|
Dworzec w Kaliningradzie |
|
Czas na rozszerzoną wersję wczorajszych
zapisków odnośnie wyprawy do Azji Środkowej.
Bus Zielonogradzkiego Transa wyjechał z
Gdańska punktualnie, jednak do Kaliningradu dotarł ze sporym opóźnieniem. Na
przejściu granicznym Gronowo -
Mamonowo nie było co prawda kolejki, ale za to
długo i dokładnie sprawdzano dokumenty, zwłaszcza po stronie rosyjskiej.
Wątpliwości pogranicznika wzbudziło moje zdjęcie w paszporcie sprzed około
dziesięciu lat, na którym rzeczywiście mało przypominam siebie w chwili obecnej.
Najdłużej jednak oczekiwaliśmy na zakończenie procedury kontrolnej wobec
jakiegoś młodego człowieka z Ameryki Południowej. Miał on coś nie w porządku z
wizą, bo maglowano go przez dobre pół godziny. Już wcześnie zresztą polscy
pogranicznicy wyrażali wątpliwości, czy zostanie on wpuszczony na teren
Federacji Rosyjskiej. Ostatecznie jednak pozwolono mu wjechać.
W Kaliningradzie zamierzałem nabyć trochę
rubli. Niestety, ani na dworcu autobusowym ani na kolejowym, ani też nigdzie w
najbliższej okolicy nie było kantoru. Musiałem więc pożyczyć 80 rubli od
Wojciecha Dąbrowskiego na bilet autobusowy, żeby móc pojechać na lotnisko. Tu
zresztą też nie było możliwości nabycia rosyjskiej waluty. Sam terminal jest
mały, jest w nim duszno, a niektórzy z pracowników obsługi nie znają języka
angielskiego. Nie działa też Wi-fi.
Na pokładzie Airbusa A320, lecącego do Moskwy
serwowano wodę i soki (pomidorowy lub pomarańczowy). Lot trwał dwie godziny. Ze
względu na różnicę czasu wylądowaliśmy jednak na lotnisku Domodiedowo o
godzinie 18. Mimo tego, iż byliśmy tam tylko tranzytem, przeszliśmy dokładną
kontrolę dokumentów i bagażu podręcznego (tylko taki mieliśmy ze sobą).
O 22.10 wystartowaliśmy do kolejnego lotu, tym razem do Czelabińska. Trwał
on tylko 15 minut dłużej niż poprzedni, ale oprócz napojów zaserwowano nam
także jakiś pieróg z warzywami. W Czelabińsku byliśmy około wpół do trzeciej w
nocy (kolejne przesunięcie czasu do przodu o 2 godziny). Następny samolot
mieliśmy o 11.05. Trzeba więc było się trochę przespać. W hotelu nieopodal
lotniska (Areotel) Wojciech Dąbrowski
wynegocjował cenę pokoju za pół doby, czyli po 1200 rubli (ok. 17 USD) od
łebka. Znów musiałem pożyczyć od niego rosyjską walutę.
O dziewiątej rano byliśmy z powrotem na
terminalu. Lotnisko w Czelabińsku jest niewielkie i również nie ma tu kantoru.
Wśród pasażerów przeważają Tadżycy, głównie robotnicy pracujący w Rosji. Kobiet
widać niewiele. My dwaj byliśmy bodajże jedynymi osobnikami spoza terenu WNP. Odprawa
była bardzo szczegółowa, a pogranicznicy dość dociekliwi.
Po co jedziecie do Tadżykistanu? Kiedy
wracacie? - padały pytania.
Lot do Duszanbe był rejsem międzynarodowym,
więc i catering był obfitszy. Ponadto, dzięki dobrej znajomości angielskiego i
talentom negocjacyjnym mojego współtowarzysza podróży, jako jedyni otrzymaliśmy
dodatkowe porcje kanapek i napojów. W rozgrzanej do 34 stopni C stolicy
Tadżykistanu wylądowaliśmy o czternastej. Nie mogliśmy jednak opuścić lotniska przed
otrzymaniem wizy. Z tym zaś był pewien kłopot. Nikt się bowiem nie spodziewał,
że turyści z terenu UE przybędą tu od strony Rosji (zwykle przylatują z
Istambułu). Na miejscu nie było więc konsula. Czekaliśmy na niego 40 minut. Na
szczęście, gdy się wreszcie pojawił, uraczył nas pozytywną wiadomością. Opłata
za wizę miała wynieść 35 USD, a nie 55, jak się spodziewaliśmy.
Wreszcie znalazłem kantor. Kupiłem za 30 USD
201 somoni na drobne wydatki oraz za drugie tyle 1970 rubli. Mogłem też
nareszcie uregulować dług wobec W.D.
