Kukiz i Jarmark św. Dominika



Kukiz w akcji

Tradycyjnie już od 32 lat, o ile tylko przebywam wtedy w Gdańsku, odwiedzam Jarmark św. Dominika. W latach osiemdziesiątych, kiedy brakowało wielu towarów, jarmark był okazją do nabycia niezbędnych przedmiotów użytku codziennego, odzieży oraz książek. Teraz oferta handlowa jest mniej atrakcyjna, przynajmniej dla mnie. Lubię jednak pokręcić się między straganami, popatrzeć na starocie czy wreszcie wypić zimne piwo na Targu Węglowym.



Dzisiaj już na początku zwiedzania, tuż przed Złotą Bramą, "zaatakowany" zostałem przez wolontariuszy Pawła Kukiza, którzy wciskali mi do ręki ulotki z instrukcją głosowania we wrześniowym referendum. Według nich mam być za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych, głosować przeciw utrzymaniu dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych oraz opowiedzieć się za wprowadzeniem zasady rozstrzygania wątpliwości odnośnie wykładni przepisów prawa podatkowego na korzyść podatnika. Hm, wolałbym sam podjąć decyzję. Podobnie jak Kukiz nie lubię partyjniactwa, ale też nie lubię być sterowany i prowadzony za rączkę...


"Lewitujący" na lasce

Przejście zatłoczoną Długą i Długim Targiem w niedzielne popołudnie to prawdziwy majstersztyk. Co rusz napotykam na jakieś zbiegowisko. A to ktoś wisi w powietrzu na lasce, ktoś inny gra na akordeonie, inny wypisuje imiona po japońsku, a jeszcze inny kusi wróżbami w wykonaniu papugi. Do tego dodać trzeba naganiaczy do lokali gastronomicznych, kolejki przed lodziarniami, karykaturzystów  oraz licznych sprzedawców pamiątek.


Koło na Wyspie Spichrzów

Nie lepiej jest za Zieloną Bramą. Tu turystów przyciąga poruszające się wolno ogromne koło z wagonikami, z których można podziwiać panoramę Gdańska. Dla tych zaś, którzy pragną mocniejszych wrażeń, ustawiono nad brzegiem Motławy duży dźwig, z którego można oddawać skoki na bungee.



Dalej zaś, idąc w stronę Podwala Staromiejskiego, trzeba przeciskać się pośród licznych straganów z jednej i restauracyjnych ogródków z drugiej strony. Podobnie jest na pchlim targu oraz na Szerokiej, Mariackiej, Świętojańskiej oraz innych ulicach wydzielonych na potrzeby jarmarku.



Mimo tego, że asortyment prezentowany na stoiskach handlowych jest bardzo różnorodny i zdawałoby się, że niczego nie brakuje, to jednak ja osobiście nie jestem usatysfakcjonowany. Podczas dwóch kolejnych wizyt na Jarmarku św. Dominika nabyłem bowiem tylko jedną buteleczkę do mojej kolekcji miniaturek alkoholi. 





Brama z 2010 r. na Długim Targu



Stara Motława






Dodaj napis












 

XIII Gdańska Pielgrzymka Rowerowa - relacja subiektywna







Stanisław Rynkiewicz

Tegoroczna pielgrzymka rowerowa na Jasną Górę (trzynasta z kolei, a dla mnie druga) nie różniła się zbytnio od zeszłorocznej. Uczestników było co prawda nieco więcej (choć nie tylu, ile się wstępnie zgłosiło), no  i pogoda była mniej upalna. Poza tym dwa noclegi wypadły w innych miejscach niż poprzednio. Nie zmienili się natomiast księża prowadzący pielgrzymkę (ks. Wojciech Lange i ks. Sylwester Malikowski), kierowcy busa technicznego i samochodu ciężarowego: Jerzy Koszałka i Mikołaj (niestety, nie znam nazwiska). Pewnym novum była obecność ratownika medycznego. Z osób duchownych w pielgrzymce uczestniczył jeszcze ksiądz Karol Erdmann (w ub. roku towarzyszyła nam zakonnica). Seniorem pielgrzymki ponownie był Stanisław Rynkiewicz (78 lat), a jej najmłodszy uczestnik skończył 11 lat. Generalnie rzecz biorąc, przeważali pielgrzymi w wieku średnim. Więcej też było mężczyzn niż kobiet.
Etapy Gdańskiej Pielgrzymki Rowerowej



Dzień pierwszy (102 km)



Tradycyjnie już pielgrzymka rozpoczęła się mszą w bazylice św. Brygidy. Po jej zakończeniu zwartą kolumną ruszyliśmy w asyście policji do Rusocina. Tu mała dygresja: podobnie jak w roku ubiegłym, tempo jazdy było zbyt wolne. Nie wiem dlaczego gdańscy policjanci nie chcieli jechać szybciej niż 15 km/h. Ich bydgoscy koledzy, którzy przeprowadzali nas przez stolicę województwa kujawsko-pomorskiego, nie mieli takich oporów.



W Rusocinie podzieliliśmy się na 12 grup. Osobiście wybrałem (podobnie jak w roku ubiegłym) grupę drugą pod kierownictwem Romana Łuczaka. W tym roku był co prawda inny skład osobowy, ale tempo jazdy pozostało takie samo. Krótko mówiąc - stanowiliśmy grupę drugą nie tylko z nazwy, ale też  drugą pod względem prędkości. Wśród nas był jeden trzydziestolatek, trzy (w porywach cztery, bo sytuacja była płynna) panie, jeden pan w okolicach siedemdziesiątki, no i reszta w wieku średnim.



Pierwszy postój mieliśmy w Trąbkach Wielkich. Tu, w Domu Pielgrzyma p.w.  św. Józefa, poczęstowano nas kawą i herbatą. Również tu dopadła nas pierwsza ulewa. Praktycznie do samego Starogardu Gdańskiego pedałowaliśmy w strugach deszczu.  W Centrum Handlowym "Kupiec", podobnie jak w roku ubiegłym, dzięki szerokim kontaktom Romana, miejscowa cukiernia zafundowała nam lody. Kolejny poczęstunek czekał nas wszystkich w Dąbrówce. Była kawa i herbata, kanapki i ciasto.


Fontanna w Skórczu

Na siedemdziesiątym kilometrze, tuż przed Skórczem, złapałem gumę. Przy pomocy kolegów szybko zmieniłem dętkę i pojechałem dalej. Nie był to jednak koniec moich przygód z przednim kołem. Następnego dnia rano stwierdziłem, że znowu mam flaka. Ponownie zmieniłem dętkę, tym razem na starą, którą uprzednio zakleiłem. Po pięćdziesięciu kilometrach sytuacja się powtórzyła. Tym razem tylko dopompowywałem powietrze, gdyż nie miałem już zapasu. Dopiero po przyjeździe na metę drugiego etapu dokładnie obejrzałem oponę. Znalazłem w niej mikroskopijny odłamek szkła. Usunąłem go, jeszcze raz zakleiłem dętkę i od tej pory nie miałem kłopotów z ogumieniem. Nie znaczy to oczywiście, że nie było innych problemów z rowerem, ale o tym w swoim czasie...



 Po postoju w Skórczu, obok fontanny o patriotycznym wystroju, znowu dopadł nas rzęsisty deszcz. Towarzyszył nam praktycznie do końca, czyli do Lipinek, gdzie w miejscowej szkole mieliśmy zaplanowany pierwszy nocleg.



Obiad był skromny: kubek zupy i mała kiełbaska na ciepło. W toaletach brak papieru toaletowego. Aby nie wracać już do tego wątku, zaznaczę, że w  ostatnich dwóch  miejscach noclegowych papieru było pod dostatkiem, a jeżeli chodzi o obiady, to trzy z pięciu były wyśmienite (Ślesin, Turek, Wieluń). Aby być w zgodzie z faktami, dodam jeszcze, iż w Lipinkach otrzymaliśmy dodatkowo smakowite drożdżówki.



W sąsiadującym ze szkołą kościele uczestniczyliśmy  o godzinie 21-ej (tak będzie codziennie podczas kolejnych etapów pielgrzymki) w apelu jasnogórskim. Również w tej świątyni następnego dnia o godzinie siódmej braliśmy udział w mszy świętej. Ten schemat będzie powtarzał się aż do przedostatniego dnia pielgrzymki. Dopiero w Częstochowie nastąpi wyjątek od reguły, gdy msza odbędzie się po południu w kaplicy z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej.



Na nocleg trafiłem do małej salki. To jedyny przypadek podczas całej pielgrzymki, kiedy spałem na materacu gimnastycznym i tylko w towarzystwie trzech osób (jedna z nich, niestety, strasznie chrapała). Następne noce spędzałem w większym gronie, leżąc na własnej karimacie.



Dzień drugi (96 km)



Od rana zimno i deszczowo. Przeciwny wiatr. Pierwszy dłuższy postój w Pruszczu przed Polo Marketem. Niektóre grupy zabłądziły. Czekamy na nie. Bus techniczny przywozi pozostałe ze śniadania kanapki. Pożywiamy się. Kolejny postój wypada na terenie Kujawsko-Pomorskiego Centrum Edukacji Ekologicznej. W ramach poczęstunku dostajemy kawałki arbuza, wodę i ciastka. Przez Bydgoszcz aż do Brzozy Bydgoskiej eskortuje nas policja. Nie jedziemy, jak zwykle gęsiego, lecz całą szerokością pasa. Pogoda poprawia się. Gdy o 16.20 dojeżdżamy do Brzozy, jest już słonecznie i ciepło. Do obiadu w postaci kiełbaski z chlebem otrzymujemy kawałki arbuza i wodę. Posiłek spożywamy przy stołach rozstawionych na trawie. Obok znajduje się urokliwy lasek sosnowy.


Przygotowywanie śniadania

Dzień trzeci (98 km)



Zazwyczaj wstaję podczas pielgrzymki około godziny szóstej, choć niektórzy z braci - jak wzajemnie się nazywamy - potrafią buszować już przed piątą. Dzisiaj wstałem jednak o wpół do szóstej, gdyż moja grupa była wyznaczona do przygotowania śniadania dla pozostałych pielgrzymów. Nie jest to praca zbyt skomplikowana - wystarczy posmarować chleb masłem, pasztetową lub dżemem. Na te pierwsze trzeba jeszcze położyć ser żółty, wędlinę oraz plasterki ogórków i pomidorów. Do tego trzeba przygotować herbatę, no i na końcu wszystko posprzątać.


Kalwaria Pakoska

Dzisiaj jedziemy do Ślesina. Rano jest zimno i wietrznie. Pierwszy postój mamy w Pakościu. Zwiedzamy Kalwarię Pakoską, która jest drugą pod względem wieku Kalwarią w Polsce. Otrzymujemy poczęstunek w postaci kawy lub herbaty oraz ciasta drożdżowego. W południe pod przewodnictwem księdza Karola odmawiamy Anioł Pański.



Na kolejnym postoju w Strzelnie nabywam zapasową dętkę. Mam co prawda jedną klejoną, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Znowu moczy nas trochę deszcz. Do Ślesina dojeżdżamy jednak przy słonecznej pogodzie. Zwiedzam trochę to sympatyczne miasteczko, w którym uwagę zwraca pomnik uosabiający postać handlarza gęśmi oraz monument z napisem "Wolnej Ojczyźnie". Znajduje się tu także urokliwe jezioro z plażą oraz długim deptakiem.



Dzień czwarty (72 km)



Po serwowanym, dość obfitym śniadaniu, wyruszamy do Lichenia. Ze Ślesina jest to zaledwie 10 km.  Robimy pamiątkowe zdjęcia, a następnie uczestniczymy w mszy. O ogromie i przepychu licheńskiej świątyni nie będę się wypowiadał. Wszak de gustibus non est disputandum...



Przed wyjazdem z Lichenia widzimy ogromną chmurę burzową. Po paru kilometrach zatrzymujemy  się na dziesięć minut. To wystarcza, aby nawałnica minęła nas bokiem. Kiedy później przejeżdżamy przez pełne kałuż tereny, dziękujemy Opatrzności za uchronienie nas przed przemoknięciem.



Odpoczynek przed Biedronką w Kole. Pogoda już się wyklarowała. Na słupie ogłoszeniowym nowości z Przeglądu Kolskiego w rodzaju "Złodziej został zatrzymany".


Od lewej ks. Sylwester Malikowski, Roman Łuczak, Cezary Krasowski

Podczas dalszej jazdy zaczyna brzęczeć mój tylny błotnik. Niedawno był naprawiany (pozdrowienia dla serwisu przy Klonowej we Wrzeszczu). Prowizorycznie mocuję go drutem i jadę dalej.



W Brudzewie, jak zawsze, czeka na nas wójt Cezary Krasowski oraz tradycyjny poczęstunek w postaci kawy lub herbaty i ciasta drożdżowego. Wójt zobligował nas przy okazji do posadzenia w przyszłym roku pamiątkowego dębu w tutejszym parku.



Na nocleg docieramy do miasta Turek. W gimnazjum nr 1 otrzymujemy pyszny obiad (krupnik oraz schabowy z ziemniakami). Minusem jest tutaj brak pryszniców oraz zbyt mała stołówka. Na szczęście pogoda znacznie się poprawiła.



Podczas zwiedzania miasta natrafiam na pomnik znanego artysty Józefa Mehoffera, Honorowego Obywatela Turku. Honorowe obywatelstwo  tego miasta przyznano także Janowi Pawłowi II, którego posąg stoi przed kościołem p.w. św. Barbary (w jego wnętrzu uczestniczyliśmy w apelu jasnogórskim i w porannej mszy).



Dzień piąty (117 km)



Dzisiaj najdłuższy etap. Według organizatorów miał liczyć 108 kilometrów, jednak w praktyce wyszło nieco więcej. Problemem nie były jednak kilometry, lecz wiejący w twarz wiatr. Dla osób o słabszej kondycji lub borykających się z kontuzjami to nie lada problem. Nic dziwnego więc, że na przyczepce busa technicznego jechało dziś pięć rowerów, a ich właściciele siedzieli na wygodnych siedzeniach wewnątrz auta.



Na postoju w Goszczanowie po raz kolejny spotkaliśmy się z bezinteresowną życzliwością. Rolnicy sprzedający na ulicy warzywa podarowali nam kilka skrzynek pomidorów. Również tutejsza piekarnia należąca do rodziny Warszewskich (oczywiście, znajomych Romana) sprezentowała nam kilka bochnów chleba.



Kolejnego przejawu gościnności doświadczyliśmy w Złoczewie. W tutejszym klasztorze mniszek kamedułek mieliśmy możliwość posilenia się, napicia kawy lub herbaty, skosztowania ogórków małosolnych, no i skorzystania z toalety, co dla pielgrzymów jest równie niezbędne jak posiłek.



Przed końcem piątego etapu rower spłatał mi kolejnego figla. Tym razem złamała się stopka.



W Wieluniu warunki noclegowe idealne. W toaletach nie brakuje papieru, w salach sypialnych nie ma tłoku, a catering z firmy Werona przywozi obfity i smaczny obiad. Nieco gorzej jest ze śniadaniem, kiedy to wspomniana firma dostarcza tylko po trzy kanapki na osobę. Wywołuje to później trochę niesnasek, gdyż nie wszyscy pielgrzymi wiedzieli, albo precyzyjnie rzecz ujmując - chcieli wiedzieć o tym ograniczeniu. Na szczęście z poprzedniego dnia została jeszcze zupa pomidorowa z makaronem oraz wspomniane już pomidory i chleb od darczyńców.



Dzień szósty (70km)



Ostatni odcinek pielgrzymki. Kolarze mówią zwykle w takich przypadkach o "etapie przyjaźni". U nas nie było co prawda rywalizacji o miejsca, ale wszyscy razem cieszyliśmy się z dotarcia na Jasną Górę. Ten etap nie był specjalnie długi, ale kilka wzniesień i przeciwny wiatr nieźle dawały w kość. Osobiście nie odczuwałem tego zbyt mocno, gdyż miałem za sobą wiele kilometrów treningu po morenowych wzgórzach Trójmiasta, ale widziałem, że niektórym pielgrzymom dotarcie do bramy klasztoru Paulinów sprawiało wiele trudności. Tym bardziej mogą oni być dumni z siebie, że pokonali wszelkie słabości i osiągnęli zamierzony cel.



