt 1 somoni), którym jedziemy na obrzeża miasta. Potem wsiadamy do dalekobieżnego autobusu, który przejeżdża co prawda niedaleko Hisor, ale nie zbacza do tej miejscowości.  Płacimy po 3 somoni i wysiadamy na skrzyżowaniu.  Przygodny kierowca samochodu osobowego zgadza się zawieźć nas za 15 somoni (początkowo chce 20) pod samą bramę zamku, a właściwie tego, co z niego zostało. Jest to niewątpliwie ważne miejsce dla Tadżyków, gdyż  front zamku został uwieczniony na rewersie banknotu o wartości 20 somoni.

Historia twierdzy sięga XII wieku. Obecnie jest ona częściowo zrekonstruowana i nadal trwają prace przy jej odbudowie. Wstęp na jej teren kosztuje zaledwie 1 somoni. Nie ma ograniczeń  w chodzeniu po murach i blankach. W pobliżu znajdują się dwie medresy. Na dziedzińcu jednej z nich kobiety przygotowują posiłek dla robotników pracujących przy rekonstrukcji obiektu.

W pewnym momencie słyszymy dźwięki muzyki i widzimy orszaki ślubne zmierzające  w pobliże głównej bramy twierdzy. Okazuje się, że jest to miejsce otoczone swoistym kultem, do którego przybywają nowożeńcy. Poszczególne pary podchodzą pod biały dwuczęściowy obelisk, pod którym odbywa się coś w rodzaju sesji fotograficznej. W tym samym czasie goście tańczą i śpiewają w rytm muzyki (muzykanci przyjeżdżają specjalnie z Duszanbe). Nikt nie zwraca na nas szczególnej uwagi, a jeżeli już, to spotykamy się z aprobatą i prośbami o zrobienie zdjęcia.

Spod twierdzy jedziemy do centrum Hisor samochodem osobowym (6 somoni na trzech). W przydrożnej budce kupuję dwa pieczone pierożki z warzywami po 1,5 somoni sztuka. Smakują mi, ale później mój żołądek buntuje się, czego konsekwencje będę odczuwał jeszcze przez kilka dni.

Wsiadamy do marszrutki nr 270 i czekamy na komplet pasażerów. Gorąco jak diabli. Wojciech Dąbrowski robi zdjęcia współpasażerkom. Jednemu z Tadżyków wyraźnie to przeszkadza, gdyż z poważną miną mówi: Nie lzia!  Na rogatkach Duszanbe wysiadamy i czekamy na nasz autobus linii 8. Przy okazji obserwujemy punkt sprzedaży lemoniady. Szklanki są pobieżnie płukane, podobnie jak u nas w saturatorach przed z górą ćwierćwieczem. Można też  nabyć napój na wynos. Wtedy jest on wlewany do butelki pozyskanej od przygodnych osób. Jedną z nich był Paweł, który oddał swoją po wypitej coli. Nie została nawet opłukana przed napełnieniem... Obok stragan z winogronami. Kilogram kosztuje zaledwie 2,5 somoni. Nic dziwnego, wszak to szczyt sezonu.

W sklepie obok naszego hostelu kupuję półtoralitrową butlę piwa produkcji rosyjskiej za jedyne 10 somoni. O 14.30 jestem już w naszym pokoju. Podczas naszej nieobecności przybył nowy współlokator. Jest nim Japończyk z Osaki, który już od ośmiu tygodni podróżuje motocyklem po Azji, a jego plany podróżnicze sięgają aż trzech lat! W sąsiednim pokoju pojawili się zaś trzej Kanadyjczycy, którzy zamierzają pokonać Pamir rowerami.
Pozostałe odcinki:
Highway i nie tylko

Iskandarkul i Seven Lakes 

Przez Pamir do Osz 

Pamir - przed wyprawą

Filmy:
Góry Fańskie
Pamir 

Hisor i nowożeńcy


Gotowanie na świeżym powietrzu

W Kaliningradzie można kupić także Putina

Lotnisko w Duszanbe

Pomnik Ismaila I Samanidy

Nowożeńcy w Hisor

Kolejna para nowożeńców

Banknot z bramą zamku Hisor

Marszrutka do Duszanbe

Niestety, te pierożki mi zaszkodziły...



Potężna dawka  chmielowego napoju
Obwoźna stacja paliw

Przy tej ulicy znajduje się Green House

Chłopcy nie boją się obiektywu
Ci starsi też nie mają oporów przed pozowaniem
Paweł miał powodzenie :)
Al. Rudaki w Duszanbe

Turyści tylko miejscowi...



Highway i nie tylko...




Sprzedawca pamiątek z synem w strojach afgańskich

Wczoraj wieczorem wróciłem z piętnastodniowej podróży, której trasa wiodła przez Rosję, Tadżykistan i Kirgistan. Poniżej przedstawiam jej krótkie podsumowanie (na obszerniejszą relację potrzebuję więcej czasu).

Dziesiątego września o szóstej rano wraz z Wojciechem Dąbrowskim wsiedliśmy na dworcu w Gdańsku do busa linii Zielonogradzki Trans, który zawiózł nas do Kaliningradu. O godzinie piętnastej samolotem Ural Airlines wylecieliśmy do Moskwy. Stąd po kilku godzinach mieliśmy kolejny lot do Czelabińska. Tu przespaliśmy się kilka godzin w hotelu, by następnego dnia przed południem wylecieć do Duszanbe. W stolicy Tadżykistanu zamieszkaliśmy w hostelu Green House. Następnego dnia dołączył do nas Paweł Krzyk. Pierwsze kilka dni przeznaczyliśmy na zwiedzanie Duszanbe i okolicy (zamek w Hisor) oraz załatwianie pozwolenia na wjazd do Górskiego Badachszanu.

We wtorek, 15 września, rozpoczęliśmy właściwą podróż, która - jak się później okazało - liczyła 2 200 km. Wynajętą toyotą land cruiser wyruszyliśmy najpierw w Góry Fańskie. Zwiedziliśmy jezioro Iskandarkul, po czym pojechaliśmy w okolice Seven Lakes, inaczej Marguzor, czyli po prostu Siedem Jezior. Późnym wieczorem z pewnym trudem odnaleźliśmy w pobliżu czwartego jeziora homestay, w którym przenocowaliśmy. Następnego dnia pojechaliśmy krętymi, wąskimi serpentynami, wijącymi się nad przepastnymi zboczami, do szóstego jeziora, zaś do ostatniego z nich poszliśmy pieszo (wysokość ok. 2 500 m n.p.m.). Nocowaliśmy w tym samym miejscu, co poprzednio. W drodze powrotnej do Duszanbe obejrzeliśmy kolejne malowniczo usytuowane jeziora oraz żyzną dolinę Zarafszanu.

Jeszcze jeden nocleg w Green House i na dobre pożegnaliśmy Duszanbe. W piątek, 18 września, wyruszyliśmy w stronę Górskiego Badachszanu. Po blisko czternastu godzinach jazdy dotarliśmy do Chorogu, stolicy GBAO. Spaliśmy w Pamir Lodge. Rano pojechaliśmy w stronę Iszkaszim. Zbaczając nieco w bok, zwiedziliśmy  uzdrowisko Garmczaszma (gorące wody). Chcieliśmy też odwiedzić słynny bazar koło Iszkaszim, który znajduje się właściwie po stronie afgańskiej, za graniczną rzeką Piang. Niestety, jest on od kilku tygodni zamknięty. Po południu zwiedziliśmy Iszkaszim i spędziliśmy noc w hostelu Hanis.

Następnym etapem naszej podróży był Langar. Zanim jednak do niego dojechaliśmy, po drodze obejrzeliśmy dwie twierdze oraz wykąpaliśmy się w gorących źródłach Bibi Fatima. Zwiedziliśmy także skansen wsi pamirskiej. Spaliśmy w domu należącym do rodziny Ismaelitów (odłam szyitów), położonym na wysokości 2780 m n.p.m.

W poniedziałek, 21 września, wyjechaliśmy w stronę Murgabu. Trasa wspinała się coraz wyżej. Jedna z przełęczy miała wysokość 4137 m n.p.m. Z Pamir Highway (droga M41) zboczyliśmy 16 km w lewo, by obejrzeć jezioro Jashil-Kul oraz kiszłak (wioskę), uchodzący za biegun zimna w tym rejonie. Szosa pamirska, w przeciwieństwie do poprzednich szutrowych dróg, jest w większości asfaltowa, ale trzęsie na niej równie dobrze jak na bezdrożach. Murgab jako miasto jest bezbarwne i brzydkie. Taki sam był nasz homestay, chyba najgorszy z dotychczasowych.

Ostatni odcinek wspólnej podróży prowadził do Osz w Kirgistanie. Jechaliśmy przez długi czas wzdłuż ogrodzonej płotem granicy chińskiej. Pokonaliśmy dwie przełęcze, z których najwyższa miała 4655 m n.p.m. Druga, na granicy z Kirgistanem, liczyła 4282 m n.p.m. Po stronie kirgiskiej był jeszcze Tałtyk-pass o wysokści 3600 metrów. Jechaliśmy wzdłuż rzeki Gulcha, podziwiając ośnieżone szczyty Pamiru.

W Osz pożegnałem się ze współtowarzyszami podróży. Paweł wybierał się do Kazachstanu, Wojciech Dąbrowski zamierzał odwiedzić kilka syberyjskich miast, zaś ja szykowałem się do drogi powrotnej. Tym razem wracałem dwoma samolotami, z przesiadką w Moskwie .

Jak wspominałem na początku, szczegółowa relacja z tej podróży pojawi się, gdy uporządkuję swoje notatki i spojrzę na całość chłodnym okiem. Na razie zachęcam do obejrzenia niektórych zdjęć.
Następne odcinki relacji:
Duszanbe i Hisor 

Iskandarkul i Seven lakes

Przez Pamir do Osz 

Pamir - przed wyprawą

Filmy:
Góry Fańskie

Hisor i nowożeńcy

Pamir 


Piekarnia w Iszkaszim

Wypiek chleba (noni) w Górach Fańskich
Sprzedawca w Iszkaszim

Pałac prezydencki w Duszanbe
Zamek w Hisor

Iskandarkul

Transport drewna w okolicy Seven Lakes

Droga wzdłuż Marguzor

Jedno z siedmiu jezior w Górach Fańskich

Auto nie nawalało, a kierowca był mistrzem w swoim fachu

kobiety sprzedające kierowcom herbatę poczęstowały nas chlebem


Pamirskie dzieci chętnie pozowały do zdjęć.

Jezioro Jashil-Kul

Pamir w najwyższych partiach

Stada bydła są codziennością na drogach Tadżykistanu

Meczet Sulejmana w Osz

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty