Szczawnica - wycieczki kuracjusza

 


Sobota, 20.07.24

W wagonie sypialnym pociągu „Karpaty” relacji Gdynia – Zakopane  mieliśmy do dyspozycji przedział dwuosobowy. Na jego wyposażenie składały się przede wszystkim dwa łóżka, wieszaki, szafka z lustrem i stolik będący jednocześnie pokrywą umywalki. W pakiecie powitalnym otrzymaliśmy małe ręczniki, mydełka, wodę butelkowaną oraz po kawałku ciasta. W tych warunkach nocna podróż upłynęła bardzo szybko i przyjemnie. Gdzie te czasy, gdy stało się w pociągu całą noc w korytarzu?

Za to na dworcu w Nowym Targu niemiła niespodzianka.  Żeby przedostać się z peronu na ulicę, trzeba pokonać wysokie schody prowadzące na kładkę nad torami. A winda? Owszem, jest! Tyle że z przyczepioną do pięknie błyszczących drzwi kartką z napisem: „Uwaga! Z powodu awarii winda nieczynna do odwołania. Za utrudnienia przepraszamy”. Chcąc nie chcąc, trzeba więc tachać toboły na górę, a potem znosić je w dół. A kuracjusze mają ich zazwyczaj sporo. Wszak turnus trwa trzy tygodnie…

Do Szczawnicy jedziemy busem, do którego wsiadamy na dworcu autobusowym, odległym od tego kolejowego o jakieś 900 metrów. Kierowca kasuje po 13 zł od osoby, ale nikomu nie wydaje biletu, o paragonie już nie wspominając. Organizatorem przewozu jest Starosta Nowotarski, któremu podlegają Linie Użyteczności Publicznej.  Nie wiem czy kierowca pracuje na etacie, czy prowadzi własną działalność, ale bardzo skrupulatnie rozlicza pasażerów z każdego odcinka trasy. Odmówił na przykład podwiezienia dwóch Romek na  oddalony o kilkaset metrów dalej przystanek, bo zapłaciły po 10 a nie po 11 zł. Pomijając fakt, czy miał rację czy nie, zachowywał się wyjątkowo nieuprzejmie, wręcz arogancko.

Do „Dzwonkówki” poszliśmy piechotą, choć był to spory odcinek stromej drogi do pokonania. Może wzięlibyśmy taksówkę, ale  w dolnej części Szczawnicy żadnej nie zauważyliśmy. A poza tym zawsze twierdzę, że ruchu na świeżym powietrzu nigdy dosyć. No i skoro kondycja jeszcze dopisuje…

Krótki spacerek po centrum Szczawnicy. Niewiele zmieniło się tu od naszego ostatniego pobytu. Może poza cenami. Te wyraźnie wzrosły. Weźmy dla przykładu lody. Najtańsza porcja  w budce Piotra Bednara kosztuje 6 zł, zaś u Jacaka przy ul. Głównej 8 zł. Z kolei w  Galerii Piwa Marty Paliwody Pienińskie Zamkowe (Mocne Czorsztyn Nidzica Syćkich Zachwyca) 0,5 l kosztuje 14,50 zł, natomiast 0,330 Pienińskiego Jasnego  7 zł, a Pienińskiego Bursztynowego też 0,33o l – 8,50 zł. Przy tych dwóch ostatnich zamieścił ciekawe sentencje:

„Piwecko rychtowane normalnie, jak Gazda przykazał, po nim świat jasności nabiera, a ludziska pełne są zadowolenia. Zdrowia słabieńkim Ceprom na wywczasach przydaje. Najlepsego Jasnego i Pełnego, Hej!”

„Niek nom ciemnoty nie wciskają co Piwko szkodzi a obycaje obniza, bo syćka od Cłeka natury i wychowu się wywodzi. Ciemne Piwko jest ślachetne, uspokaja i łagodzi  hamotę obyczajów, humor podnosi i zdrowotności  słabieńkim Ceprom na wywczasach przydaje. Ciemnego Najlepsego, Hej!”

Jak widać, wszystko dla zdrowia Ceprów. No to chlup…

 

Niedziela, 21.07.24

Po śniadaniu poszliśmy pod Pienińskie Centrum Turystyki, w którym już wczoraj wykupiliśmy spływ Dunajcem (cena 125 zł, w tym transport na miejsce rozpoczęcia spływu). Czekał tu już na nas autokar, którym jechali także uczestnicy wycieczki do Czorsztyna i Niedzicy. Na przystani flisackiej w Sromowcach Wyżnych – Kątach przesiedliśmy się na  tratwy flisackie (pięć złączonych ze sobą czółen z desek). Jedna tratwa zabiera dwunastu turystów i dwóch flisaków. My trafiliśmy do tratwy nr 305, którą sterował Jan Waruś. Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że jego jedynym zadaniem było utrzymanie tratwy w głównym nurcie  Dunajca. O nie, pan Jan  dbał bowiem również o to, żeby ceprom dopisywały humory. Zabawiał więc nas, jak potrafił. Pomiędzy praktyczne informacje wplatał mniej lub bardziej udane  żarty. Oto niektóre z nich:

Skąd wzięła się nazwa Dunajec? Bo poziom wody w tej rzece sięga od stóp do jajec.

Po co na przodzie tratw układane są świerkowe gałązki? Jest pięć powodów: dla ozdoby, żeby fale nie zalewały wnętrza tratwy, żeby pochłaniały efekty ewentualnych pierdnięć turystów, żeby młode dziewczyny, którym twardo na drewnianych ławkach, podkładały je sobie pod szparki, no i na końcu na wieniec, gdy ktoś wypadnie i się utopi.

Czy kobieta może być flisakiem? Nie może, bo flisak nie może być dziurawy.

I jeszcze anegdotka o nowym wójcie Krościenka n/Dunajcem. Otóż po wyborach ogłosił on, że zbuduje tunel pod Trzema Koronami, który połączy Krościenko ze Sromowcami. Jak się będzie nazywać? Sramcienko n/Dunajcem.

I tak zleciało ponad dwie godziny powolnego spływu Przełomem Dunajca. Wokół nas zieleniły się zbocza Pienin, które najładniejsze są jednak jesienią, kiedy wybuchną feerią kolorów. Podziwialiśmy kruche skały Sokolicy i innych mijanych szczytów. Nasze ochy i achy nad pięknem tutejszej przyrody pan Jan obserwował z pobłażaniem. Jemu te widoki zdążyły się już bowiem znudzić. Marzyłby mu się spływ np. Kanionem Kolorado. Ot, punkt widzenia zależny jest od punktu siedzenia…

Po obiedzie zdecydowałem się na rowerową wycieczkę do Czerwonego Klasztoru. Ścieżka rowerowa  biegnie równoległe do Dunajca, a zatem miałem dzisiaj okazję podziwiać te same widoki w sumie trzykrotnie. Jednak za każdym razem z innej perspektywy. Sama ścieżka jest bardzo malownicza i łatwa do pokonania (tylko dwa nieco ostrzejsze podjazdy). Dystans w obie strony to zaledwie 24 kilometry. Jednak jazda w niedzielne popołudnie nie należy do zbyt przyjemnych, a to ze względu na ogromny ruch pieszych i rowerzystów. Praktycznie cały czas trzeba jechać z rękami na dźwigniach hamulców. Po słowackiej stronie trzeba jeszcze uważać na konne zaprzęgi.