Po drodze, jeszcze przed oficjalnym postojem w Działoszynie, zatrzymaliśmy się przed lokalnym sklepem. Władysław, jeden z członków naszej grupy został właśnie dziadkiem. Z tej okazji zafundował nam lody.  A propos lodów, to kilka dni wcześniej postawiła nam je ówczesna solenizantka Anna.



Za Działoszynem, jadąc w stronę Kamyka, mijaliśmy wiele pielgrzymek pieszych, zmierzających do Częstochowy. Od jednej z nich (XI Diecezjalnej Pielgrzymki Bydgoskiej) otrzymaliśmy odblaskowe opaski.



Około trzynastej dotarliśmy na wzgórze klasztorne. Tu nastąpiło przywitanie przez jednego z braci paulinów, poświęcenie pielgrzymów i ich rowerów oraz wykonanie pamiątkowych zdjęć. W zasadzie to już koniec rowerowej pielgrzymki. Teraz pozostał czas na indywidualne spotkania z wizerunkiem Matki Bożej, modlitwy w różnych intencjach, udział w mszy oraz wieczornym apelu jasnogórskim.



Trochę czasu zajęło pakowanie rowerów oraz bagaży, następnie toaleta oraz posiłek. Z tym ostatnim miałem pewien problem. W Domu Pielgrzyma znajduje się duży bar. Stanąłem w równie dużej kolejce. Wybrałem interesujące mnie danie i podążyłem do kasy. Tutaj, niestety, okazało się, że pani kasjerka nie może mi wydać reszty ze stu złotych. Nie było też możliwości zapłacenia kartą. Musiałem więc obyć się smakiem i udać się w zupełnie inne miejsce, gdzie nie było kłopotów z płatnością.



Droga powrotna rozpoczęła się o 22.30. Prawie cały czas spałem w autokarze. W Gdańsku byliśmy już o 5.30. Tym razem punktualnie zjawiła się też  ciężarówka z naszymi rowerami. Już w drodze do domu urwał się pedał w moim rowerze

Zdjęcia

Relacja z 2014 r.

XIII Gdańska Pielgrzymka Rowerowa - zdjęcia

XIII Gdańska Pielgrzymka Rowerowa na Jasną Górę już za nami. Uczestniczyło w niej więcej pątników niż w roku ubiegłym, a mimo to przebieg pielgrzymki pod względem organizacyjnym nie pozostawiał - moim zdaniem - nic do zarzucenia. Wkrótce postaram się zamieścić szczegółową relację z tego wydarzenia. Teraz, kilka godzin po powrocie do Gdańska, pragnę tylko podzielić się wspomnieniami fotograficznymi. Mam nadzieję, że moje fotki, choć nie zawsze doskonałe technicznie, będą miłą pamiątką dla uczestników pielgrzymki. Serdecznie wszystkich pozdrawiam, a szczególnie członków drugiej grupy, prowadzonej przez Romana Łuczaka. Zdjęcia można obejrzeć tutaj 

Krótsza prezentacja

P.S. Relacja już jest

Wielkie podróże, wielkie emocje



Jestem świeżo po lekturze książki Kierunek Północ, której autorem jest Marcin Gienieczko. Ten stosunkowo młody (rocznik 1978) podróżnik ma za sobą wiele ekstremalnych wypraw. Aktualnie przebywa w Ameryce Południowej, gdzie pokonuje Amazonkę. We wspomnianej książce opisał swoją fascynację daleką północą. A przyznać trzeba, że gruntownie poznał tereny poza kołem podbiegunowym aż na trzech kontynentach, od północnej Norwegii począwszy, poprzez Kanadę i Alaskę, Półwysep Kolski, a na Kołymie skończywszy.

Są tacy, którzy kwestionują dokonania tego podróżnika, zarzucając mu zmyślenia, a nawet oszustwo. Marcin Gienieczko odnosi się do tych pomówień, pisząc m.in.: (...)dlaczego w ludziach jest tyle zawiści, co ich popycha do takich oszczerstw. Dlaczego tworzą oszustwa? Dlaczego nie chcą porozmawiać ze mną, jeśli uważają, że coś jest nie tak, że gdzieś minąłem się z prawdą, ich zdaniem, patrząc mi prosto w oczy?