Do hostelu szliśmy pieszo około dwóch
kilometrów. Napotkani po drodze taksówkarze niezbyt orientowali się, gdzie
mieści się ulica Khusravi Dekhlavi, ale wyrażali chęć podwiezienia nas. Nie
skorzystaliśmy. Nasza rezerwacja w Green House obejmowała miejsca w pokoju
10-ciosobowym. Kiedy tam przybyliśmy,
oprócz nas był tylko jeden Holender. Zwyczajem w tym oraz w innych tego rodzaju
obiektach jest zdejmowanie butów przed wejściem. We wszystkich pomieszczeniach
podłogi są bowiem wyłożone dywanami. Od razu zaznaczę, że to miejsce noclegowe
było najlepsze ze wszystkich, z którymi mieliśmy do czynienia na terenie
Tadżykistanu. Z czystym sumieniem mogę go polecić innym podróżnikom. Koszt
jednej doby to 13 dolarów. Do dyspozycji jest w pełni wyposażona kuchnia,
łącznie z kawą i herbatą, pralka, łazienki, telewizor w pobliżu recepcji, no i
działające przez większość czasu Wi-fi.
W kuchni zorientowaliśmy się, że w hostelu
przebywa aktualnie siedmioro Izraelczyków, jedna Chinka z Tajwanu, dwoje
polskich rowerzystów (Marta i Dawid z
Trójmiasta) oraz dwóch, również polskich, motocyklistów (trzeci, niestety,
zmarł na zawał serca).
W sobotę rano przyleciał z Istambułu trzeci
uczestnik naszej wyprawy, Paweł Krzyk. Niestety, tureckie linie lotnicze
zawieruszyły gdzieś jego bagaż (dostarczono mu go dopiero w poniedziałek z
wyraźnymi śladami zniszczenia, prawdopodobnie zablokował się gdzieś na taśmie
bagażowej).
Starania o pozwolenie na wjazd do GBAO (Górskobadachszański Wilajet Autonomiczny)
rozpoczęliśmy od wpłacenia dwudziestu somoni w Amonatbanku. Z potwierdzeniem
wpłaty udaliśmy się (wraz z nami wspomniani już Marta i Dawid) do miejscowej
siedziby MSW, gdzie złożyliśmy odpowiednie wnioski. Otrzymaliśmy obietnicę, że
przepustki otrzymamy w poniedziałek o dziewiątej. Wybiegając nieco do przodu,
uzupełnię, że w wyznaczonym terminie nie czekały na nas potwierdzone permity,
bo - jak nam powiedziano - naczelnik nie miał czasu. Polecono nam przyjść we
wtorek. Wtedy też odczekaliśmy ponad godzinę, zanim naczelnik łaskawie
przystawił pieczęć do naszych przepustek.
Po opuszczeniu
urzędu poszliśmy na pobliski bazar. Kupiłem tutaj dwa chlebki noni (inaczej lepioszki)
po 2 somoni za sztukę. Na innym stoisku nabyłem zaś 30 dkg sera za 12 somoni.
Po południu odbywam
samotny spacer po głównej alei Duszanbe, czyli Rudaki. W pobliżu pałacu
prezydenta obserwuję wzmocnione patrole policji. Spaceruję wokół fontann otaczających
pomnik Ismaila I Samanidy. Historia
stolicy Tadżykistanu nie jest długa. Miasto założono bowiem dopiero w 1924
roku, najpierw pod nazwą Duszambe, potem Stalinobad, a dopiero od 1961 roku
znane jest pod obecną nazwą, która dosłownie oznacza poniedziałek. W Pub Public
funduję sobie Heinekena za 25 somoni. W ramach reszty otrzymuję gumę do żucia
za 3 somoni.
Po długim spacerze
(moje buty trekkingowe są słabo rozchodzone i uwierają w palce) wracam do
hostelu. Izraelczycy pichcą w kuchni kurczaki i jakieś warzywa. Paweł odpoczywa
po podróży. Zjadam coś naprędce i ponownie wybieram się na zwiedzanie miasta.
Tym razem wędruję przez ulicę Przyjaźni Narodów, gdzie napotykam między innymi
obwoźną stację paliw. Wkrótce znowu docieram do alei Rudaki i w ramach ochłody
nabywam dwie gałki lodów po 2 somoni za jedną. Upał doskwiera jednak na tyle
mocno, że decyduję się na zakup czapki, żeby uchronić łysinę i to, co
ewentualnie pod nią pozostało, przed kompletnym wypaleniem. Na stoisku przed
bazarem udaje mi się wytargować wspomniane nakrycie głowy za 20 somoni, czyli
jakieś 12 zł.