Wypożyczenie roweru przy ul Głównej to koszt  40 złotych dziennie lub 8 zł za godzinę, gdy czas wypożyczenia nie przekracza czterech, a  jeśli bierzemy rower na mniej niż godzinę, to płacimy 10 zł. Widać, że to trochę skomplikowane, bo gdy ja oddawałem rower po godzinie i 41 minutach, chłopak z obsługi zastanawiał się, od kiedy liczy się za trzy godziny. Dopiero jego ojciec, przy moim aktywnym wsparciu, uświadomił mu, że tak naprawdę to ja nie przejechałem nawet pełnych dwóch godzin…

A co dzisiaj na orzeźwienie? Tym razem zafundowałem sobie napój o nazwie „Jabcok” jabłkowo-wiśniowy żywy, mocny z Manufaktury Maurera. To coś zawiera 5,5% alkoholu i kosztuje 17,50 zł za 0,5 litra. Da się wypić, ale szału nie ma…

 

Poniedziałek, 22.07.24

Wczesnym popołudniem odbył się spacer po uzdrowisku z przewodnikiem. Tym razem o historii Szczawnicy nie opowiadał nam Andrzej Dziedzina-Wiwer (mieliśmy przyjemność słuchać go w 2012 i 2020 r.) z Pienińskiego Centrum Turystyki, lecz pan Tomasz z konkurencyjnego  biura turystycznego Szewczyk Travel.  Co do faktów, to narracja obu panów była zbieżna, jednak wydaje mi się , że sędziwy pan Andrzej opowiadał z większą swadą i poczuciem humoru.

Na piwo wybrałem się tym razem do Cafe Pokusa. Za kufel Tyskiego płaci się tutaj 11 zł, a  zatem niespecjalnie drogo. Stoliki umieszczone są nieopodal głównego traktu spacerowego (Zdrojowa) prowadzącego z centrum Szczawnicy na Plac Dietla.

 

Wtorek, 23.07.24

Planowałem dzisiaj spacer na Bryjarkę oraz do schroniska „Pod Bereśnikiem”. Jednak plany to jedno, a rzeczywistość to drugie. Przeceniłem nieco swoją pamięć, sądząc, iż skoro cztery lata temu wędrowałem tą trasą, to i teraz odnajdę się na niej bez problemu. Nie przyglądałem się więc zbytnio oznakowaniu szlaku, w efekcie czego przegapiłem zejście z ulicy Języki w stronę Bryjarki. O swojej pomyłce przekonałem się dopiero wtedy, gdy byłem już w pobliżu szczytu Bereśnika. Postanowiłem zatem dojść do niego, bo nie chciało mi się już zawracać. Bereśnik położony jest w Paśmie Radziejowej w Beskidzie Sądeckim 843 m n.p.m. Na jego wierzchołek wdrapałem się całkiem na wyczucie, idąc na azymut. Dopiero schodząc w dół ponownie odnalazłem żółty szlak. Tym razem bez problemu doszedłem do metalowego krzyża na Bryjarce, a stąd pomaszerowałem do bacówki „Pod Bereśnikiem”. Stamtąd chciałem zejść w kierunku ulicy Połoniny i obejrzeć po drodze plantację lawendy. Niestety, droga którą niegdyś chodziłem, teraz jest zagrodzona, a stosowne tabliczki informują, iż jest to teren prywatny i że wejście jest zabronione. Chcąc nie chcąc, musiałem więc zawrócić. A lawendowe wzgórza obejrzałem nieco później, wybierając się po kolacji na kolejny spacer.

W sumie dzień był owocny pod względem aktywności, gdyż udało mi się przejść  25 507 kroków.

P.S. A Tyskie w „Pokusie” kosztuje już nie 11, a 12 zł…

Środa, 24.07.24

Dzisiejsze zabiegi (z nowych doszła tylko kąpiel solankowa) skończyłem już o dziewiątej. Miałem więc sporo czasu, żeby odbyć jakiś dłuższy spacer. Zdecydowałem się na wejście na Palenicę, Szafranówkę i  Witkulę. Rozważałem jeszcze Jarmutę, ale pewnie nie zdążyłbym wrócić przed obiadem, a poza tym prognozy zapowiadały burze i opady. I rzeczywiście, o 13.30 zaczęło ostro lać. Tak więc przeszedłem przez jeden z mostków na Grajcarku i ulicą Zawodzie podążyłem ku Drodze Pienińskiej. Minąłem Aleję Podróżników, Odkrywców i Zdobywców (na kamiennych głazach upamiętniono tu tabliczkami m.in. Arkadego Fiedlera, Toniego Halik i Jerzego Kukuczkę). Rzuciłem okiem na wyciętą w żywopłocie sylwetkę strusia oraz na  ustawione nad Dunajcem drewniane rzeźby przedstawiające Annę i Artura Wernerów, postaci bardzo zasłużone dla Szczawnicy. Kilkadziesiąt metrów dalej skręciłem ostro w lewo i obok schroniska „Orlica” wszedłem na ścieżkę wiodącą w kierunku Palenicy. Pnie się ona dość stromo w górę, miejscami jest ślisko, ale generalnie nie jest trudna do przejścia. Na szlaku spotkałem niewielu turystów. Za to na przełęczy między Palenicą a Szafranówką było ich mnóstwo. Skąd się tu nagle wzięli? To proste – skorzystali z kolejki linowej, która cały dzień kursuje ze Szczawnicy.  Minąłem ich i wspiąłem się na zakończony skalistą granią wierzchołek Szafranówki (742 m n.p.m.). Stamtąd przeszedłem na nieco niższy szczyt Witkuli (736 m n.p.m.). Z tej perspektywy sanatoria „Nauczyciel” i „Dzwonkówka” oraz hotel „Hutnik” zdawały się być w dolinie, mimo iż faktycznie znajdują się na wysokości około 540 metrów. Doskonale widać też stamtąd Bereśnik i dalsze szczyty Pasma Radziejowej. Z drugiej strony rozciąga się widok na Tatry, ale dzisiaj były one słabo widoczne, bo już zbierały się chmury, z których  potem – jak już wspomniałem – zaczęło długo i solidnie lać.  Jeszcze przed Jarmutą chciałem sobie skrócić drogę i zszedłem ze szlaku. Zachęciła mnie do tego świeżo skoszona łąka, po której szło się bardzo przyjemnie. Do czasu! Potem trafiłem na chaszcze i błotniste podłoże, których pokonanie okupiłem licznymi oparzeniami nóg przez pokrzywy oraz przemoczeniem butów. Kolejna nauczka: szlaki turystyczne są po to, żeby z nich korzystać, a nie chodzić bezdrożami.

Czwartek, 25.07.24

Po obiedzie pogoda się poprawiła, więc wybrałem się na widoczną z okna naszego pokoju Jarmutę. Na jej szczyt nie prowadzi żaden szlak turystyczny, ale jest za to nieźle oznaczona ścieżka imienia księdza Jana Kozioła  (pracował w Szczawnicy w latach 1922-1942, zmarł w wyniku pobicia przez gestapo). Główny wierzchołek Jarmuty, na którym znajduje się przekaźnik telewizyjny, ma 794 m n.p.m. Z  sanatorium „Dzwonkówka” na szczyt tego wzniesienia jest 4,5 kilometra, z czego kilometr z góry, kilometr po płaskim, a reszta to wspinanie się pod górę. Częściowo kamienistą dróżką, częściowo trawiastą, a w końcowej fazie błotnistą ścieżką. Nieco poniżej szczytu na krańcu polany znajduje się figurka Matki Boskiej, zwróconej twarzą w stronę Szczawnicy. Na samym wierzchołku zaś ktoś przyczepił do drzewa  tabliczkę o treści: „Według przekazów stała tu kiedyś świątynia pogańska nazwa pochodzi od imienia dawnego bustwa. Odbywał się tu zlot czarownic”. Sądząc po  ortografii, nie pisał tego polonista… Do Szczawnicy wracałem inną trasą, tą wychodzącą na drogę przy granicy ze Szlachtową. Podczas tej wędrówki nie spotkałem ani jednego człowieka, zwierząt zresztą też nie widziałem. W sumie 11 kilometrów lajtowego spaceru.

 

Piątek, 26.07.24

Ze Szczawnicy do słowackiego Vrbova jest 65 kilometrów. Dojazd tam zajmuje nam jednak ponad półtorej godziny. Nie tylko ze względu na kręte górskie drogi (słynna serpentyna Język Teściowej pod Magurą), ale też z powodu przerwy na zakupy i wymianę złotówek na euro w  słowackim sklepie. Wstęp na baseny termalne kosztuje 15 euro za bilet normalny i 12,5 euro za zniżkowy dla seniorów (Szewczyk Travel za transport policzył po 50 zł). W zamian można przez trzy godziny moczyć się, pływać oraz poddawać się zdrowotnemu działaniu biczy wodnych. Temperatura wody w siarkowych basenach wynosi 35 stopni C.

Powrót do sanatorium kwadrans po dwudziestej drugiej. Ze słowackiego sklepu przywieźliśmy sporo herbaty i czekolady z konopiami (Ela) i trzy piwa (ja). Warto jeszcze nadmienić, że „Dzwonkówka” wydaje suchy prowiant w przypadku udziału w zorganizowanych wycieczkach.

 

Sobota,27.07.24

Po śniadaniu wyruszyłem w kierunku Drogi Pienińskiej. Przez Dunajec przeprawiłem się tratwą (5 zł). Drogowskaz informował, że z podnóża Sokolicy na jej szczyt jest 45 minut marszu. Mnie udało się tam wejść w ciągu 27 minut. Łączny czas od wyjścia z „Dzwonkówki” do zatrzymania się na skalistym punkcie widokowym to 1,5 godziny, a pokonany dystans 5,8 km. Nie jest to, jak widać, długa wędrówka, choć chwilami szlak jest dość stromy i siłą rzeczy tętno wzrasta (u mnie do 145) i pot spływa z czoła. Na szczyt wchodzą całe rodziny, również z małymi dziećmi. Z Sokolicy doskonale widać przełom Dunajca, Szczawnicę i Tatry.

Wracałem zielonym szlakiem w stronę Krościenka n/Dunajcem. Po drodze mijałem miejsce znane jako „Zerwany Most”. Tutaj bowiem w 1934 roku podczas wielkiej powodzi, porwany przez wodę pensjonat uderzył w most i doprowadził do jego zniszczenia. Nieco dalej natknąłem się na kapliczkę św. Kingi. Upamiętnia ona przeprawę św. Kingi przez Dunajec podczas ucieczki przed  Tatarami. Na białej zewnętrznej ścianie kapliczki widnieje napis: „Na chwałę Bożą Na pomyślność ludu Opamiętanie wrogów. Kilkaset metrów dalej przekroczyłem Dunajec kładką rowerowo-pieszą.  Nazywa się ona „Kładka – Zerwany Most” i jest podobna z wyglądu do wspomnianego mostu. Dalej był już tylko przyjemny spacerek promenadą do Szczawnicy i mała wspinaczka do sanatorium. Dystans – 14.3 km.

Po południu przejażdżka z biurem Szewczyk Travel do Niedzicy (105 zł). W programie 50. minutowy  rejs po Zalewie Czorsztyńskim statkiem wycieczkowym „Harnaś”. Na początku wysłuchaliśmy krótkiej prelekcji z taśmy o historii budowy tego zbiornika. Tu ciekawostka: swego głosu użyczyła bowiem sama Krystyna Czubówna. Ten zbiornik wodny widywałem dotychczas tylko z zewnątrz. Teraz mogłem z bliska zobaczyć, że tętni on życiem. Znajdują się tu kąpieliska, a na wodzie unosi się mnóstwo żaglówek, kajaków i rowerów wodnych.  Dookoła zaś śmigają rowerzyści po nie do końca jeszcze ukończonym Velo Dunajec. Zwiedziliśmy także wnętrza zamku w Niedzicy. Mieliśmy nawet okazję zobaczyć wnuków ostatnich właścicieli, którzy akurat  przyjechali tu  na wypoczynek. Na sam koniec poszliśmy na zaporę, z której doskonale widać oba zamki: w Niedzicy i w Czorsztynie.

Pogoda wyśmienita. Za mą 29 959 kroków i spalone  1 508 kalorii. Tak więc dzień był bardzo udany.

 

Niedziela, 28.07.24

Niedzielny spacer do Jaworek odbyłem ze szczególnym uwzględnieniem obiektów sakralnych i miejsc pamięci. Zacząłem od kościoła p.w. św. Wojciecha w Szczawnicy. Trwało akurat czytanie ewangelii wg św. Jana o cudownym rozmnożeniu chleba i ryb, którego dokonał Jezus nad brzegiem Jeziora Tyberiadzkiego. Wspominam o tym dlatego, że równo dwie godziny później słuchałem tej samej ewangelii, tyle że w kościele p.w. Matki Boskiej Pośredniczki Łask w Szlachtowej.

Zanim opuściłem Szczawnicę, zrobiłem jeszcze zdjęcie obelisku poświęconemu – jak głosi stosowna inskrypcja -  Szczawniczanom Walczącym o Wolność Ojczyzny. Obok niego stoi krzyż, u podnóża którego umieszczono kamienną tablicę z napisem: „Nieznanemu Żołnierzowi Poległemu  za Ojczyznę  1914-1920 Rodacy”. W Jaworkach, do których doszedłem po ośmiokilometrowym marszu, obejrzałem z zewnątrz Muzyczną Owczarnię (z miejscem tym związani są tacy muzycy, jak: Nigel Kennedy, Marek Raduli czy Kuba Badach). Niestety, kościół p.w. św. Jana Chrzciciela (dawna cerkiew) był zamknięty, więc mogłem obejrzeć go dokładnie tylko z zewnątrz, a przez kratę w drzwiach pobieżnie także w środku. W drodze powrotnej sfotografowałem także parę kapliczek oraz wejście do wąwozu Homole. Dystans – 16 km, czas wycieczki 3 godziny i 10 minut. Do „Dzwonkówki” wróciłem tuż przed deszczem, który był jednak łagodny i krótkotrwały.

 

Poniedziałek, 29.07.24

Leniwe przedpołudnie (miałem tylko trzy zabiegi).  Za to po obiedzie solidnie rozprostowałem kości (prawie 18 kilometrów marszu po górzystym terenie). Początkowo zamierzałem zwiedzić tylko wodospad Zaskalnik i kapliczkę na Sewerynówce. Kiedy już jednak tam doszedłem, uznałem, że przy okazji warto też zajść na Przełęcz Przysłop (832 m n.p.m.). Znajduje się tam bowiem pomnik upamiętniający partyzantów  AK z oddziału „Wilk” oraz kapliczka. Tę ostatnią  postawiono na skraju polany 30 lat temu. Upamiętnia ona spalonych w tym miejscu  żywcem przez Niemców  Polaków, którzy udzielali pomocy partyzantom (sześć osób, w tym troje małych dzieci). Jeśli chodzi o partyzantów, to w zorganizowanej przez Niemców obławie  21 lutego 1944 zginęło ich pięciu. Z kolei wspomniana wcześniej drewniana  kapliczka na Sewerynówce zbudowana została w okresie międzywojennym i służyła kuracjuszom z nieistniejącego już Sanatorium Nauczycielskiego. W 1967 roku kaplicę przejęła parafia w Szczawnicy. Obecnie w okresie letnim są w niej odprawiane msze niedzielne o godz. 19.

Większa część trasy mojej dzisiejszej wędrówki przebiegała wzdłuż urokliwego Sopotnickiego Potoku. Znajduje się nad znany zajazd „Czarda” oraz ujęcie wody dla Szczawnicy.

 

Wtorek, 30.07.24

Po dwunastu latach  postanowiłem znowu spojrzeć na Pieniny, Gorce i Beskid Sądecki z punktu widokowego na jednej z iglic Trzech Koron. Tym razem nie wchodziłem na ten popularny szczyt od strony Krościenka, lecz z przełęczy Osice koło Hałuszowej. Podjechałem tam busem firmy Szewczyk Travel, który wiózł turystów na spływ Dunajcem i do zamku „Dunajec” (koszt podwózki 15 zł). Ta trasa jest łatwiejsza od tej prowadzącej z Krościenka, ale dłuższa. Liczy sobie bowiem prawie siedem kilometrów, podczas gdy ta druga tylko 4,5 km. Zresztą obie spotykają się na Przełęczy Szopka (Chwała Bogu), a stąd zaczyna się już konkretna wspinaczka. Według informacji widocznych na szlaku dojście z  Osic na Trzy Korony trwa dwie godziny. Mnie udało się dojść do kasy w godzinę i 25 minut (bilet normalny – 10 zł, ulgowy – 5 zł). Niestety, później przez 30 minut (a to podobno i tak krótko) czekałem w kolejce na metalowych schodach, żeby móc wejść na niewielki podest widokowy. Tak więc w sumie wraz ze zrobieniem zdjęć  zajęło mi to równo dwie godziny. Pogoda była dzisiaj idealna, a tym samym doskonała widoczność, np. na Babią Górę.

Do Szczawnicy wracałem przez Krościenko.  Łącznie przeszedłem 18, 44 km.  Razem z czekaniem w kolejce zajęło mi to  4 godziny i 15 minut. Dodam, że nigdzie się nie zatrzymywałem na czas dłuższy, niż ten potrzebny na zrobienie zdjęcia czy wytrzepanie kamyka z sandała.

 

Środa, 31.07.24

Mija półmetek pobytu w „Dzwonkówce”. Z tej okazji obsługa sanatorium wymieniła nam ręczniki. Ja zaś postanowiłem zaliczyć najwyższy szczyt Pienin, czyli Wysoką (1 050 metrów n.p.m.). Marsz zacząłem od wąwozu Homole, gdzie podwieźli mnie nasi sąsiedzi od stolika w stołówce: Helena i Marek Witasik. Przeszedłem z nimi na „ty”.  Dzięki temu moja dzisiejsza trasa była krótsza o 7 kilometrów. Wędrówka przez wąwóz i dalej zielonym szlakiem do szczytu Wysokiej zajęła mi godzinę. Pierwsze trzy z czterech kilometrów były bardzo łatwe do przejścia. Końcówka była nieco bardziej wymagająca, ale do pokonania dla każdego z jaką taką kondycją. O widokach nie piszę, bo doskonale ilustrują je zdjęcia i filmy. W drogę powrotną wybrałem się niebieskim szlakiem, prowadzącym przez grzbiet Pienin w stronę Szafranówki. Po drodze zaszedłem na Wysoki Wierch (898 metrów n.p.m.). Widać z niego zarówno Beskid Sądecki z Radziejową, Czeremchą i Wielką Przechybą, jak i słowackie Tatry z Łomnicą i Hawraniem. Do samej Szafaranówki nie szedłem, bo byłem tam przecież kilka dni temu, Skręciłem zatem ze szlaku przed  Palenicą i zszedłem do centrum Szczawnicy piaszczystą drogą, którą zimą służy narciarzom jako trasa zjazdowa. Cała wycieczka zajęła mi niespełna cztery godziny, a pokonany dystans to prawie 16 kilometrów. Pogoda nadal idealna, choć prognozy na jutro nie są już takie różowe.

 

Czwartek, 01.08.24

Po czterech latach dzisiaj ponownie odwiedziliśmy Gorący  Potok w Szaflarach. Poprzednio  byliśmy w zimowy wieczór,  więc  niewiele widzieliśmy.  Tym razem  mogliśmy  zobaczyć, jak bardzo duża  jest ta inwestycja. Kompleks  liczy 21 niecek basenowych wypełnionych  termalnymi wodami siarkowymi o temperaturze  od 34 do 40 stopni C. Większość  basenów  jest zadaszona, więc  ewentualne  opady nie są  przeszkodą do korzystania z nich. Dzisiaj zresztą  też  z początku  siąpił drobny deszcz, ale już  po godzinie  pojawiło  się  słońce.

Organizatorem  naszego  wyjazdu było  biuro turystyczne Szewczyk Travel. Koszt wycieczki wyniósł  110 zł,  z czego 69 zł  to opłata za wstęp  do term na dwie i pół  godziny.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nagła  awaria busa, która  przytrafiła  się  nam w chwili, gdy mieliśmy  już  odjeżdżać  z Szaflar.  Kierowca czekał  kwadrans na spóźnialskich, więc  wyłączył  silnik. Potem przez długi czas nie mógł  go uruchomić, gdyż  brakowało  zasilania. Na  szczęście  po półgodzinnym  grzebaniu wśród  różnych  przewodów  udało  mu się  odpalić pojazd. W samą  porę,  bo niektórzy  uczestnicy wycieczki byli już  na granicy histerii. Do Szczawnicy,  która  jest położona  42 km od Szaflar  przyjechaliśmy  z niespełna  godzinnym opóźnieniem.  Mogło  być  gorzej...

 

Piątek, 02.08.24.

Dzisiaj dość leniwy dzień. Żadnego chodzenia po górach czy dłuższych wycieczek. Do południa cztery zabiegi, a potem trochę spacerów po Szczawnicy. Odnalazłem wreszcie ujęcie wody mineralnej „Wanda”. Można tu  bezpłatnie  napełniać nią butelki.  Ujęcie wody znajduje się w Parku Dolnym, powyżej kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej. Również w Parku Dolnym natrafiłem na odbywającą się właśnie prezentację smażonego karpia. Z przyjemnością spróbowałem tej smacznej ryby. Degustacja odbywała się w ramach akcji „Pan Karp na Szlaku”, którą sfinansowano z Funduszu Promocji Ryb. Do rozdania było 2 500 porcji. Poza tym odbywała się promocja książki dla dzieci „Pan Karp” oraz liczne konkursy i zabawy, zarówno dla dzieci jak i dla dorosłych.

Przy ogrodzeniu jednej z prywatnych posesji zauważyłem  miniaturę Statuy Wolności.  Ciekawe, dlaczego ktoś ją tam umieścił? Wielu górali wyjeżdżało do USA za przysłowiowym chlebem. Może to więc wyraz wdzięczności lub sentymentalnego wspomnienia? Nieco dalej natknąłem się na stary cmentarz (tzw. Cmentarz Szalayowski) z XIX wieku. Czynny był on w latach 1832-1895. Do dzisiaj zachowało się niewiele nagrobków z tamtych czasów, ale teren jest zadbany i ogrodzony.

Przy okazji zaglądania do różnych sklepów uzupełniłem moją kolekcję miniaturek alkoholi (liczy już 379 buteleczek). Skusiłem się też na „pieruńsko mocną” śliwowicę o mocy 70 „voltów”. Przyda się na zimowe wieczory…

Sobota, 03.08.24

Przez większą część dnia padało. Dopiero około szesnastej nieco się przejaśniło, więc można było wyjść na krótki spacer. Na krótki ze względu na zbliżającą się kolację oraz zapowiedziany koncert Jerzego Juliusza Stadnickiego. Zdążyłem jednak sfotografować dwa pomniki: Henryka Sienkiewicza i Józefa Szalaya. Tego pierwszego każdy zna, choć nie każdy wie, że nasz pierwszy literacki noblista wielokrotnie przebywał w Szczawnicy. Jeśli chodzi o tego drugiego, to był on właścicielem Szczawnicy i  twórcą  uzdrowiska. W swoim testamencie przekazał je Akademii Umiejętności w Krakowie, a ta z kolei sprzedała je hrabiemu Adamowi Stadnickiemu. I tu nasuwa się pytanie, czy wspomniany Jerzy Juliusz Stadnicki, który uraczył nas dzisiaj wiązanką pieśni i ballad swojego autorstwa oraz  zaprezentował utwory Bułata Okudżawy i Jonasza Kofty, jest spokrewniony z przedwojennym właścicielem kurortu w Szczawnicy? Owszem, bo jego babka była stryjeczną siostrą Adama Stadnickiego. On sam wywodzi się jednak z innej linii Stadnickich, też hrabiów, ale niespokrewnionych z tymi ze Szczawnicy. Wydał do tej pory 8 książek, w tym 7 tomików poetyckich oraz 3 płyty. Te ostatnie można było nabyć na dzisiejszym koncercie w „Dzwonkówce” w cenie 25 i 35 zł.

Nie był zachwycony faktem, że nagrywałem fragmenty jego piosenek, ale dał to do zrozumienia dopiero wtedy, gdy wychodziłem…

 

Niedziela, 04.08.24

Kolejna wycieczka z biurem Szewczyk Travel. Tym razem do Ludźmierza i Zakopanego.  Przejeżdżaliśmy między innymi przez Łopuszną (miejsce dzieciństwa i pochówku  księdza Józefa Tischnera), Czarny Dunajec i Chochołów, gdzie z okien autokaru mogliśmy podziwiać piękne drewniane domy, żywy skansen budownictwa lodowego. Na dłużej zatrzymaliśmy się w Ludźmierzu, gdzie znajduje się sanktuarium Matki Boskiej Gaździny Podhala. Obejrzeliśmy tu ogród różany, ołtarz polowy, kościół i pomnik Jana  Pawła II. Karol Wojtyła jeszcze jako biskup zasłynął z tego, że w 1963 roku podczas koronacji Matki Bożej Ludźmierskiej złapał wypadające z jej ręki berło. Potem już jako papież  w 1997 roku odmówił tu modlitwę różańcową.

Do Zakopanego wjechaliśmy od strony Kościeliska. Sanktuarium na Krzeptówkach obejrzeliśmy tylko z zewnątrz, gdyż następny przystanek przypadał dopiero przy najstarszym w Zakopanem kościele na Pęksowym Brzysku. Powstał on w 1847 roku, a jego pierwszym proboszczem był ksiądz Józef Stolarczyk.  Nieopodal tego małego drewnianego kościółka znajduje się stary cmentarz. Miejsce wiecznego spoczynku znaleźli tutaj m.in.: Kornel Makuszyński. Tytus Chałubiński, Władysław Orkan, Helena Marusarzówna  i wiele innych znanych i zasłużonych postaci. Uwagę zwracają  pięknie wykonane nagrobki, będące swoistymi dziełami sztuki. Obecnie za wstęp na tę nekropolię płaci się 3 złote. Pozyskane w ten sposób środki przeznaczone są na renowację cmentarza.

W Zakopanem byłem dzisiaj po raz trzeci, ale na Gubałówkę wybrałem się po raz pierwszy. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że jest ona bardziej zatłoczona niż Krupówki. Przewijają się tu olbrzymie tłumy turystów, a pomiędzy nimi przemieszczają się bryczki, konie, samochody, rowery. Po obu stronach długiej promenady stoją liczne kramy, sklepiki i lokale gastronomiczne. Uwagę zwraca duża ilość turystów z krajów arabskich, zwłaszcza ze ZEA. Najważniejsze są jednak widoki, bo właśnie z Gubałówki bardzo dobrze widać panoramę Tatr. Zdają się być w zasięgu ręki…

Wycieczka kosztowała 80 zł od osoby (z rabatem 20 procent za czwarty zakup), zaś kolejka na Gubałówkę 32 zł (bilet ulgowy senioralny). Do sanatorium wróciliśmy przed osiemnastą, a więc zdążyliśmy jeszcze na kolację. Za obiad dostaliśmy suchy prowiant.

Piątek, 09.08.24

Od rana padało, ale po południu wypogodziło się. Wykorzystałem więc okazję do nadrobienia szpitalnego lenistwa, wybierając się na Dzwonkówkę w Beskidzie Sądeckim. Byłem tam co prawda przed czterema laty, ale wtedy była zima. Z Placu Dietla poszedłem żółtym  szlakiem przez Bryjarkę i Bereśnik.  Trasa jest łatwa do przejścia, ale dzisiaj nie była zbyt przyjemna ze względu na śliskie kamienie i podeszczową breję.  Żółty szlak prowadzący do Łącka przecina się pod Dzwonkówką z czerwonym wiodącym do Krościenka. Sam szczyt znajduje się w rozwidleniu tych szlaków. Chyba mało kto na niego wchodzi, bo nie widać tam żadnej wydeptanej ścieżki.  Nie ma tam nawet żadnej tabliczki. O tym, że jest to szczyt świadczy tylko betonowy słupek i dwie stery omszałych kamieni. Do Krościenka schodziłem w dół przez sześć kilometrów, a potem szedłem deptakiem aż do Szczawnicy. Łączny dystans to prawie 22 kilometry. A przy okazji trochę statystyki z całego turnusu. Otóż odbyłem  dziewięć pieszych wędrówek, pokonując 139,57 km. Zajęło mi to 34 godziny. Chyba nie najgorzej, jak na dziadka 😊





 








RPA - nie tylko safari

 


Do Warszawy wyjechaliśmy  pociągiem  "Lubomirski" o 10.12 z dwudziestominutowym  opóźnieniem. Mieliśmy jednak spory zapas czasu. Na lotnisku byliśmy ponad trzy godziny przed odlotem do Dohy. Wylecieliśmy o 17.40 dreamlinerem  Qatar Airways. Linie te uznawane są za jedne z najlepszych. Otrzymaliśmy koce, poduszki, dobre słuchawki oraz praktyczny zestaw składający się z przepaski na oczy, pasty i szczoteczki do zębów oraz – co szczególnie mnie zaskoczyło – pary skarpetek. Poza tym oczywiście ciepły posiłek i trzykrotnie różne napoje, w tym alkoholowe. Lot trwał pięć godzin. Po około dwugodzinnej przerwie, którą spędziliśmy na jednym z największych lotnisk świata, wsiedliśmy do kolejnego samolotu tych samych linii i ponownie wystartowaliśmy. Lot do Johannesburga trwał nieco ponad osiem godzin. Zleciał jednak dość szybko, bo ze względu na nocną porę przeważnie spaliśmy. Na miejscu byliśmy tuż po dziesiątej. Do kontroli paszportowej ustawiła się bardzo długa kolejka. Pewnie posuwałaby się szybciej, gdyby nie fakt, że połowa okienek pozostawała bez obsady. Funkcjonariusze działali jednak sprawnie, więc nie czekaliśmy zbyt długo.  

Republika Południowej Afryki  kojarzy się nam zwykle z Nelsonem Mandelą i biskupem Desmondem  Tutu. Obaj byli bowiem najbardziej znanymi przeciwnikami apartheidu. Nie bez znaczenia dla ich popularności był też fakt, że obaj zostali laureatami Pokojowej Nagrody Nobla (N. Mandela wraz z z Frederic’em de Clerk’iem). Tymczasem na lotnisku  w Johannesburgu  przybywających wita   uniesioną w górę dłonią mniej znany u nas  aktywista  walki z segregacją rasową Oliver  Reginald Tambo. Co prawda nieosobiście, lecz z imitującego samolotowe schodki cokołu pomnika, ale jednak. Realnie natomiast witamy się z naszym pilotem Marcinem Pełczakiem i miejscową przewodniczką Deborą (jest ona co prawda Argentynką, ale w RPA mieszka już ponad 20 lat). Przed opuszczeniem lotniska zaopatrujemy się w miejscowe randy (100 euro = 1 730 randów).  W kantorze skanują nasze paszporty oraz spisują dane kontaktowe. Na zewnątrz jest 17 stopni C. Nieźle, jak na początek zimy. Warto też pamiętać, że Johannesburg jest położony 1 753 m n.p.m., a więc nawet latem jest tu nieco chłodniej niż na nizinach.

W dzielnicy Sandton, tuż przed centrum handlowym Sandton City, znajduje się plac imienia Nelsona Mandeli. A skoro plac, to i pomnik. Pierwszy czarnoskóry prezydent RPA przedstawiony jest na nim w wyluzowanej pozie, z ciepłym uśmiechem na twarzy. Jego ważącą  dwie i pół tony postać wykonano z brązu. Nie jest to co prawda tak wielki monument, jak ten w Pretorii,  który ma 9 metrów wysokości i waży 4,5 ton, ale i tak robi wrażenie. Fotografują się przy nim zarówno turyści zagraniczni, jak i miejscowi. Tych ostatnich jest zresztą znacznie więcej. Nieopodal  posągu Mandeli stoi jego miniaturka. Ta również jest oblegana przez amatorów zdjęć.

W drodze do Soweto przejeżdżamy przez bogate dzielnice Johannesburga.  Mijamy położone wśród drzew okazałe wille, otoczone wysokimi murami zwieńczonymi drutem kolczastym. Przypomina nam to, że mimo pozorów spokoju, nadal jest tu niebezpiecznie. W dawnej rezydencji prezydenta Mandeli znajduje się obecnie hotel. Zatrzymujemy się przed nią na chwilę, żeby zrobić zdjęcia. Kolejny dom bohatera narodowego RPA oglądamy już tylko z okien busa. Wkrótce za jego oknami  pojawiają się slumsy Soweto. Z daleka wyglądają jak budki ogromnego bazaru. Aż trudno uwierzyć, że w tych blaszanych i kartonowych budach bez prądu i wody,  mogą mieszkać ludzie. W całym mieście, czwartym co do wielkości w tym kraju, oficjalnie żyje około dwóch milionów ludzi, a faktycznie znacznie więcej. Na szczęście większość w bardziej cywilizowanych warunkach, bo mimo wszystko slumsy przecież nie dominują. Jednak  są i zapewne jeszcze długo będą symbolizować biedę ich czarnoskórych mieszkańców.  A skoro bieda, to i przestępczość. Do niedawna ginęło tu tysiące ludzi, zwłaszcza w trakcie bratobójczych walk między plemionami Zulu i Khoza. Obecnie sami mieszkańcy pilnują porządku i często rozprawiają się z  przestępcami, zanim zrobi to policja. Spadł zarówno odsetek zabójstw, jak i ilość nielegalnie posiadanej broni.

W Soweto znajduje się jeden z największych w Afryce kościołów katolickich. Mowa o  Regina Mundi (Kościół Królowej Świata). W świątyni jest dwa tysiące miejsc siedzących, ale zmieści się tu nawet sześć tysięcy osób. Kamień węgielny pod jej budowę poświęcił kardynał Montini, późniejszy papież Paweł VI. W kościele spotykali się działacze opozycji. Nie zawsze jednak było tu bezpiecznie, gdyż policja nie wahała się używać broni palnej nawet w takim miejscu. Mamy też polski akcent związany z tym miejscem. Otóż w 1998 roku ówczesna prezydentowa Jolanta Kwaśniewska  ufundowała  witraż  ze sceną Zwiastowania. Miało to być coś w rodzaju zadośćuczynienia i podreperowania opinii o Polsce po tym, jak Janusz Waluś zamordował w 1993 roku komunistycznego przywódcę Chrisa Haniego. Nie dane nam było jednak  obejrzenie wnętrza kościoła, gdyż była niedziela i właśnie trwało nabożeństwo.

Zwiedziliśmy natomiast pobliskie Muzeum Hectora  Pietersona. Kim był Hector? Dwunastoletnim uczniem jednej ze szkół w Soweto, który został śmiertelnie postrzelony podczas manifestacji przeciwko uznaniu języka afrikaans jako wykładowego. Można powiedzieć, że stał się on symbolem walki z apartheidem, podobnie jak u nas słynny Janek Wiśniewski (faktycznie Zbyszek Godlewski), który symbolizuje tragiczne wydarzenia Grudnia’70. Protest, o którym mowa, odbywał się w czerwcu 1976 roku. Wzięło w nim udział około dwudziestu tysięcy protestujących. Podczas jego tłumienia zginęło 176 osób, ale to dane oficjalne. Mówi się, że faktycznie liczba zabitych była znacznie wyższa. Obecnie 16 czerwca, czyli dzień, w którym zginął Hector, obchodzony jest jako Dzień Młodzieży. W muzeum nie wolno robić zdjęć. Zresztą byłyby to zdjęcia zdjęć, bo niewiele tam innych pamiątek. Na niewielkim wewnętrznym dziedzińcu umieszczono małe płytki z nazwiskami ofiar.

Na pograniczu Soweto i Johannesburga oglądamy z zewnątrz FNB Stadium. W promieniach zachodzącego słońca prezentuje się on bardzo efektownie. Jest to największy stadion w Afryce i jeden z największych na świecie. Może pomieścić 95 tysięcy widzów. Rozgrywano tu mecze między innymi podczas Mundialu 2010. Dodać warto, że były to pierwsze mistrzostwa świata odbywające się w Afryce. Kibice zapewne pamiętają też, że Polska nie brała w nich udziału, a  inauguracyjny hymn Mundialu  „Waka Waka” śpiewała Shakira.

Na nocleg jedziemy do hotelu Apollo. Całkiem przyjemny obiekt z przyzwoitym wyposażeniem. O 18.30 kolacja: szwedzki stół ze sporym wyborem dań,  kawa i herbata w cenie.

Poniedziałek 01.07.24

Chłodny poranek, bo zaledwie 8 stopni C (w ciągu dnia temperatura podniesie się do 20 stopni). O dziewiątej wyjeżdżamy do Pretorii, jednej z trzech stolic RPA (pozostałe to: Kapsztad i Bloemfontein). Na obrzeżach Johannesburga autostrada ma pięć pasów, ale i tak wszystkie są zakorkowane. Później  sznury pojazdów nieco się przerzedzają.

Na południe od Pretorii, na jednym ze wzgórz,  z daleka widoczny jest duży monument. Jest to Voortrekker Monument, czyli pomnik upamiętniający uczestników Wielkiego Treku. Zbudowany jest z granitu, ma kształt sześcianu o bokach 40 metrów. Jego wnętrze jest praktycznie puste. W centralnym miejscu znajduje się sarkofag z napisem „Dla Ciebie, Południowa Afryko” (ONS VIR JOU SUID-AFRIKA). Na ścianach widoczne są obrazy ukazujące wędrówkę Burów, ale największe wrażenie robią marmurowe płaskorzeźby (podobno największe na świecie), na których przedstawiona jest historia Burów od wyruszenia z południowego krańca obecnego RPA w 1935 roku, aż po podpisanie Konwencji Rzeki Sand w 1852 r.  Może warto tu przypomnieć o przyczynach, które skłoniły holenderskich osadników do wyruszenia na północ w poszukiwaniu nowych terenów do zamieszkania. Ogólnie rzecz biorąc, chodziło o to, że Anglicy, którzy kupili od Holandii Kolonię Przylądkową, zaczęli wprowadzać swoje prawa. Najpierw znieśli religię państwową (kalwinizm) i wprowadzili język angielski jako obowiązkowy. Jednak  czarę goryczy Burów przelało zniesienie w 1833 roku niewolnictwa. To właśnie wtedy zdecydowali się wyruszyć na nieznaną i niebezpieczną północ. Spakowali dobytek na wozy, zaprzęgli do nich woły i ruszyli w nieznane. Pokonanie ponad 1300 kilometrów zajęło im aż trzy lata. Zmagali się nie tylko z dziką przyrodą, brakiem szlaków, ale też musieli stawiać czoła wojowniczym Zulusom.

Spod pomnika Wielkiego Treku jedziemy do centrum Pretorii, a formalnie rzecz biorąc – Tshwane, bo tak, zgodnie z uchwałą rady miejskiej z 2005 r., brzmi nowa nazwa. Pretorię założył  w 1855 r. Marthinus Pretorius.  Jednak  swoją nazwę miasto zawdzięcza nie jemu, lecz jego ojcu Andriesowi, który jako dowódca Burów wsławił się rozgromieniem Zulusów w bitwie nad Blood River w 1838 r. Przypomnijmy, że dzięki posiadaniu broni palnej,  zaledwie pół tysiąca jego żołnierzy pokonało dziesięciotysięczną armię Zulusów. To była wręcz masakra, bo po stronie afrykańskiego plemienia było ponad trzy tysiące zabitych, podczas gdy wśród Burów zaledwie trzech żołnierzy odniosło rany.

Na szczycie wzgórza Meintjeskop znajduje się rozległy kompleks Union Buildings. Mieści się tu siedziba rządu  oraz biura prezydenta RPA. Do środka oczywiście nie wchodzimy, ale możemy z zewnątrz popatrzeć na zbudowany 111 lat temu okazały gmach, którego długość wynosi 285 metrów, a szerokość 100 m. Ze wzgórza doskonale widoczny jest wspomniany pomnik Wielkiego Treku. Tuż przed Union Building stoi  pomnik upamiętniający Afrykanów poległych podczas Wojny Burskiej, a nieco niżej rozciągają się ogólnie dostępne ogrody. U podnóża wzgórza  stoi  monument z uśmiechniętym Mandelą.  Madiba (klanowe imię Mandeli  z szeroko rozłożonymi rękami  zwrócony  jest  twarzą w stronę centrum Pretorii.

Po krótkiej przerwie na zakupy w supermarkecie sieci Pick n Pay Group  jedziemy do pobliskiego Safari&Lion Park. Mieści się on u podnóża wspaniałych Gór Magaliesberg, Miejsce to wpisane jest na listę UNESCO, gdyż uznawane jest za Kolebkę Ludzkości. Na terenie obejmującym 600 ha powierzchni przebywają likaony, lwy, antylopy, gepardy, hieny, zebry, żyrafy, gnu oraz impale.  Nie jest to zoo ani rezerwat, a raczej coś w rodzaju sierocińca dla zwierząt. Zwierzęta roślinożerne są odgrodzone od tych mięsożernych. Te ostatnie są co prawda sukcesywnie dokarmiane, ale mimo to nadal drzemie w nich instynkt drapieżców. Dlatego, aby uniknąć potencjalnego ataku,  turyści poruszają się wśród nich w szczelnie zakratowanych ciężarówkach. Ponoć zdarzyło się kiedyś, że komuś z ekipy „Gry o Tron” lew pogryzł rękę. Na ogół lwy wylegują się leniwie w trawie, jednak niektóre z nich podchodzą pod samą burtę samochodu i zadzierają głowy do góry, jakby chciały pozować do zdjęć. Podziwiać tutaj można też rzadko występujące w przyrodzie białe lwy.  Hien co prawda nie widzieliśmy, ale za to doskonale widoczne były podobne nieco  do nich likaony, zwane też dzikimi psami.

W pobliżu Parku Lwów znajduje się wioska Lesedi. Właściwie jest to skansen, w którym poznać można tradycje plemion  Zulu, Basotho, Pedi, Xhosa i Ndebele.  Już przed bramą witani jesteśmy wiązanką lokalnych pieśni. Ale to dopiero preludium do późniejszego koncertu, podczas którego posłuchamy chóralnych śpiewów i obejrzymy plemienne tańce. Wcześniej jednak mamy możliwość zaopatrzenia się w rozłożone na licznych straganach pamiątki. Znajdują się tu nieśmiertelne magnesy, ale jest też sporo wyrobów rękodzielniczych. W okrągłych chatach  na terenie Lesedi (miejsce światła) można też wykupić nocleg. Poza tym jest tu restauracja, w której można popróbować lokalnych potraw. W ofercie naszego biura zapewniano  nas o możliwości skosztowania mięsa z krokodyla, antylop i strusia. Skończyło się jednak tylko na wołowinie i jagnięcinie. Też zresztą bardzo smacznych.

Wtorek,  02.07.24

Śniadanie zjadamy już o szóstej, gdyż godzinę później wyruszamy w dość długą trasę. Naszym celem jest Panoramic Route, słynna droga widokowa w Górach Smoczych. Z początku za oknami autokaru widać tylko rozległe równiny, ciągnące się z obu stron autostrady.  Pożółkłe trawy często są wypalane, więc krajobraz urozmaicają czarne połacie. Później pojawiają się stada owiec  i krów, a po zjeździe na drogę N4 naszym oczom ukazują się  wzgórza pokryte gęstym lasem. Nie jest on jednak wytworem przyrody, lecz  dziełem rąk ludzkich. Posadzone w równych rzędach sosny na obszarze wielu kilometrów kwadratowych robią duże wrażenie. Podobnie jak liczne plantacje cytrusów. Ale to tylko przedsmak dla prawdziwej uczty dla oczu. Ta zaś zaczyna się już na kilkanaście kilometrów przed pierwszym postojem z punktem widokowym, kiedy to pojawiają się skalne formacje o fantastycznych kształtach. Zatrzymujemy się przy Three Rondavels (Trzy Chaty). Nazwa jest adekwatna do rzeczywistości, bo trzy sąsiadujące ze sobą wierzchołki gór przypominają do złudzenia oglądane dzień wcześniej chaty tubylców. W dole natomiast błyszczy w słońcu rzeka Blyde.  Parę kilometrów dalej, nad tą samą rzeką, odwiedzamy trzeci co do wielkości kanion na świecie (Blyde River Canyon). Nie schodzimy co prawda na jego dno, ale i z górnych zboczy doskonale widać jego urodę. Fantazyjnie poszarpane czerwone skały, strome klify połączone metalowymi mostkami i szum płynącej leniwie wody nie pozostawiają nikogo obojętnym. Chciałoby się ten widok na zawsze zachować przed oczami. Trzeba jednak ruszać dalej. Tym razem do wodospadu Lisbon (jest jeszcze Berlin). Lisbon Falls to właściwie dwa niezależne strumienie wody spadające z wysokości ponad 90 m. Można je obejrzeć tylko z góry, choć zapewne z poziomu rzeki widok byłby jeszcze bardziej atrakcyjny. Kolejnym godnym uwagi miejscem przy Panoramic Route jest bez wątpienia Okno Boga (God's Window). Znajduje się tam kilka punktów widokowych. Na niektóre z nich trzeba wspiąć się po dość stromych schodkach. Jednak z każdego widać  doskonale rozległą równinę, która rozciąga się pod siedmiuset metrowym klifem. Przy dobrej pogodzie zobaczyć można nawet Góry Lebombo przy granicy z Mozambikiem.

Po zachodzie słońca docieramy do hotelu „Pine Lake Inn” nad White River. Spędzimy tu trzy noce. Standard nieco gorszy niż w „Apollo”, ale otoczenie przyjemne.