Ja nie zarzucam mu oszustwa, bo po prostu nie mam ku temu powodów. Zauważyłem jednak w jego książce parę nieścisłości, na które pragnę tu zwrócić uwagę.

Strona 75 - autor informuje, że od 24 lipca do 10 września będzie w Kanadzie. Natomiast na stronie 103 dowiadujemy się, że wylot nastąpi 28 lipca. Cztery dni różnicy to niby niewiele, ale przy planowaniu tak poważnych wypraw może mieć spore znaczenie. Co do powrotu, to na str. 137 widnieje informacja: 2 września wylatuję i 3 będę już w Polsce.

Na str. 92 autor pisze o okolicznościach zatrzymania go przez rosyjską straż przybrzeżną, cyt.: O 4 nad ranem, po dwuipółgodzinnym wiosłowaniu, dopływamy do brzegu. Potem jest opis przesłuchania, które kończy się propozycją wspólnego wypicia wódki. Gienieczko wspomina: Piję przez trzy godziny ciepłą wódkę (...) Około trzeciej nad ranem odpadam.  Dalej zaś: Nad ranem dostaję na śniadanie po raz kolejny jajka łabędzia. Jakoś dziwnie długa ta noc była...

Na stronie 107 jest mowa o rurociągu Canol: Pod koniec wojny rurociąg zamknięto. Stalową rurę i większość sprzętu zabrano (...). Identyczną informację znajdujemy na stronie 118. Powtórzeń w tej książce jest zresztą znacznie więcej, choćby cytat z Imperium Ryszarda Kapuścińskiego: Kto przeżył Magadan i Kołymę, nigdy już nie był tym, kim był kiedyś, pojawiający się na stronach 152 i 160.

Marcin Gienieczko sporo pisze o stalinowskich łagrach. Niestety, często używa błędnego określenia, jak np. na str. 152, gdy mówi  o obozach pracy, stosując zamiennik osławionych gułagów.  Tymczasem Gułag to skrót od Gławnoje Uprawlenije isprawitielno-trudowych łagieriej i kolonij, czyli Główny Zarząd Poprawczych Obozów Pracy. A zatem był jeden GUŁAG, a nie kilka, tak jak jest u nas jeden Centralny Zarząd Zakładów Karnych (CZZK).

Ciekaw też jestem, jakiej długości śledzie do namiotu miał w rzeczywistości Marcin Gienieczko. Na stronie 203 mówi on bowiem o metrowych śledziach, a osiem stron później wspomina o półmetrowych.

Wymienione wyżej nieścisłości nie wpływają oczywiście na walory poznawcze tej książki. Ktoś, kto nie miał do tej pory do czynienia z literaturą polarno-podróżniczą, na pewno dowie się wielu interesujących rzeczy. Mnie, na przykład, zainteresował wątek (niestety, urwany) dotyczący przepłynięcia pontonem rzeki Leny przez Romualda Koperskiego. Gienieczko zacytował na stronie 283  wypowiedź pracownika przystani w Kireńsku, który miał stwierdzić, że Koperski popłynął do Jakucka tankowcem a nie na pontonie. Marcin Gienieczko w książce skomentował to oględnie: Nie wiem, gdzie jest prawda, a gdzie fałsz - nie wnikam. Bardziej otwarty był (o ile to autentyczny wpis) w komentarzu zamieszczonym na Facebooku 27 września 2014 r. (cytuję bez poprawek): Kiedy odnalazlem sicieme koperskiego ze nie przeplynal Leny*plynal z Kirenska do Jakucka stakiem wiozac swoj ponton, i napisalem to w swojej ksiazce wczesniej pytalem sie o wyjasnienie Romka Koperskiego jak bylo kazal mi sksowac numer i zapomniec o kontaktach z nie podajac zadnych konkretow.

Panowie podróżnicy - chciałoby się zawołać - szanujcie się wzajemnie!

P.S. Pomijam już błędy ortograficzne, np. str 275 i dóżo.

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty