|
Z biegiem dni przyzwyczaiłem się do takich dróg |
W poniedziałek rano ze zdziwieniem zaobserwowaliśmy
niesamowite korki na ulicach prowadzących do centrum. Policjanci nawet nie
starali się ich rozładować. Pilnowali tylko, żeby nikt nie wjechał na ul.
Rudaki. Ta reprezentacyjna aleja miasta została bowiem całkowicie zamknięta dla
ruchu kołowego. Jak się później dowiedzieliśmy, tego dnia w Duszanbe
rozpoczynało się spotkanie przywódców państw Organizacji Układu o
Bezpieczeństwie Zbiorowym. Do stolicy Tadżykistanu przybyli więc prezydenci
Białorusi, Kazachstanu, Armenii, Kirgistanu, no i przede wszystkim Władimir
Putin. Z chodnika przylegającego do
prospektu mogliśmy tylko popatrzeć na przejeżdżające szybko kawalkady czarnych
limuzyn w eskorcie błyskających światłami motocykli.
Tego dnia raczej odpoczywaliśmy niż
zwiedzaliśmy. Mnie dokuczała biegunka, więc wołałem spędzać czas w hostelu.
We wtorek rano poznaliśmy naszego kierowcę, z
którym mieliśmy spędzić najbliższe 8 dni. Przyjechał pod Green House z
niewielkim opóźnieniem (korki spowodowane szczytem zwanym anty-NATO nadal
utrudniały poruszanie się po Duszanbe). Toyota land cruiser nie należała do
najmłodszych - jej przebieg wynosił prawie 278 tysięcy km. To sporo, jak na
samochód z silnikiem benzynowym, częściej zresztą napędzanym gazem. Przed
wyjazdem Mujesar zatankował właśnie gaz: 92 litry po 2,80 somoni za litr.
Z Duszanbe wyjechaliśmy o 10.40 (wcześniej
czekaliśmy na wspomniane już przepustki do Pamiru) drogą M34 w kierunku Gór
Fańskich. Na początku trasy samochód jechał po idealnie gładkim asfalcie.
Jednak im bliżej gór, a już zwłaszcza po minięciu prezydenckiej rezydencji nad
rzeką Varzob, nawierzchnia stawała się coraz gorsza, by wreszcie zamienić się w
zwykły szuter. Od czasu do czasu zatrzymywały nas policyjne patrole. Kierowca
brał wówczas z przygotowanej zawczasu kupki banknotów 2-3 somoni i
najzwyczajniej w świecie wręczał je mundurowym. Taka praktyka jest w tym kraju
powszechna i praktycznie nikogo nie dziwi. Policjanci nie zwracają uwagi na
prędkość (nie mają zresztą radarów). Jedyne, co naprawdę ich interesuje, to
łapówka.
Malowniczymi serpentynami, mijając od czasu
do czasu stada owiec i wyprzedzając na wąskiej drodze ciężarówki, wspinaliśmy
się na przełęcz Anzob. Znajduje się ona na wysokości 3372 m n.p.m. Dojechaliśmy
do niej o trzynastej. Po krótkiej przerwie na serię zdjęć zaczęliśmy zjeżdżać w
dół. Naszym celem było jezioro Iskandarkul (Jezioro Aleksandra). Dojazd do
niego nie jest łatwy. Jedzie się tam bardzo wąską, często dziurawą drogą,
której dodatkową atrakcją jest brak jakichkolwiek zabezpieczeń przed przepaścią
czy też spadającymi ze zboczy odłamkami skał.
Jezioro widać już z daleka. Jest niewątpliwie
piękne. Leży na wysokości prawie dwóch tysięcy metrów. Przed wjazdem zatrzymuje
nas zardzewiały szlaban. Trzeba uiścić opłatę za wjazd. Po negocjacjach płacimy
po 5,5 somoni. Zaraz za bramą napotykamy starą zaniedbaną bazę turystyczną,
której czasy świetności minęły wraz z upadkiem ZSRR. Idziemy wzdłuż brzegu
jeziora, którego głębokość sięga 72 metrów, patrząc na odbijające się w tafli
wody szczyty okolicznych gór. Na krańcu jeziora znajduje się jedna z
prezydenckich dacz, a obok niej lądowisko dla helikopterów.
Wracamy do głównej drogi, którą wzdłuż rzeki Anzob
jedziemy do Ayni. Natrafiamy na korki spowodowane remontem drogi. Wykonują go
Chińczycy. Powoli robi się ciemno. Kierowca jedzie na wyczucie, co pewien czas
pytając przygodnych ludzi o drogę. Zero drogowskazów. Co chwilę niemal ocieramy
się o potężne chińskie ciężarówki. Droga A377 prowadzi do Samarkandy w
Uzbekistanie. My jednak musimy z niej zboczyć przed Penjkentem, aby dostać się
w rejon Seven Lakes. W absolutnych ciemnościach ciężko odnaleźć właściwy
homestay. "Nasz" znajduje się przy czwartym jeziorze. Po kilku
próbach i ekwilibrystycznych manewrach kierowcy odnajdujemy go. Jest godzina
21.50. Z właścicielem ustalamy cenę noclegu ze śniadaniem na 12 USD.
Pokój jest w miarę przyzwoity, jednak do
toalety, w której kuca się przy niektórych czynnościach, trzeba przespacerować
się kilkadziesiąt metrów w chłodnym górskim powietrzu. Papier, który się w niej
znajduje, przypomina ten używany do usuwania nadmiaru szpachli ze ściany.
Na śniadanie otrzymujemy po omlecie z jednego
jajka, nieco masła i trochę dżemu. Jest też oczywiście czaj oraz kawa, no i
świeżo upieczony przez gospodynię chleb.
Samochodem dojeżdżamy do szóstego jeziora.
Stąd udajemy się pieszo do siódmego. Jest gorąco, no i wysoko. Szybki marsz
powoduje przyspieszenie oddechu i już po kilkunastu minutach czuję strużki potu
spływające na oczy. Po drodze spotykam tylko Tadżyka z dwoma osiołkami
dźwigającymi na grzbietach kawałki drewna, a także pastucha owiec. Docieram jednak bez odpoczynku na drugi skraj
jeziora. Tu otacza mnie stadko wyraźnie zaciekawionych kóz. Chętnie
spróbowałyby moich butów, ale przezornie wchodzę na wysoką skałę. Odpoczywam
przez godzinę, kontemplując krajobraz, upajając się ciszą, no i wygrzewając się
w ostrym słońcu. W drodze powrotnej mijam się z kilkoma turystami. Potem
dołączam do moich współtowarzyszy i wspólnie wracamy samochodem na stancję.
Tego dnia przejechaliśmy najmniej kilometrów, bo zaledwie 19. Powoli
aklimatyzujemy się do wysokości, bo przed nami są jeszcze przełęcze
przekraczające 4000 metrów. Rezygnujemy z proponowanego przez gospodarza
obiadu, bo cena 7 dolarów wydaje się być zbyt wygórowana. Korzystamy tylko z
kipiatoku (wrzątku) i przyjmujemy poczęstunek w postaci arbuza. W pokoju na piecu
znajduję gazetę z 24 kwietnia. Na pierwszej stronie oczywiście, jakżeby inaczej
- prezydent Emomali Rachmon
W czwartek na śniadanie znowu jedno jajko,
tym razem sadzone. Gospodarz wystawia na stoliku pamiątki wykonane - jak
zapewnia - przez jego żonę. Są to małe torebki, jakieś kilimy i makatki,
tiubietiejki i apaszki. Ostatecznie kupuję za 10 somoni mały wisiorek z
drobnych koralików. Jeszcze tylko wpisujemy się do księgi pamiątkowej i o wpół
do dziewiątej ruszamy w dół, oglądając po drodze pozostałe jeziora, od numeru
trzy do jeden.
Po drodze znowu mijamy mnóstwo wielkich
chińskich ciężarówek. Kierowca mówi, że Chińczycy eksploatują w pobliskich
górach kopalnię złota. W dolinie Zarafszanu podziwiamy zielone pola i sady,
stanowiące spiżarnię nie tylko dla tego rejonu. Na tle skalistych, pozbawionych
roślinności gór, stanowią one miły dla oka kontrast. Znowu wspinamy się na
przełęcz Anzob, po czym nieco poniżej zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Spotykamy
miejscowe kobiety, które sprzedają kierowcom herbatę. Na dzisiaj właśnie kończyły
swoją działalność i wybierały się do domów w pobliskim kiszłaku. Na nasz widok wyciągnęły
lepioszki i nas poczęstowały. Zupełnie bezinteresownie.
Po blisko ośmiu godzinach jazdy ponownie znaleźliśmy
się w Green House w Duszanbe. Łącznie przez
ostatnie trzy dni przejechaliśmy 684 kilometry, z czego większość po drogach gruntowych.
Tym razem otrzymaliśmy pokój siedmioosobowy na parterze, tuż obok recepcji. Wieczorem
nie działało Wi-fi (łączność pojawiła się dopiero rano). Pierwszy gorący posiłek
od kilku dni. Przed nami ostatnia noc w Duszanbe. Już tu nie wrócimy, a przynajmniej
nie podczas tej wyprawy.
|
W każdej miejscowości dzieci szkolne były schludnie ubrane |
|
Równoprawni użytkownicy dróg |
|
Tą drogą też jechaliśmy |
|
Iskandarkul |
|
Rzeka wypływająca z Iskandarkul |
|
Iskandarkul |
|
Iskandarkul | |
|
Iskandarkul |
|
Osiołki są niezastąpione w lokalnym transporcie |
|
Jedno z siedmiu jezior |
|
Drewno jest u bardzo trudne do zdobycia |
|
Jezioro siódme |
|
Jezioro siódme (ok. 2500 m n.p.m.) |
|
Kozy miały chęć na moje buty |
|
Skąd on wziął taki kawał drewna na tym pustkowiu? |
|
Właściciel homestay'u prezentuje wyroby żony |
|
Góry Fańskie |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz