Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dominikana. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dominikana. Pokaż wszystkie posty

Punta Cana i Santo Domingo

 


Poniedziałek, 17.02.25

Zanim opuściliśmy pokład statku Costa Fascinosa w La Romana musieliśmy rozliczyć się z wydatków poniesionych podczas rejsu. W naszym przypadku do uregulowania było tylko 2,07 Euro, czyli różnica między wpłaconym depozytem w wysokości 200 Euro a naliczonymi kosztami, których lwią część (154 Euro) stanowiła opłata serwisowa. Przy wyokrętowaniu musieliśmy jeszcze uiścić po 10 dolarów od osoby tytułem opłaty turystycznej (razem z dwudziestoma dolarami wpłaconymi na początku rejsu daje to 30 USD dodatkowych kosztów, o których nikt wcześniej nie wspominał). Cała procedura związana z opuszczeniem statku trwała ponad godzinę.

W autokarze, którym odbywał się nasz transfer do hoteli, mieliśmy okazję do degustacji dominikańskiego rumu. Można go było próbować solo lub z Colą. Osobiście sprawdziłem obie opcje, więc mogę powiedzieć, że picie rumu z dodatkami to profanacja tego trunku.

Do hotelu Impressive w Punta Cana dotarliśmy około trzynastej. Formalności związane z zakwaterowaniem trwały około pół godziny, ale klucze do pokoju mieliśmy otrzymać dopiero o piętnastej. Wobec tego wykorzystaliśmy wolny czas na zapoznanie się z terenem oraz zjedzenie lunchu. Na stronie hotelu można zapoznać się z takimi oto informacjami. ”Ekskluzywny ośrodek all inclusive położony w otoczeniu palm przy plaży El Cortecito nad Morzem Karaibskim, 17 km od międzynarodowego lotniska Punta Cana. Obiekt jest oddalony o 4 km od parku wodnego Dolphin Island. Przestronne pokoje mają płaski telewizor, minibar oraz zestaw do parzenia kawy i herbaty, a także umeblowany balkon. Z niektórych rozciąga się widok na morze. Posiłki są serwowane w 7 restauracjach. Inne udogodnienia obejmują odkryte baseny z leżakami, spa i kino na świeżym powietrzu, a także siłownię, klub nocny i strefę zabaw dla dzieci. Goście mogą korzystać z zaplecza bankietowego i sprzętu do uprawiania sportów wodnych.”

Generalnie wszystko się zgadza, ale czasami drobiazgi wpływają na całość obrazu. W naszym przypadku była to niedziałająca karta do otwierania drzwi pokoju (dwukrotnie w tej sprawie interweniowałem w recepcji, zanim problem został skutecznie rozwiązany) oraz przeciekająca spłuczka. Poza tym pokój bez zarzutu: obszerny, z dużym balkonem, z widokiem na basen (akurat chwilowo bez wody) oraz wysokie palmy.

Dzisiaj po śniadaniu (bufet z dużą obfitością i różnorodnością dań) udałem się na długi spacer plażą w kierunku południowym. Przy tej okazji zauważyłem, że na tym najdalej wysuniętym na wschód przylądku Dominikany znajduje się wiele hoteli. Każdy z nich zatrudnia swoich ochroniarzy, którzy pilnują, żeby nie tylko osoby postronne, ale też hotelowi goście nie wchodzili na  pomosty przypisane do sąsiednich hoteli ani na ich teren. Natomiast brzegiem morza można spacerować do woli. Jak wszędzie w podobnych miejscach, również tutaj nie brakuje obnośnych sprzedawców różnego badziewia, naganiaczy do skorzystania z masażu czy zrobienia sobie fotki z papugą lub gekonem. Są tez poważniejsze oferty, np. rejs łódką po morzu lub latanie nad wodą ze spadochronem, czyli parasoling.

O jedzeniu już wspominałem, ale jeszcze raz podkreślę, że jest tu duża różnorodność potraw i praktycznie każdy gust kulinarny powinien być zaspokojony. Podobnie ma się sprawa z drinkami. Jeśli już miałbym się czego czepiać, to może długich kolejek przy barze plażowym oraz kiepskiej jakości piwa.

 

Środa,19.02.25

Wczoraj całodzienna wycieczka do Santo Domingo. Pobudka przed szóstą, bo wyjazd wyznaczono na 6.45. Niestety, śniadanie w hotelowej restauracji wydawane jest dopiero od siódmej, a o zapewnieniu suchego prowiantu dla nas nikt nie pomyślał. Ostatecznie załapaliśmy się na cappuccino i parę ciasteczek  w otwieranej o 6.30  kawiarni. Na domiar złego nie było nas na liście uczestników  wyjazdu do stolicy Dominikany.  Później okazało się, że ktoś pomylił nazwiska, więc w sumie pojechaliśmy incognito.

Do Santo Domingo, a konkretnie do tzw. zony kolonialnej dotarliśmy o 10.30.  Wycieczkę oprowadzała pani Kasia, polska pilotka mieszkająca tu już od dwudziestu lat. Zwiedzanie najstarszego miasta Karaibów rozpoczęliśmy  od Placu Hiszpańskiego z będącym aktualnie w trakcie remontu Domem Kolumbów (dla jasności – Krzysztof Kolumb nigdy tu nie mieszkał). Potem przeszliśmy ulicą Dam do Domu Gubernatorów, obejrzeliśmy wnętrze Panteonu Narodowego, rzuciliśmy z daleka okiem na Alcazar de Colon, czyli pierwszy ufortyfikowany pałac europejski zbudowany w obu Amerykach, po czym weszliśmy do katedry Santa Maria de Menor (Najświętszej Maryi Panny od Wcielenia).  Świątynia ta zbudowana została w szesnastym wieku, a kamień węgielny pod jej budowę położył syn Krzysztofa Kolumba, Diego Colón. W czasach współczesnych, a dokładnie w latach 2008-2013  bywał tu niesławnej pamięci  nuncjusz papieski  arcybiskup Józef Wesołowski. Jak wiadomo, zmarł on w trakcie procesu, więc jego wina bądź niewinność nigdy nie została prawomocnie stwierdzona, jednak świadectwa molestowanych osób mówią same za siebie.

Przed katedrą rozciąga się duży plac z pomnikiem Krzysztofa Kolumba w środku. Po bokach rosną wysokie i grube drzewa liściaste, w cieniu których przesiadują na metalowych ławeczkach zarówno turyści, jak i miejscowi. Towarzyszą im ogromne stada gołębi, zrywających się z hałasem na widok rzucanych od czasu do czasu okruchów. Pod jednym z drzew brodaty artysta maluje obraz długimi patykami, które naprzemiennie macza w tubkach z farbami. Po placu przechadza się mała kapela, która rozpoczyna granie na widok każdej grupki zbliżających się turystów. Bokiem przemyka obok restauracyjnych stolików jakaś żebraczka, podtykając konsumentom pod nos plastikowy kubek na datki.

W sklepie z biżuterią i pamiątkami degustujemy drugi obok rumu narodowy napój Dominikańczyków, czyli mamajuanę. Oglądamy także sporą bryłkę niebieskiego larimalu, czyli półszlachetnego kamienia występującego wyłącznie na Dominikanie. Niektórzy nazywają go „Darem z nieba” i uważają, że posiada on działanie uzdrawiające. Następnie przechodzimy do pobliskiej wytwórni cygar Caoba, żeby prześledzić proces ich powstawania (wszystkie czynności odbywają się tu ręcznie). Ta wytwórnia jest raczej niewielka, ale powstające tu cygara znalazły uznanie między innymi u Billa Clintona i Jose Mario Aznara (były premier Hiszpanii), którzy potwierdzili to na piśmie. A w ogóle to obecnie Dominikana jest największym producentem cygar na świecie (Kuba straciła palmę pierwszeństwa zaraz po rewolucji).

Obiad zjadamy w restauracji hotelu Napolitano w pobliżu obelisku poświęconego trzem siostrom Mirabal (zostały zamordowane za sprzeciwianie się dyktatorowi Rafaelowi Trujillo).  Formalnie jest bufet, ale poszczególne dania nakłada obsługa. Napoje typu Cola lub woda roznoszą kelnerzy. Kawę i herbatę można sobie nalewać samemu.

Po obiedzie podjeżdżamy pod pałac prezydencki. Jest to bardzo okazały obiekt, jak na tak niewielki kraj. Prezydent tutaj co prawda nie mieszka, ale przyjeżdża   w celu wykonywania swoich obowiązków, kolokwialnie mówiąc – do roboty. Podczas naszej wizyty chyba go nie było, gdyż gwardziści pozwolili, żeby nasz autokar zatrzymał się przy krawężniku. Mogliśmy też robić zdjęcia pałacu, ale tylko z odległości kilku metrów od ogrodzenia posiadłości. Gdy na obszernym trawniku wylądował duży śmigłowiec w barwach wojskowych, polecono nam natychmiast odjechać.

Kolejnym celem krótkiego przystanku była latarnia  Kolumba (Faro a Colon). Jeszcze nigdy nie widziałem latarni w takim kształcie. Nie jest to bynajmniej strzelista wieża, lecz betonowa bryła w kształcie krzyża, będąca zarazem mauzoleum wielkiego odkrywcy. Latarnię oddano do użytku w 1992 roku z okazji 500-lecia przybycia Kolumba na wyspę. Wtedy też przeniesiono tu jego prochy z katedry Menor, o ile oczywiście są one autentyczne. Do tej pory bowiem  Dominikana nie zgodziła się na przeprowadzenie badań DNA szczątków wielkiego żeglarza. Uczyniła to natomiast Sewilla, która ma teraz pewność, że posiada prawdziwe fragmenty ciała Kolumba. Przed obiektem w oszklonej gablocie stoi papamobile, którym poruszał się Jan Paweł II podczas drugiej wizyty na Dominikanie.

Ostatnim punktem zwiedzania Santo Domingo był Park Narodowy Tres Ojos. Jest to 50-metrowa jaskinia wapienna na świeżym powietrzu. Znajduje się w niej szereg trzech jezior, czyli ojos, i jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych w kraju. Do środka wchodzi się po kamiennych schodach, Wewnątrz panuje duża wilgotność, więc odczucie gorąca jest większe niż na powierzchni. Jaskinie służyły jako plan filmowy do części scen „Parku Jurajskiego”.

W drodze powrotnej, już w Punta Cana, zatrzymaliśmy się przy dużym sklepie  z pamiątkami. Czego tu nie było? Różne rodzaje kakao, kawy, mamajuany i rumu, nie wspominając o innych drobiazgach. Była też oczywiście degustacja oraz własnoręczne obieranie ziaren kakao. Cała ta otoczka służyła oczywiście lepszemu nastawieniu turystów do robienia zakupów. Tymczasem ceny były tutaj znacznie wyższe niż w małych sklepach obok naszego hotelu. Przykładowo za butelkę 0,7 l rumu Brugal żądano 20 dolarów, podczas gdy u nas kosztowała tylko 15.

I jeszcze taka refleksja odnośnie ceny wycieczki. 95 USD za ujrzenie malutkiego fragmentu miasta liczącego około czterech milionów osób (jedna trzecia mieszkańców Dominikany)  to chyba nieco za dużo. No ale mamy wolny rynek i nikt nas nie zmuszał do wybrania akurat tej wycieczki. A co do ciekawostek, to ze zdumieniem dowiedziałem się, że samochody w tym kraju w ogóle nie mają tablic rejestracyjnych z przodu, a na rondzie  pierwszeństwo ma osoba nadjeżdżająca z prawej strony. Ponadto można prowadzić po szklance rumu, ale w razie wypadku wina zawsze jest przypisywana temu kierowcy, u którego stwierdzi się zawartość alkoholu we krwi. Nie wiedziałem tego, ale podobno można też bezkarnie zawracać lub cofać, gdy pomyli się zjazd z autostrady.

Dzisiaj przed południem przeszedłem się na północną stronę plaży Bavaro. Niczym specjalnym nie różniła się od południowego fragmentu, o którym pisałem wcześniej. Może poza tym, że zobaczyłem na niej pelikana brunatnego z rozłożonymi skrzydłami oraz wyjątkowo okazałą palmę obficie obwieszoną dojrzałymi kokosami. A i jeszcze skutecznie oparłem się zachętom miłej Dominikanki, która proponowała mi masaż za 40 dolarów.

 

Piątek, 21.02.25

Końcówki pobytu na Dominikanie nie mogę zaliczyć do udanych. Wczoraj przyplątała mi się bowiem jakaś paskudna infekcja, objawiająca się dreszczami, wysoką temperaturą i ogólnym rozbiciem. W efekcie zmuszony byłem położyć się do łóżka. Samo to nie byłoby może najgorsze, ale dzisiaj mieliśmy jechać na Saonę. Jednak w tej sytuacji trzeba było zgłosić rezygnację. Pilotka napisała, że możemy liczyć co najwyżej na 50 % zwrotu kosztów, bo wszelkie rezerwacje są już porobione w miejscowym biurze turystycznym. Jednak bardziej niż pieniędzy szkoda mi utraty szansy na podziwianie największej dominikańskiej wyspy.

Jutro po południu wylot do Warszawy. Mam nadzieję, że nafaszerowany przez żonę różnymi lekami, dojdę jakoś do siebie.



















 

Dookoła Dominikany na Costa Fascinosa

 

Niedziela, 09.02.25

Podróż na Dominikanę zaczęła się dla nas już w piątek przed północą, kiedy to pojechaliśmy autobusem na dworzec kolejowy w Gdańsku, skąd kilka minut po północy wyruszyliśmy pociągiem Ustronie do Warszawy. W stolicy byliśmy tuż przed czwartą, a kilkanaście minut później jechaliśmy już autobusem linii 175 na Lotnisko Chopina. Tu musieliśmy poczekać do siódmej na rozpoczęcie odprawy na lot do Punta Cana. Dalej poszło już gładko: kontrola bezpieczeństwa, kontrola paszportowa i boarding do dreamlinera. Wystartowaliśmy  o 10.10 i po dziesięciu godzinach i  dwudziestu minutach spędzonych w powietrzu wylądowaliśmy na Dominikanie. Kapitanem był pilot Lotu Paweł Przybyszewski. Podczas lotu otrzymaliśmy dwa posiłki oraz napoje bezalkoholowe. Jak na czarter całkiem nieźle. Na lotnisku było 28 stopni C.  Po przejściu kontroli paszportowej i skanowaniu bagażu (skonfiskowano nam kilka jabłek) odnaleźliśmy autokar Itaki oraz pilotkę naszej grupy, którą okazała się Klaudia Kaczmarczyk.

Na pierwszy nocleg pojechaliśmy do hotelu  Caserma mieszczącego się na przedmieściach miasta La Romana. Przejazd autostradą, przy akompaniamencie muzyki i wokalnych popisów kierowcy, zajął nam niespełna 50 minut. Zakwaterowanie przebiegło sprawnie. Po odświeżeniu się poszliśmy na kolację do hotelowej restauracji. Z menu można było zapoznać się po przeskanowaniu kodu QR (biada ludziom bez smartfonów). Zarówno kolacja jak i śniadanie były serwowane. W pokojach były gniazdka z wąskimi wtykami i napięciem prądu 115V. Na szczęście miałem odpowiedni adapter.

Z hotelu wykwaterowaliśmy się w południe, ale jeszcze ponad dwie godziny przebywaliśmy nad basenem lub w okolicy recepcji, oczekując na autokar mający zawieźć nas do portu. Podczas jazdy miało miejsce  zabawne  wydarzenie. Jeden z wycieczkowiczów tak bardzo przejął się oficjalnym zakazem wnoszenia alkoholu na statek, że postanowił opróżnić swoją butelkę z whisky. A że sam nie był w stanie jej szybko wypić, częstował każdego chętnego. Nie zauważyłem, żeby ktoś odmówił darmowego poczęstunku. Tymczasem warto było zaryzykować. Mnie osobiście udało się przemycić 0,7 litra whisky w butelce po Coca Coli. Nie było też problemu z małą grzałką i lokówką do włosów, choć te przedmioty też są zabronione.

Przed zaokrętowaniem na Costa Fascinosa kilkukrotnie sprawdzano nam dokumenty. Nie obeszło się też bez specjalnej opłaty portowej (20 dolarów od osoby). Nasza kabina znajduje się na pokładzie nr 9. Mamy więc blisko do basenów, pokładu słonecznego oraz do barów. Recepcja i teatr mieszczą się na trzecim pokładzie. Karty pokładowe służą nie tylko do otwierania kabin, ale też do robienia zakupów i jako identyfikatory.

 

 

Poniedziałek,10.02.25

Z La Romana wypłynęliśmy o północy, a już około siódmej zatrzymaliśmy się w zatoce nieopodal malutkiej wyspy Catalina. Statek płynął niemal bezszelestnie, bez żadnego bujania, więc spało się bardzo przyjemnie. W nocy trochę popadało, ale poranek był ciepły i słoneczny (w ciągu dnia temperatura doszła do 29 stopni C.). Śniadanie zjedliśmy w Tulipano Nero Restaurant (bufet). Następnie pobraliśmy bezpłatne bilety na motorówki przewożące turystów na ląd. Poczekaliśmy chwilę w teatrze na naszą kolej i popłynęliśmy kilkaset metrów do pomostu przy plaży. Catalina  w całości  jest rezerwatem przyrody, obejmującym również ciągnącą się wokół wybrzeża rafę koralową. Dla zwiedzających wyznaczono specjalne szlaki, a właściwie cementowe ścieżki, z których podziwiać można zarówno barwne wody zatoki, jak i bogatą florę wyspy. Rośnie tu sporo kaktusów. Wzdłuż plaży, najpierw piaszczystej a nieco dalej pokrytej dużymi kamieniami, rozlokowane są punkty gastronomiczne oraz sklepiki z pamiątkami. Sprzedawcy nie są zbyt namolni, a porządku pilnuje spora grupa ochroniarzy.

Z brzegu wyspy doskonale widoczny jest nasz statek wycieczkowy Costa Fascinosa. Z daleka nie wydaje się zbyt wielki, ale naprawdę jest to spora jednostka. Jej długość wynosi 293 metry a szerokość 33 metry. Posiada 13 pokładów, w tym osiem pasażerskich. W 1507 kabinach może pomieścić się 3717 pasażerów. Do tego doliczyć trzeba 1110 członków załogi. Na statku znajdują się m.in. cztery baseny, pięć jacuzzi, teatr, kasyno, sklepy oraz kilka barów i restauracji. Co do jedzenia, to nawet bez opcji all inclusive można praktycznie przez cały dzień coś przekąszać. Tyle tylko, że poza  śniadaniem teoretycznie niedostępne są napoje inne niż woda z dystrybutorów. W praktyce jednak można napić się zarówno kawy jak i herbaty, a także zaopatrzyć się w kostki lodu.

Przed kolacją odbyło się Sea Party, czyli show z udziałem tancerzy przebranych za piratów. Było sporo muzyki, dymu, efektów świetlnych oraz scenek rodzajowych. Dla widzów obsługa donosiła darmowe drinki.

 

Wtorek, 11.02.25

Rano dopłynęliśmy do zatoki nieopodal miasta Samana. Półwysep o tej samej nazwie pokrywają gęste lasy palmowe. W zatoce można ponoć zobaczyć wieloryby, ale my nie mieliśmy tego szczęścia. Nie pojechaliśmy też na słynne plaże z koralowym piaskiem. Znajdują się one bowiem po drugiej stronie półwyspu. Odbyliśmy natomiast spacer po długim bulwarze, po czym odwiedziliśmy kościół p.w. św. Barbary. Podziwialiśmy też bajecznie kolorowe domki. W pobliżu pomostu, przy którym cumują motorówki z Costa Fascinosa, kręci się pełno naganiaczy na przeróżne wycieczki, a także drobnych sprzedawców. Od jednego z nich nabyłem za 5 dolarów (chciał 10) kapelusz upleciony z palmowych liści. Wzbogaci moją kolekcję nakryć głowy, którą tworzę już od trzech lat.

Wśród uczestników rejsu przeważają turyści hiszpańskojęzyczni. Spotkałem też grupkę Polaków spoza naszej wycieczki. Przedział wiekowy jest praktycznie nieograniczony, choć z wyraźną przewagą seniorów.

Po południu troszkę popadało, ale przy temperaturze prawie 30 stopni C deszcz nikomu nie przeszkadzał. Wieczorem obejrzeliśmy w teatrze występ grupy Afro Arimba. Oprócz tanecznych pokazów posłuchać można było także piosenek  Michaela Jacksona i Lady Gagi.

 

Środa, 12.02.25

Przed ósmą rano Costa Fascinosa zacumowała przy nabrzeżu w Puerto Plata. Tym razem nie trzeba było więc płynąć na ląd motorówkami. Wystarczyło zjechać windą na poziom zero i wyjść bezpośrednio na betonowy pomost.  Dalej natomiast można było podjechać kilkaset metrów darmowym tuktukiem lub przejść pieszo do sklepu duty free, przez który prowadziło wyjście do miasta. Co do sklepu, to moim zdaniem ceny alkoholi, perfum i papierosów wcale nie wyglądały na wolnocłowe. Właściciele podobnych interesów zakładają zapewne, że wycieczkowcami pływają sami zamożni turyści. Po wyjściu ze sklepu trzeba było oganiać się przed naganiaczami do różnych środków transportu, oferującymi podwózkę do centrum. Woleliśmy jednak przejść się pieszo, bo po pierwsze w ten sposób można więcej zobaczyć, a po drugie nie była to duża odległość.  Zanim jednak minie się wejście do portu, trzeba przejść przez długą promenadę, upstrzoną licznymi sklepikami i punktami gastronomicznymi (drogie drinki, np. piwo kosztuje 8 dolarów, podczas gdy na wycieczkowcu płaci się 7 Euro za Heinekena). A wszystko to przy wrzasku kłócących się papug, których jest tu sporo odmian. Puerta Plata zwana „Srebrnym Portem”, położona jest u podnóży gęsto zalesionej  góry Isabel de Torres. Centrum   miasta wpisane jest na listę zabytków UNESCO. Odwiedziliśmy między innymi katedrę św. Filipa Apostoła z początków XVI wieku i miejscowy cmentarz z charakterystycznymi piętrowymi grobowcami. Przeszliśmy też przez centralny plac z pomnikami zasłużonych dla Dominikany generałów: Juana Pablo Duarte y Diez i Gregorio Luperona. Później zapuściliśmy się w boczne uliczki, gdzie miasto nie wyglądało już tak kolorowo. Ba, było tu po prostu brudno i obskurnie.

Po lunchu ponownie wyszedłem (żona odpoczywała) na spacer. Tym razem za cel wędrówki wybrałem sobie twierdzę św. Filipa z XVI wieku. Była ona doskonale widoczna z wycieczkowca, ale dojście do niej wymagało ponownego przejścia przez promenadę i okrążenia niewielkiego cypla. Dla mnie to nie problem, ale inni turyści docierali tu autokarami. Łącznie zrobiłem dzisiaj przeszło 28 tysięcy kroków, co przekłada się na ponad tysiąc spalonych kalorii.

W nocy mieliśmy płynąć na Grand Turk, wyspę należącą do archipelagu Turks i Caicos. Niestety, dzisiaj popołudniu  kapitan Ezio Di Nunzio powiadomił nas, że z powodu złych warunków atmosferycznych plan rejsu ulegnie zmianie. Tak więc jutro zacumujemy w pobliskim  Amber Cove. Szkoda, bo to już drugie po Porto Rico miejsce, które wypadło z programu naszej wycieczki. Z drugiej jednak strony trudno mieć jakieś pretensje, bo przecież bezpieczeństwo  jest najważniejsze.

Wieczorem obejrzeliśmy w teatrze show w wykonaniu Dominicano Band. Sporo energetycznej muzyki i zmysłowej choreografii.

 

Czwartek, 13.02.25

Dotychczas jadaliśmy posiłki w Tulipano Nero Restaurant, gdzie niezależnie od pory dnia  wszystkie dania są w formie bufetu. Dzisiejsze śniadanie spożyliśmy jednak w restauracji Gattopardo przy przypisanym nam stoliku nr 305. Z czystej ciekawości, żeby zobaczyć czy różni się czymś od tamtej. Myślę jednak, że w przypadku  śniadań nie ma specjalnych różnic. Te występują zapewne przy kolacji, bo wówczas dania są serwowane zgodnie  z zamówieniami z karty. Chyba jednak nie sprawdzimy tego, bo wyznaczona nam pora (21.30) jest zbyt późna jak dla nas. Wolimy zjeść kolację o dziewiętnastej w Tulipano Nero Restaurant, za którą przemawia też lokalizacja na dziewiątym pokładzie, podczas gdy do Gattopardo trzeba zjeżdżać na pokład nr 3.

W Amber Cove, będącym terminalem dla wycieczkowców, nie ma czego specjalnie oglądać. Owszem, jak wszędzie w podobnych miejscach, jest sporo sklepów z pamiątkami  i punktami gastronomicznymi, ale zaraz po wyjściu z portowej bramy natrafia się na drogę szybkiego ruchu, którą można udać się w kierunku Puerto Plata lub Santo Domingo. Wobec tego przespacerowałem się najpierw na plażę przy hotelu Senator, gdzie na jednym z drzew wisi tablica z informacją (również po polsku), że jest to „ekskluzywna strefa dla gości z Senatora”. Aż dziwne, że pozwolono mi tam wejść, bo już za ogrodzenie hotelu ochroniarz mnie nie wpuścił. Potem przeszedłem się do pobliskiej wioski  Don Gregorio, mijając po drodze stadka pasących się krów oraz koni. Widziałem też stojący na łące śmigłowiec, w pobliżu którego siedział strażnik z długą bronią. Przy powrocie na statek czekała mnie niespodzianka. Otóż o ile podczas wyjścia z portu nikt mnie nie sprawdzał, o tyle w drodze powrotnej zażądano ode mnie nie tylko karty pokładowej, ale także dokumentu ze zdjęciem. Niczego takiego nie miałem przy sobie, ale na szczęście przypomniałem sobie o e-dowodzie, który w zupełności wystarczył do identyfikacji mojej osoby. Przy okazji po raz kolejny przydała mi się wykupiona jeszcze w Polsce karta E-Sim, bo przecież bez dostępu do internetu  moja tożsamość nie byłaby łatwa do ustalenia.

Po drugiej stronie pomostu, przy którym stoi Costa Fascinosa, zacumował Celebration z Carnivale Cruises.  Jest to jednostka sporo większa od naszej, gdyż jej wymiary wynoszą: 344 metry długości i  42 m szerokości. Celebration może zabrać na pokład 5 374 pasażerów i 1 735 członków załogi.

O 17.30 Costa Fascinosa odcumowała i wypłynęła na pełne morze. My w tym czasie oglądaliśmy w Topkapi Grand Bar pokaz robienia sushi. Swoimi umiejętnościami popisywał się filipiński szef kuchni. Nieco później spotkaliśmy się z naszą pilotką, żeby zapisać się na wycieczki z hotelu. Wybraliśmy dwie: do Santo Domingo i na wyspę Saona. Dzięki temu otrzymaliśmy rabat w łącznej wysokości 20 dolarów. Zapłaciliśmy więc po 95 USD od osoby za każdą z wymienionych imprez.

Trzeba uważać przy zamawianiu drinków w barze, a konkretnie przy uiszczaniu należności za nie. Ja zamówiłem jedno piwo, ale chyba dwukrotnie przyłożyłem kartę do czytnika, bo później w aplikacji Costa zobaczyłem, że mój rachunek obciążają dwa piwa. Istnieje też taka możliwość, że to barman nabił na kasę dwa razy tę samą kwotę. Już tego nie sprawdzę… Tak czy owak trzynasty okazał się pechowy nie tylko dla mnie, bo Ela z kolei straciła kapelusz, który zdmuchnął jej z głowy wiatr i poniósł w siną dal.

 

Piątek, 14.02.25

Dzisiaj opływamy dookoła Haiti, płynąc ze średnią prędkością 15 knots. Słońce mocno przygrzewa, więc trzeba często schodzić pod pokład, żeby się nieco schłodzić. To nasz najdłuższy podczas tego rejsu odcinek bez zawijania do portu. Po 36 godzinach powinniśmy dotrzeć do Cabo Rojo. Sporo atrakcji na pokładzie, w tym pożegnalny cocktail z kapitanem, degustacja owoców morza i innych specjałów kuchni międzynarodowej, gry i zabawy, lekcje tańca. Do tego oczywiście możliwość spróbowania szczęścia w kasynie lub zrobienia zakupów w jednym ze sklepów z odzieżą bądź biżuterią i kosmetykami. Szkoda tylko, że większość wydarzeń jest zapowiadana  i prowadzona po hiszpańsku. Dobrze, że chociaż codzienna statkowa gazetka  (Oggi A Bordo) dostępna jest także w wersji angielskiej.

Wieczorem obejrzeliśmy w teatrze  świetny pokaz akrobatyki w wykonaniu duetu Purolove. Potem zrobiliśmy sobie zdjęcie z kapitanem oraz obserwowaliśmy rozpoczęcie balu oficerskiego.

 


Sobota, 15.02.25

Kiedy rano spojrzałem z pokładu Costa Fascinosa na ląd, pomyślałem sobie, że przecież tu nie ma nic godnego uwagi. Ot, rozległe wzgórza porośnięte gęstą zieloną roślinnością i niewiele śladów ludzkiej działalności.  Dopiero po zejściu ze statku i minięciu sklepów, urządzeń wesołego miasteczka i innych wabików na turystów, ujrzałem rozległa plażę. Wtedy przyznałem w duchu, że ten opis z folderu nie był przesadzony: „Cabo Rojo, ukryta perełka dominikańskiego wybrzeża, szczycąca się krystalicznymi wodami oraz dziewiczymi plażami”. Niestety, wstęp na plażę po lewej stronie  był płatny, co mnie nieco zniechęciło do jej odwiedzenia. Poszedłem więc kilkaset metrów w prawo i tam odkryłem niekończący się pas białego piasku, na którym prawie wcale nie było ludzi. Zdjąłem sandały i brodziłem w ciepłych wodach Morza Karaibskiego. Po drodze mijałem namorzynowe zarośla oraz pasące się tuż przy plaży krowy. Widziałem też powstające hotele, a zatem ten rajski krajobraz nie będzie trwał tu wiecznie. Ba, z biegiem czasu będzie to zapewne zatłoczony kurort, jakich pełno w innych zakątkach  świata.

Po kolacji obejrzeliśmy w teatrze taneczne i wokalne występy  w ramach  Be Italian Party. Artyści zaprezentowali ciekawe układy choreograficzne, z figurami baletowymi i akrobatycznymi.

Wieczorem pakujemy się i wystawiamy bagaże przed kabiny, naklejając wcześniej na nie karteczki z naszymi danymi. Rano nastąpi wyokrętowanie.


 












Punta Cana i Santo Domingo

  Poniedziałek, 17.02.25 Zanim opuściliśmy pokład statku Costa Fascinosa w La Romana musieliśmy rozliczyć się z wydatków poniesionych po...

Posty