Wieczorem do
naszego pokoju dokooptowano turystę z Tajwanu. Jest to mały, dość pocieszny
człowieczek, który ma ze sobą mnóstwo bagażu, w tym czajnik elektryczny.
Planował jechać do Chin, ale uświadomiono mu, że przejście graniczne na przełęczy Qolma jest niedostępne dla
turystów. Zdecydował się więc na przelot
samolotem. Zanim to jednak nastąpiło, utrudnił nam nieco spanie, gdyż buszował
do późnej nocy po pokoju, sprawdzając wiadomości na laptopie lub szeleszcząc
licznymi woreczkami.
W niedzielę rano
wybieramy się na wycieczkę do Hisoru (Hisaru). W okolicy hotelu Sheraton
łapiemy autobus linii nr 8 (koszt 1 somoni), którym jedziemy na obrzeża miasta.
Potem wsiadamy do dalekobieżnego autobusu, który przejeżdża co prawda niedaleko
Hisor, ale nie zbacza do tej miejscowości.
Płacimy po 3 somoni i wysiadamy na skrzyżowaniu. Przygodny kierowca samochodu osobowego zgadza
się zawieźć nas za 15 somoni (początkowo chce 20) pod samą bramę zamku, a
właściwie tego, co z niego zostało. Jest to niewątpliwie ważne miejsce dla
Tadżyków, gdyż front zamku został
uwieczniony na rewersie banknotu o wartości 20 somoni.
Historia twierdzy
sięga XII wieku. Obecnie jest ona częściowo zrekonstruowana i nadal trwają
prace przy jej odbudowie. Wstęp na jej teren kosztuje zaledwie 1 somoni. Nie ma
ograniczeń w chodzeniu po murach i
blankach. W pobliżu znajdują się dwie medresy. Na dziedzińcu jednej z nich
kobiety przygotowują posiłek dla robotników pracujących przy rekonstrukcji
obiektu.
W pewnym momencie
słyszymy dźwięki muzyki i widzimy orszaki ślubne zmierzające w pobliże głównej bramy twierdzy. Okazuje
się, że jest to miejsce otoczone swoistym kultem, do którego przybywają
nowożeńcy. Poszczególne pary podchodzą pod biały dwuczęściowy obelisk, pod
którym odbywa się coś w rodzaju sesji fotograficznej. W tym samym czasie goście
tańczą i śpiewają w rytm muzyki (muzykanci przyjeżdżają specjalnie z Duszanbe).
Nikt nie zwraca na nas szczególnej uwagi, a jeżeli już, to spotykamy się z
aprobatą i prośbami o zrobienie zdjęcia.
Spod twierdzy
jedziemy do centrum Hisor samochodem osobowym (6 somoni na trzech). W
przydrożnej budce kupuję dwa pieczone pierożki z warzywami po 1,5 somoni
sztuka. Smakują mi, ale później mój żołądek buntuje się, czego konsekwencje
będę odczuwał jeszcze przez kilka dni.
Wsiadamy do
marszrutki nr 270 i czekamy na komplet pasażerów. Gorąco jak diabli. Wojciech
Dąbrowski robi zdjęcia współpasażerkom. Jednemu z Tadżyków wyraźnie to
przeszkadza, gdyż z poważną miną mówi: Nie
lzia! Na rogatkach Duszanbe
wysiadamy i czekamy na nasz autobus linii 8. Przy okazji obserwujemy punkt
sprzedaży lemoniady. Szklanki są pobieżnie płukane, podobnie jak u nas w
saturatorach przed z górą ćwierćwieczem. Można też nabyć napój na wynos. Wtedy jest on wlewany
do butelki pozyskanej od przygodnych osób. Jedną z nich był Paweł, który oddał
swoją po wypitej coli. Nie została nawet opłukana przed napełnieniem... Obok
stragan z winogronami. Kilogram kosztuje zaledwie 2,5 somoni. Nic dziwnego,
wszak to szczyt sezonu.
|
Gotowanie na świeżym powietrzu |
|
W Kaliningradzie można kupić także Putina |
|
Lotnisko w Duszanbe |
|
Pomnik Ismaila I Samanidy |
|
Nowożeńcy w Hisor |
|
Kolejna para nowożeńców |
|
Banknot z bramą zamku Hisor |
|
Marszrutka do Duszanbe |
|
Niestety, te pierożki mi zaszkodziły... |
|
Potężna dawka chmielowego napoju |
|
Obwoźna stacja paliw |
|
Przy tej ulicy znajduje się Green House |
|
Chłopcy nie boją się obiektywu |
|
Ci starsi też nie mają oporów przed pozowaniem |
|
Paweł miał powodzenie :) |
|
Al. Rudaki w Duszanbe |
|
Turyści tylko miejscowi...
|