Doba w Stavanger i w Preikestolen



Samolot z Gdańska wylądował na lotnisku Sola o godzinie 7.35. Najbliższy autobus Kolumbusa linii nr 9 do centrum Stavanger miał być dopiero o godz. 10.48 (niedziela). Przez tyle czasu zapewne doszedłbym tam na piechotę. Nie chciałem jednak marnować czasu i sił, gdyż przede mną była jeszcze wspinaczka na Preikestolen, potem zejście i piesze zwiedzanie miasta. Zdecydowałem się więc na autostop. Po wyjściu z terminalu spotkałem rodaka z Sieradza, który również samotnie wybrał się na zwiedzanie jednego z najsłynniejszych klifów świata. Razem więc łapaliśmy stopa. Udało się po zaledwie kilkunastu próbach. Norweg był na tyle uprzejmy, że zawiózł nas nie tylko do centrum, o co prosiłem, ale aż  na sam terminal promowy (Fiskepirtermialen). Po drodze rozmawialiśmy trochę, między innymi o Euro 2016 (znał R. Lewandowskiego) i o Polsce (podobał mu się Kraków).

Prom "Ryfylke" już czekał. Odpłynął do Tau o godzinie dziewiątej. Konduktor do mnie nie podszedł, a ja mu się nie narzucałem. Tym samym kolejny etap podróży nic mnie nie kosztował. Po czterdziestu minutach, po przepłynięciu Hidlefjorden, dopłynęliśmy do Tau. Tu czekały już autobusy sieci Kolumbus. Zamiast biletu pokazałem kierowcy korony norweskie. Machnął ręką i polecił mi, żebym wchodził. Tak więc całą drogę z lotniska do parkingu przed szlakiem na Preikestolen udało mi się pokonać za darmo. Żeby jednak nie było tak różowo, wspomnę od razu o kosztach drogi powrotnej. Tym razem kierowca autobusu  jadącego do Tau chętnie przyjął 100 NOK, ale o wydaniu biletu chyba zapomniał. Na promie "Stord", którym płynąłem do Stavanger było aż trzech konduktorów, więc nic dziwnego, że jeden z nich podszedł także do mnie. Bilet kosztował  52 korony. Z kolei za  przejazd autobusem linii 9 na lotnisko  zapłaciłem 53 koron (tym razem upomniałem się o bilet i resztę ze stu koron).
W zasadzie były to jedyne moje wydatki na terytorium Norwegii (kupiłem jeszcze na lotnisku otwieracz do mojej kolekcji).

Przejazd z Tau przez JØrpeland do parkingu, z którego rozpoczyna się właściwa trasa na Preikestolen, trwa 25 minut. Na miejscu jest sklep z pamiątkami, restauracja i darmowe WC. To z tego miejsca ruszają istne pielgrzymki na kawałek skały zawieszony 604 metry nad poziomem morza. Odległość do pokonania wynosi 3,8 km, a różnica poziomów wynosi 350 metrów. Jest coś niesamowitego w tym niewielkim w sumie klifie, gdyż wędrują tam młodzi i starzy. Spotkać można nawet dzieci (te najmniejsze niesione w specjalnych nosidełkach). Trasa nie jest specjalnie trudna, ale wymaga nieco kondycji. Chwilami idzie się ostro pod górę, czasami po płaskim terenie, a bywa nawet tak, że w dół. Podłoże w większości nie jest już naturalne. Szutrowe ścieżki, duże kamienne stopnie, drewniane pomosty nad podmokłymi odcinkami i pomost ogrodzony łańcuchami to dzieło rąk ludzkich. Jedynie niewielkie odcinki szlaku to naturalne skały czy ich popękane odłamki.

Różne przewodniki podają, że czas dojścia do skalnej półki wynosi od 1,5 do 2 godzin. Mnie udało się wejść na Preikestolen w ciągu 74 minut (droga powrotna zajęła mi godzinę). Nie spieszyłem się specjalnie. Szedłem swoim tempem, choć nie zawsze było to łatwe, gdyż trzeba było przepuszczać turystów wracających z Pulpit Rock, jak inaczej nazywa się Preikestolen. Słońce nieźle przygrzewało. Nie ukrywam więc, że trochę się spociłem.

Na skalnej półce o wymiarach mniej więcej 25 x 25 metrów (zwanej też amboną) kłębiły się różnojęzyczne grupki amatorów mocnych wrażeń. Obok norweskiego najczęściej można było usłyszeć język polski, angielski, francuski i japoński. Niektórzy turyści siadali na brzegu skały i podziwiali wijącą się ponad pół tysiąca metrów niżej wstęgę Lysefjordu. Ja wybrałem inny sposób upamiętnienia swojej wizyty w tym miejscu. Położyłem się mianowicie  na plecach na skraju klifu, wystawiając przy tym głowę nad przepaść. W tej pozycji zrobiłem sobie klasyczne selfie. Potem przyszedł czas na krótki odpoczynek i podziwianie majestatycznego fiordu i sąsiednich gór. A jest na co popatrzeć! Preikestolen w rankingu Lonely Planet znajduje się wśród dziesięciu najwspanialszych punktów widokowych na świecie.

Charakterystyczne dla Preikestolen jest to, że nie ma tu żadnych zabezpieczeń w rodzaju barierek czy też łańcuchów. Nikt też nie ingeruje w zachowania turystów, niekiedy zresztą  bardzo ryzykowne. Każdy odpowiada tu sam za siebie. Miejsce to odwiedza co roku około dwustu tysięcy turystów. Mimo to nie słyszy się o wypadkach, nie licząc jednego Hiszpana, który przed prawie trzema laty spadł w przepaść. Na pewno nie mają tu czego szukać osoby z lękiem przestrzeni czy wysokości. Na pierwszy rzut oka nie widać ogromu klifu. Może się nawet wydawać, że lustro wody jest bliżej niż w rzeczywistości. Wystarczy jednak popatrzeć na przepływający przez Lysefjord statek wycieczkowy, który z tej wysokości wygląda jak łupinka.

Droga powrotna, wbrew pozorom, wcale nie jest łatwiejsza. Pokonywanie wysokich kamiennych stopni (budowali je kilka lat temu Szerpowie) daje nieco w kość. Odczuwam to szczególnie w kolanach. Kiedy schodzę na parking pojawiają się chmury i spada trochę deszczu. Uświadamiam sobie, że miałem szczęście do dobrej pogody.

Wracam do Stavanger, gdzie spędzam popołudnie. Zwiedzam dzielnicę Holmen, stare miasto i okolice jeziorka Breiavatnet, wokół którego znajdują się przystanki autobusowe. Z zadowoleniem odnotowuję, że mimo niedzieli czynna jest informacja turystyczna. Wieczorem udaję się na lotnisko, gdzie spędzam noc. Można tu całkiem wygodnie przespać się na miękkich sofach. Do dyspozycji pasażerów ustawiono automaty z wodą oraz ... urządzenia do czyszczenia butów.
Stavanger

Szlak na Preikestolen















Preikestolen



Lysefjord

Poniżej przepaść - 604 m



















Norwegia - widok z samolotu


Parkowanie bez głowy




Chodnik przy ulicy Smoluchowskiego w Gdańsku zawsze zastawiony jest samochodami. Nikogo to specjalnie nie dziwi ani nie oburza, gdyż powszechnie znana jest trudna sytuacja z miejscami parkingowymi wokół Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego. Ja również nie czepiam się tego, że w wielu przypadkach dla pieszych zostaje mniej niż przepisowe 1,5 metra chodnika. Ważne bowiem, że można przejść ewentualnie przejechać z wózkiem. Nie jestem jednakże w stanie zaakceptować sytuacji, gdy ktoś parkuje niemalże na płocie dawnego stadionu Lechii.

Przypadki takie zdarzają się, niestety, często. Tylko dzisiaj spotkałem się z dwoma przykładami kompletnej bezmyślności kierowców. Nie chciało im się wykonać kilku prostych manewrów, aby ustawić auta równolegle do jezdni. Zadowoleni, że udało im się zaparkować, zamknęli drzwi i poszli w siną dal.

Nie jestem złośliwy, dlatego zamazałem na zdjęciach numery rejestracyjne. Myślę jednak, że takim "mistrzom" kierownicy nie zaszkodziłby od czasu do czasu solidny mandat. Polecam to uwadze strażników miejskich. Gwarantuję, że w tym miejscu codziennie mogą bez większego wysiłku wyrobić normy mandatowe, jeżeli oczywiście w Gdańsku takie obowiązują.

Wyszedłem po piwo...


Wańka-wstańka

Nie będę ukrywał, że wpadłem do Biedronki tylko po piwo. Jakoś tak się jednak złożyło, że zanim doszedłem do stoiska z produktami przemysłu browarniczego, natrafiłem na kosz z książkami. Niewiele już ich było, w dodatku mocno wymieszane. Wśród nich lektury dla dzieci, pozycje z zakresu science fiction, jakieś powieści mało znanych autorów i ...  Wańka-wstańka, czyli wywiad rzeka z mistrzem tego gatunku Januszem Rolickim. Rozmowę ze znanym dziennikarzem przeprowadził Krzysztof Pilawski, a książka ukazała się nakładem wydawnictwa Demart przed zaledwie trzema laty. Cena tej pozycji na stronie wydawnictwa wynosi  33,92 zł. W księgarniach internetowych można ją nabyć trochę taniej, ale i tak za drogo. Tymczasem w Biedronce zapłaciłem za nią jedynie 4,99 zł. Tom liczy 328 stron, zawiera sporo zdjęć i ma twardą okładkę.



Co do zawartości merytorycznej, to na razie  przeczytałem tylko fragmenty, ale jestem przekonany, że nie będę żałował tego zakupu. Z pisarstwem Janusza Rolickiego zetknąłem się bowiem już w roku 1990. Do dzisiaj stoją na mojej półce głośne swego czasu książki: Edward Gierek:Przerwana dekada (wyd. Fakt) i Edward Gierek. Replika, prawda do końca (wyd. BGW). Janusz Rolicki miał oczywiście już wcześniej pokaźny dorobek, ale właśnie te tytuły spowodowały, że stał się rozpoznawalny publicznie, no i znacznie poprawił się jego status materialny. Jak sam przyznaje we wspomnianej rozmowie z Krzysztofem Pilawskim, na "Gierku" zarobił miliard złotych (przed denominacją). Dzięki temu stać go było na wybudowanie segmentu w Warszawie, zakup mazdy i wyprawę z córką na narty w Alpy. A to tylko niektóre ciekawostki z życia blisko osiemdziesięcioletniego dziennikarza...

Na pakistańskich drogach i bezdrożach

  Piątek, 11.10.24 Wyruszam dzisiaj   w kolejną podróż, dość ważną, bo Pakistan jest nie tylko ciekawym (a przy tym mało znanym) pod wzg...

Posty