Środa,  03.07.24

Tym razem pobudka już o czwartej. W pośpiechu wypijamy kawę, pobieramy suchy prowiant na śniadanie i już o piątej wyruszamy do Parku Krugera. Tu przesiadamy się na odkryte jeepy i jeszcze przed wschodem słońca przekraczamy bramę tego największego rezerwatu Południowej Afryki (powierzchnia ponad  2 miliony km kw.). Park założony został w 1898 r. przez Paula Krugera,  prezydenta ówczesnego Transwalu. Na zewnątrz jest 8 stopni C., ale uczucie zimna jest tak dojmujące, jakby był mróz. Spowodowane to jest smagającym twarze wiatrem wytwarzanym przez szybko jadące pojazdy. Dopiero po kilku godzinach temperatura przekracza 20 stopni, dzięki czemu safari staje się o wiele przyjemniejsze.  Jako pierwszego spotykamy geparda, ale dość daleko od drogi. Potem pojawiają się słonie. Te nie mają żadnych problemów z tym, żeby przechodzić tuż przed maskami samochodów. Potem pojawiają się w różnych miejscach i w różnych ilościach  lamparty, żyrafy, gnu, antylopy, guźce, zebry, bawoły, kudu, sępy, bociany afrykańskie, impale, nosorożce, hipopotamy i krokodyle. Do pełnej Afrykańskiej Piątki zabrakło nam tylko lwów. Tych jednak naoglądaliśmy się do woli dwa dni wcześniej w Lion Park.

Teren parku to dość  monotonne równiny  porośnięte  suchą trawą  i rachitycznymi krzewami oraz pojawiającymi  się  z rzadka drzewami. Od czasu do czasu  widać suche koryta rzek i skaliste  pagórki. Droga  jest w większości piaszczysta, ale  nie w kolorze ochry jak w Kenii.  Zwierzęta  są raczej przyzwyczajone do ludzi, nie uciekają przed samochodami, więc nie brakuje okazji do „upolowania” fotograficznych trofeów.

Czwartek, 04.07.24

Chimp Eden Jane Goodall Instytute to pełna nazwa sierocińca dla szympansów. Pochodzą one z wielu krajów afrykańskich (w RPA nie występują  w naturze). Niektóre z nich mają za sobą ciężkie przejścia, np. występy w cyrku, eksperymenty naukowe czy pobyt w ogrodach zoologicznych. Chimp Eden został utworzony w 2006 roku w rezerwacie przyrody Umhloti niedaleko Nelspruit. Przebywają w nim 33 szympansy. Są w różnym wieku. Najmłodsze mają po 17 lat, a najstarsza szympansica imieniem Joao liczy sobie około 80 lat. Przeważają jednak osobniki mające pomiędzy 20 – 40 lat. Podzielono je na trzy grupy, z czego dwie  można oglądać w specjalnych zagrodach, otoczonych dwoma warstwami drutów, w tym jednej pod napięciem. Podobnie jak ludzie (szympansy to przecież najbliżsi krewniacy człowieka) kłócą się i kochają, bawią się ze sobą i walczą o wpływy. Wyraźnie widać hierarchię w grupie, a każda próba jej naruszenia powoduje potężną awanturę. Wtedy szympansy krzyczą przeraźliwie, ganiają się i po prostu gryzą. Nie wszystkie też zadowolone są z obecności turystów. Szczególnie jeden z nich, który był kiedyś rażony prądem  w ramach różnych eksperymentów, okazuje wyraźną wrogość do ludzi. Okazuje to nie tylko gestami, ale też zbiera kamienie i rzuca nimi w odwiedzających. Zdarzyło się już, że jedna turystka została trafiona tak niefortunnie, że miała złamany nos. Od tej pory część platformy widokowej jest zasłonięta drucianą siatką.

Na obrzeżach Nelspruit znajduje się  Lowveld National Botanical  Garden. Można tu pospacerować po  sztucznie utworzonym lesie deszczowym, podziwiać baobaby z Madagaskaru, figowce  i wiele innych drzew i krzewów. Najciekawszy chyba jest jednak wodospad nad rzeką Krokodylą.  Nie jest zbyt wysoki, ale jego dwie kaskady wypływające spośród poszarpanych skał, wyglądają niezwykle malowniczo.

Piątek 05.07.24

Hotel opuszczamy o 9.15. Tym razem po raz ostatni. W drodze na lotnisko zwiedzamy jeszcze jaskinię.

Jaskinie Sudwala powstały  240 mln lat temu i zaliczają się do najstarszych na świecie. Wejście do nich znajduje się na wysokości 1 029 m n.p.m. Wcześniej trzeba tam jednak wjechać wąskimi serpentynami.  W tym momencie z trudem wyobrażam sobie, jak trafili do nich pierwsi ludzie. A wszystko na to wskazuje, że przebywali tam już we wczesnej epoce kamienia, czyli jakieś dwa i pół miliona lat temu. W czasach bardziej współczesnych, bo w XIX wieku, jaskinie używane były w charakterze twierdzy. Konkretnie zaś przez Somqubę, brata następcy tronu Suazi, który stoczył tu wiele bitew. Również podczas drugiej wojny burskiej, w 1900 roku, jaskinie były wykorzystywane przez Burów do przechowywania amunicji do ich 94-funtowych dział Long Tom. Wśród licznych stalaktytów, stalagmitów i stalagnatów wyróżnia się takie, jak: „Rakieta Lowveld”, „Filar Samsona”, „Wrzeszczący Potwór” czy „Płacząca Madonna”. Jest też urwany stalaktyt zwany „Dzwonem”, bo wydaje dźwięk przy uderzeniu w niego młotkiem. W jednej z komór, wyróżniających się doskonałą akustyką, urządzono amfiteatr.  W jaskiniach utrzymuje się temperatura 18 stopni  C., a w jednym wyżej położonym miejscu nawet 24 stopnie.  Ciekawostką jest, w jaki sposób następuje stały dopływ świeżego powietrza. Wiele wskazuje na to, że istnieją tam nieodkryte jeszcze szczeliny.

O 16.30 dotarliśmy na lotnisko w Johannesburgu.  Przy kontroli bezpieczeństwa jakiś nadgorliwy funkcjonariusz przyczepił się do plastikowego dinozaura, którego kupiliśmy dla wnuka. Upierał się, że musi być on zapakowany. W końcu jego koleżanka zlitowała się nad nami i dała nam reklamówkę, w którą mogliśmy zapakować maskotkę.

Wylecieliśmy  z małym opóźnieniem   o  21.00. Nad Mozambikiem było trochę  turbulencji, ale reszta ponad ośmiogodzinnego lotu przebiegła bez zakłóceń. W Dosze  znowu przeszliśmy drobiazgową kontrolę, łącznie z testem na narkotyki. Mimo wczesnej pory na lotnisku było już 36 stopni C. W dzień miało być już 43 stopnie, ale my już o 8.35 wylecieliśmy do Warszawy, gdzie wylądowaliśmy po pięciu godzinach spokojnego lotu.

Do Gdańska mieliśmy dojechać o 18.50. Jednak pociąg ekspresowy z Krakowa do Kołobrzegu, którym podróżowaliśmy, zatrzymał  się zaraz po wyjeździe z Warszawy Wschodniej. Poinformowano nas, że na Pradze doszło do wypadku z udziałem człowieka, w związku z czym będzie 40 minut opóźnienia. Ostatecznie opóźnienie wyniosło półtorej godziny. W ramach pocieszenia i wątpliwej rekompensaty obsługa pociągu dała nam po dodatkowej butelce wody i po jednym batoniku.

Ireneusz Gębski

























 


 

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty